Uważam, że nie być feministą w dzisiejszych czasach to błąd, czym wtóruję głosom zachodnich badaczek feminizmu wypowiedzianym już dawno temu. Tyle że te dzisiejsze czasy traktuję szeroko, równocześnie zdając sobie sprawę z potrzeby współistnienia wielu różnych dyskursów. Żeby użyć słowa nadużywanego przez polskie feministki. I to jest ciągle ta zasadnicza różnica między Polską a Zachodem w tych sprawach: oni już dawno mają walczący feminizm za sobą, my ciągle na niego chorujemy. To wprawdzie choroba z rzędu koniecznych do przejścia, lecz zawsze irytuje, gdy zamiast korzystania z doświadczeń innych, ktoś jedynie powtarza drogę kogoś innego. A tak dzieje się w przypadku feminizmu w naszym kraju.
Sylwia Chutnik jest świadomą feministką, absolwentką studiów nad kulturowym znaczeniem płci (zatytułowanych u nas oczywiście Gender Studies), założycielką fundacji zajmującej się prawami matek. Mówi o sobie: radykalna gospodyni domowa. Brzmi tyleż ciekawie, co banalnie w dzisiejszej szkoda-że-jeszcze-nie-dość-feministycznej Rzeczpospolitej. "Kieszonkowy atlas kobiet" to opowieść o kobietach żyjących w prawdziwej przedwojennej warszawskiej kamienicy, zbudowanej kiedyś przez wojskową agencję mieszkaniową. Z pewnością mamy więc do czynienia z literaturą (choć może to zbyt zobowiązujące słowo) antypatriarchalną, ale pod płaszczem miejskiej ballady. "Na prawo syf, na lewo syf, a przed nami miejski labirynt", tak autorka wprowadza nas do przestrzennego centrum tej książki, na bazar. Chutnik zbiera fragmenty historii swoich bohaterek (Czarnej Mańki, pani Marii, Marysi i pana Mariana, kobiety z powołania) i tworzy miejscami intrygującą całość. Niestety, tylko miejscami.
Najczęściej się te nowele porównuje do głośnego "Lubiewa" Michała Witkowskiego. Rzeczywiście, kto lubił tamtą opowieść o ciotach PRL-u, znajdzie tutaj podobne klimaty. Mnie środowiskowa proza nigdy nie pociągała, więc i "Kieszonkowy atlas kobiet" nie przejmuje. Z wyjątkiem poruszającej historii pani Marii, byłej łączniczki z Powstania Warszawskiego. Tylko jednak historii, bo dynamiczny, podwórkowy styl narracji, który, przyznaję, może się podobać na dystansie sprinterskim, w dłuższej lekturze męczy. Na domiar niedobrego dosłowność przeplata się tu z komentarzem feministyczno-badawczym, co świadczy o autorskim niezdecydowaniu w celach. A to zawsze przeszkadza w czytaniu.
Na przykład: "Dziewczynki muszą radzić sobie same. Żyć po omacku lub według spisanego scenariusza. Skąd mają wiedzieć, jak grać swoją rolę? Jak intonować głos, jak się poruszać, kim być. Należy przecież zadowolić wszystkich naokoło: nauczycielki, znajomych, rodzinę". Ten wyjątek pochodzi z ostatniej czwartej części, opowiadającej o nastoletniej Marysi. Jej osobowość dopiero się kształtuje, lecz w rytm tego samego systemu, który wyrzucił na margines badylarę-pijaczkę, Mariana-paniopana ("z zewnątrz mężczyzna, w środku serce baby"). Systemu płciowych kłamstw, stereotypów, tradycji i nieświadomości, polskiej madonny upadłej do społecznej roli. "Bravo Girl", "Telezakupy Mango", kakofonia przekazu.
Niespełna 30-letnia Sylwia Chutnik debiutuje książką oczywistą, wbrew pozorom nie objaśnia świata, tylko ten świat relacjonuje. Jeszcze raz jeszcze jedna autorka oddaje głos postaciom bez głosu. "Nigdy za wiele" - krzykną jedni, "ale to już było" - orzekną inni. We mnie po kontakcie z takimi propozycjami wzmacnia się niewesołe przekonanie: że coraz częściej polscy autorzy piszą dla zaistnienia w publicystyce. Młoda feministka ze skromnym, ale dorobkiem, idealnie pasuje do tokszołów, celnie napiętnuje seksaferę, podsumuje sondaż. Gdyby się w "Kieszonkowym atlasie kobiet" powstrzymała od komentarzy, byłoby o oktawę lepiej. O oktawę, która dzieli gender od studies, czasami ciągle Europę od Polski, wydanie kieszonkowe od formatu a5.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.....................................................................
Sylwia Chutnik KIESZONKOWY ATLAS KOBIET, Ha!art, 2008