Sunday, December 16, 2018
HALKA (Opera Wrocławska, reż. Grażyna Szapołowska)
Grażyna Szapołowska otwarcie deklarowała przed swoją inscenizacją ‘Halki’, że chce się skupić na emocjach i uczuciach wiążących kwartet głównych postaci. Co zrobiła i czym wygrała, choć jedenasta wrocławska wersja najpopularniejszego dzieła Stanisława Moniuszki nie jest wolna od zaniedbań.
Ale nie chodzi tu na pewno o brak pogłębienia prostej fabuły o wątki społeczno-klasowe, one jednak wybrzmiewają, zgodnie z librettem, któremu Szapołowska pozostaje wierna. Niektórzy zwracali na to uwagę w antrakcie, ja – przyznam szczerze – nigdy oglądając ‘Halkę’ jakoś nie przyznawałem temu zagadnieniu szczególnego znaczenia. Zawsze była to dla mnie historia nieszczęśliwie zakochanej i uwiedzionej dziewczyny. Dlatego wybór reżyserki szanuję i akceptuję, choć, powtarzam, i na społeczny element znalazł się czas. Nie chodzi mi również – mówiąc o niedociągnięciach – o słuszność czy niesłuszność prezentacji filmu podczas preludium do drugiej części. Wideo nakręcone na ulicy Świdnickiej przedstawia zagubioną w dużym mieście dziewczynkę z psem, w pewnej chwili zauważa ona budynek opery, wchodzi i zaraz widzimy ją na scenie live zachwyconą, już bezpieczną w świecie sztuki. Ładny to akcent, łączący nieco – przyznajmy – zramociałe dzieło ze współczesnością, tę dziewiętnastowieczną Halinę z jej dzisiejszym odpowiednikiem. Szkoda, że nie poszła tym tropem Szapołowska mocniej, powinien pojawić się bowiem jeszcze jeden film do wyemitowania na uwerturze. Zamiast nieszczęsnych podrygów tancerzy przebranych za szczury (zwierzęcy motyw zresztą okazał się chybiony, sztuczny, w drugiej części niemal nieobecny).
Choreografia to zdecydowanie najsłabszy punkt spektaklu. Szkolna, we wspomnianym wstępie wręcz przedszkolna (bardzo drażnią te naśladowcze łapki zwierząt). Mazur wypada najwyżej przeciętnie, a popisy góralskie wręcz urągają umiejętnościom wrocławskiego corps de ballet. Nic nowego, nic trudnego. I jest to – mam nadzieję – nauczka dla reżyserki, która przyznała, że nad choreografią nie miała kontroli. Dlaczego? Biorąc odpowiedzialność za inscenizację, trzeba zająć się każdym jej miejscem, bo każde jest czułe.
Podobała mi się scenografia (Brage Martin Jonassen), dobrym pomysłem okazał się efekt trójwymiarowości, osiągnięty z sukcesem, górskie pejzaże robią wrażenie (projekcje: Piotr Maruszak). Tradycyjne kostiumy nie rażą w takim kontekście, bo udało się zachować wizualną równowagę. Za to niepotrzebne wydają mi się symbole: krzyż i rzeźba Matki Boskiej z Dzieciątkiem wysyłane na scenę jak desant przestarzałej scenograficznej armii. Pewnie intencją było domknięcie stron dekoracji (i podkreślenie efektu przestrzenności), wyszła zbędna i tania dosłowność. A już zupełnie bezsensownie Jontkowi w pięknej arii towarzyszy wielki plastikowo-koronkowy medalion, może i symboliczny, lecz przyszyty, osłabiający koncentrację na emocjonalności pieśni. Nie trzeba na siłę pomagać artystom i libreciście, czasem warto ich sztukę zostawić w spokoju, dbając o detale interpretacyjne.
I taką pracę reżyserską widać zwłaszcza w scenach kameralnych, gdzie mogą się popisać wokaliści, wiarygodnie wcielający się w swoje postaci. Najlepsza scena? Przedślubna. Zestawienie Halki z Zosią, która – orientując się w występku przyszłego męża – współodczuwa z oszukaną konkurentką, zdejmując weselne szaty. Do ślubu pójdzie ubrana prosto, w identycznym stroju, w jakim od początku widzimy Halkę, na znak solidarności z losem kobiet. Odważne jest też zakończenie, zmienione przez Szapołowską, logiczne, wywiedzione z libretta, sprytnie (acz niebłyskotliwie) rozegrane i w sumie działające. Nie zdradzę go, przeczytacie o nim z pewnością w innych recenzjach – ja, jak zwykle, do takiej recenzenckiej niegodziwości się nie posuwam.
W pierwszej części orkiestra pod kierownictwem Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego grała za głośno, nie przebijał się chór (wiemy przecież, że w Operze Wrocławskiej doskonały), bez zerkania na napisy nie zrozumielibyśmy, o czym się śpiewa również w duetach i tercetach. Ale w drugiej części muzycy ściszyli wolumen, dzięki czemu pięknie zaistnieli soliści. Joanna Zawartko nadzwyczajna, wzruszająco wyrażała dramat tytułowej bohaterki, a Jontek Yurego Horodeckiego jako postać liryczna to pewna nowość. Jego aria ‘Szumią jodły’ zapada w pamięć właśnie dlatego, że jest śpiewana z rzeczywistym zrozumieniem tekstu, dzięki mocno zbudowanej roli przyjaciela dziewczyny, która wybrała innego. Aktorsko słabiej poradził sobie Szymon Mechliński (Janusz), nazbyt zajęty bardzo dobrym wykonywaniem tej partii, mniej poświęcający się zadaniom pozamuzycznym. Zosia Karoliny Filus mniej ma do zagrania, lecz to, co się dało z tej partii wycisnąć (zwłaszcza że reżyserka wymyśliła dodatkową możliwość), utalentowana sopranistka wycisnęła.
Grażyna Szapołowska – to było największym znakiem zapytania przed premierą – poradziła sobie z materią dla niej nową. Debiut reżyserski należy uznać za udany, powiem nawet, że w tej funkcji świetna aktorka prawdziwie rokuje. W przyszłości jednak musi zapanować nad całością teatralnych elementów, wtrącić się i do choreografii. No i: niech soliści nie śpiewają tak obficie zwróceni do publiczności, kiedy ze sobą prowadzą rozmowę. Zwłaszcza w scenach-dialogach wskazana byłaby konsekwencja. Opera to gatunek silnie skonwencjonalizowany, lecz nie niepodatny na zmiany. Ciekawy jestem czerwcowej ‘Traviaty’, którą Grażyna Szapołowska wystawi – zdaje się – najpierw na Placu Wolności, a potem też przy Świdnickiej.
[0-6] -4
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………..
Stanisław Moniuszko, Włodzimierz Wolski HALKA, reż. G. Szapołowska, kier. muz. M. Nałęcz-Niesiołowski, 14 grudnia 2018, balkon 1, rząd I, miejsce 8