Tuesday, June 22, 2010

Tadeusz Różewicz WYCIECZKA DO MUZEUM

To nie jest książka złożona z zupełnie nowych tekstów, Różewicz od lat prozy już nie próbuje. Ale w tym układzie, dokonanym przez samego autora, ten zestaw ukazuje się po raz pierwszy i po raz pierwszy brzmi tak wymownie. Ktoś obyty z twórczością gliwicko-wrocławskiego mistrza oczywiście zna słynną tytułową "Wycieczkę do muzeum", otwierające tom miniatury poetycko-prozatorskie czy inne, w różnych miejscach publikowane, utwory zwane tu opowiadaniami, lecz chyba nie spodziewaliśmy się podobnej wymowy całości. Bo jest ta książka właściwie opowieścią-biografią, często autobiografią, człowieka zanurzonego w wiek dwudziesty, wpatrzonego w przemiany, katastrofy, szczegóły, próbującego z obserwacji wysnuć jakąś niekoniecznie wiążącą refleksję. Wiążącej się czasem po prostu nie da, gdy umiera ukochany brat, a cień wojennych okrucieństw tak łatwo zostaje społecznie wymazany z pamięci. Wycieczka do Auschwitz bywa już nie przeżyciem, tylko wizytą.

Literacki recykling to też nie nowe zjawisko, najczęściej zresztą naganne, jednak Różewicz czyni z niego niezwykłą wartość poznawczą. Poza tym, jeśli nie on, to kto ma do recyklingu prawo, skoro od lat zajmuje się buszowaniem po kulturowym śmietnisku, wyławianiem z niecudownie skonstruowanej współczesności fragmentów czegoś i złego, i dobrego, dekonstruowaniem treści i form. Kpina i satyra są obecne również tutaj, choć w proporcjach odpowiednich, czego nie dotrzymał w poprzednim, w większości sztambuchowym tomie "Kup kota w worku". W "Wycieczce do muzeum" wraca Różewicz poważny i głęboki, otwarty nie zaledwie na humory, lecz na rozmowę. Bez potępienia czy szyderstwa. "Czy widzisz tych cichych ludzi z głupim wyrazem twarzy? To też wielcy buntownicy, ale nikt o tym nie wie. Są już spokojni, poskromieni, czekają na ulicy na znak milicjanta, na zielone światło" - relacjonuje autor ze współczuciem. Sam się wystawia na pokaz i ocenę, autoironicznie opowiada w tekście jakby z dziennika wziętym o swojej podróży za ocean przy okazji nowojorskiej premiery "Białego małżeństwa". Nie chce być szympansem, atrakcją wieczoru, robi uniki i wolty, wszystko po to, by wymknąć się definiującemu opisowi.

Stąd pewnie w Różewiczowskiej literaturze tyle gatunków, stąd tyle nastrojów, choć przekaz wydaje się konsekwentny, wyrazisty, sformułowany. To niewinny-winny Józef K., Franz K. z cywilizacyjnej kartoteki staje się przecież szybko naczelnym obywatelem przedstawionego świata, bo tak dzisiejszego człowieka widzi Tadeusz R., wiedzący, świadomy, a równocześnie otwierający usta w zdziwieniu, gdy pewna pani profesor stwierdza, że jesteśmy futerałami na geny. Gdzie więc ta cała metafizyka, o którą chodzi w sztuce, o którą walczy w nas życie? Tkwi właśnie w tym teatrze postaci i słów, rysunków losów i grymasów, w geografii, latach, w sytuacjach zwyczajnych, a mówiących, jeśli głos wydobędzie z nich właściwy narrator. Ten nie do końca przekonany, urodzony, ocalony, pytający o wolne miejsce w przedziale. I o sens, jednak sens, zbiorowych seansów głupoty, nienawiści, przypadku, bezsensu.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Tadeusz Różewicz WYCIECZKA DO MUZEUM, Biuro Literackie, 2010