We
wrocławskiej inscenizacji ŁUCJI Z LAMERMURU (LUCIA DI LAMMERMOOR) wrażenie robi
przede wszystkim śpiew wykonawców głównych partii i chóru oraz stylowa,
pomysłowa scenografia Pawła Dobrzyckiego. Słynna romantyczna opera wraca na
scenę przy Świdnickiej po ponad 50 latach właśnie teraz, bo Opera Wrocławska
doczekała się niejednej znakomitej koloraturowej sopranistki, co powinno zapewnić
spektaklowi regularną obecność na afiszu przez co najmniej kilka sezonów. Arcytrudną,
popisową rolę tytułową na zmianę będą śpiewać Marta Brzezińska, Aleksandra
Kubas-Kruk, Joanna Moskowicz. Każda z nich debiutuje w partii Łucji. Głosy,
aktorskie zacięcie, uroda – wszystko te dziewczyny już mają, przed nimi piękna
przyszłość. Na zmysł wzroku działa też scenografia Dobrzyckiego, którego
pamiętamy z ubiegłorocznej TRAVIATY, a i z imponującej przemiany widowni
Wrocławskiego Teatru Lalek w STATEK BŁAZNÓW w sztuce sprzed czterech lat. Tym
razem profesor zaprojektował mroczny świat, kojarzący się z walterscotyzmem
romantycznych powieści (libretto powstało na podstawie jednej z książek szkockiego
pisarza właśnie). Za kolory, faktury, za wykorzystanie mechaniki sceny (obrotowy
ogród!) brawo.
Ten sam
Paweł Dobrzycki ładnie całość oświetlił, lecz kostiumy, które są także jego
autorstwa, budzą wątpliwości. Pal licho jeszcze przeciętne sukienki Łucji, spotykane
w co drugiej operze płaszcze i skórzane spodnie panów. Tego się nie czepiam,
ale co na śpiewaczkach i śpiewakach chóru (i to w scenie wesela) robią garniturowe
mundurki z epoki stalinowskiej? Reżyserka Anette Leistenschneider przeniosła
akcję z barokowego XVII/XVIII wieku w wiek XIX, czas uczuciowych uniesień, walk
narodowo-wyzwoleńczych, w wywiadach podkreślała, że również rodzącego się przemysłu.
Na scenie rozgrywa się jednak konwencjonalny dramat miłosno-rodzinny, trochę
odmieniony szekspirowski ROMEO I JULIA, inne akcenty giną w emocjonalnym
tsunami gęstego bel canta. Nie mam pojęcia, dlaczego nikt nie ratuje Łucji,
kiedy ta się tnie w towarzystwie chóru i brata, śmieszą niby pojedynki Edgarda
z Henrykiem na sztyleciki lub wykręcanie rączki, komicznie brzmi parokrotnie wyrecytowane
przez wokalistów ha-ha-ha (trzeba się tej maniery-ramoty z oper pozbyć raz na
zawsze), a mimo to – zwłaszcza w końcówce drugiego aktu – współodczuwamy z
bohaterami, oburzeni intrygą lorda, wciągnięci w miłość siostry do odwiecznego
wroga.
Zatem mimo
tych inscenizacyjnych dziwności, mimo że bywają momenty, gdy niektórzy (głównie
drugoplanowi) śpiewacy mają trudności z przebiciem się przez trochę zbyt dramatycznie
prowadzoną przez Tomasza Szredera orkiestrę, wrocławska ŁUCJA Z LAMERMURU broni
się totalnością melodyjnych, wcale nieprzeszkadzających tragicznej treści, arii,
duetów, sekstetu (mistrz Donizetti ciągle jest wielki), w czym największa
zasługa śpiewu: Mariusza Godlewskiego (bezbłędny Ashton), Nikołaja Dorożkina (w
trzecim akcie pokazał klasę), Aleksandry Kubas-Kruk. Dla niej w czasie owacji
widz wstaje z miejsca, urzeczony zdyscyplinowaną, błyskotliwą partią. Wyobraźcie
sobie, że za kilka miesięcy będzie w niej jeszcze lepsza!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Tu rozmowy z artystami
.........................................
Gaetano Donizetti ŁUCJA Z LAMERMURU, libretto Salvatore Cammarano, insc. i reż. Anette Leistenschneider, kier. muz. Tomasz Szreder. Opera Wrocławska, 8.03.2014, rząd 1, miejsce E, I balkon