Sunday, June 13, 2010

NAGOŚĆ W TEATRZE

Trudno uwierzyć, ale w burzliwym roku 1968, po broadwayowskiej premierze musicalu „Hair” rozgorzały protesty dotyczące scenicznej nagości. To było wtedy przełamywanie tabu, które dziś już żadnym tabu nie jest, choć ciągle wywołuje reakcje. O to zresztą czasami w tym chodzi, niekoniecznie o estetyczny wabik, jak kiedyś w polskim kinie. Rozebrany aktor zwraca uwagę na swoją postać i wymowę konkretnej sceny, gorzej, gdy po spektaklu rozmawia się tylko o rozebranym aktorze.

W polskim teatrze pierwsze nagie ciało pojawiło się podobno w pantomimie Henryka Tomaszewskiego, w marcu 1974 roku, w przedstawieniu „Przyjeżdżam jutro”. No i nie odjechało, bo zaraz podjął temat Krzysztof Jasiński w krakowskim Stu, a potem to już długo by wymieniać, choć niespodzianką może być fakt, że całkiem gołą Albertynkę (Joannę Pacułę) zobaczyliśmy dopiero w wersji „Operetki” z 1980 roku. Wcześniej pokazywany był ledwie biust aktorki, czyli tak jak we wrocławskiej inscenizacji Michała Zadary i Leszka Możdżera. Mieliśmy za to we Wrocławiu legendarne „Białe małżeństwo”, na które się chodziło także ze względu na Sceny. Na początku lat 2000. słynnych „Oczyszczonych” Warlikowskiego wyróżniała usprawiedliwiona treścią nagość wykonawców, ale dyskusje ciągle się toczyły. Pocztą pantoflową widzowie, którzy już byli, doradzali tym, którzy dopiero będą, w sprawie najlepszego punktu obserwacyjnego. Zobaczyć na żywo nagą Cielecką, Chyrę czy Gonerę w „Dybuku” albo Reczka w „Azylu”... Wyobraźnia działała. Jak jest dzisiaj?

W co najmniej 15 ciągle będących na afiszu spektaklach wrocławskich teatrów widzimy kogoś bez ubrania. Ale jeśli mocna zbiorowa scena z „Hair” w Capitolu nie miałaby bez nagości podobnej antywojennej siły, to już Cezary Studniak, przez jakieś 10 minut stojący bez niczego frontem do publiczności w „Idiocie”, wypada idiotycznie. Z Capitolu, gdzie jeszcze Justyna Szafran pokazuje intymność w „Dziejach grzechu”, przechodzimy do Teatru Polskiego i tu dopiero się dzieje. Numer jeden to oczywiście Ewa Skibińska w The Best of Klata, czyli w „Ziemi obiecanej” (Lucy Zucker), ale też w kuriozalnym „Śnie nocy letniej” albo w „Hamlecie” (tu można zobaczyć również biust Ofelii, a więc Anny Ilczuk). Kiedy w „Kuszeniu cichej Weroniki” zapalają się na starcie światła, widzimy Adama Szczyszczaja (Johannesa) tak jak go Pan Bóg stworzył, a kobiety, bywa, że wzdychają zaskoczone. Potem po scenie biegać będzie bez ubrania także tytułowa Weronika (znów Ewa Skibińska). W „Samsarze disco” są biusty aktorek i pośladki aktora, a w „Berku Joselewiczu” piersi Tadeusza Kościuszki (Haliny Rasiakówny). W „Lalce” i „Smyczy” rozbiera się Bartosz Porczyk, który musi uważać, żeby nie wpaść w sidła golizny, gdyby publiczność okazała rozczarowanie, że jednak w którymś z przedstawień się nie pokaże w całej okazałości.

W internecie znalazłem taki wpis: „Szymon Czacki, mega przystojny aktor Teatru Współczesnego we Wrocku występuje nago w "Traktacie". (...tu fragment raczej nie do cytowania...) Ma ktoś foty?”. Nad publiczną nagością zawsze wisi i ten miecz. Szymon Czacki uśmiechnął się tylko, słysząc ten wyjątek, ale zaraz wspomniał jeden ze spektakli, kiedy młodzi widzowie za nic mając teatralne zakazy, wyjęli telefony i robili zdjęcia. W tym samym Współczesnym trafimy też na „Akropolis. Rekonstrukcję”, gdzie obnażenie postaci czytelnie zgrywa się z kierunkiem interpretacji, oraz na „Bat Yam”, opowieść poważno-komiczną z żydowskim tematem w roli głównej i męskim przyrodzeniem w pierwszoplanowym epizodzie. Zupełnie niepotrzebnym.

Rzecz jasna, nie twierdzę, że nagości w teatrze być nie powinno, przeciwnie, być musi, skoro teatr jest światem, a aktor człowiekiem. Doświadczenie bezpośredniego kontaktu widza i wykonawcy ma w naturze element intymny, zmysłowy. Wchodząc do teatru, od razu czujemy na przykład zapach, inny w przypadku każdej sali. No i przeżywamy różnego rodzaju uniesienia. Pamiętam moment we wrocławskim „Romeo i Julii”, gdy Bartosz Woźny (Romeo) pokazał tors, a trzy gimnazjalistki o mało nie zemdlały. Z kolei Waldemara Zawodzińskiego, reżysera i dramatycznego, i operowego, zapytałem o dziwnie wyglądające sztuczne biusty tancerek z trzeciego aktu wspaniałych wrocławskich „Opowieści Hoffmana”, sugerując, iż w dramacie by taki kostium nie przeszedł. Odpowiedział przewrotnie: „teraz o wiele perwersyjniej wyglądają silikonowe nakładki niż odsłonięte piersi”. Może tak, dla mnie sztuczność pozostaje sztucznością. W Metropolitan Salome robi w końcu striptiz.

Rzecz więc i w tym, by iść na całość wtedy, kiedy trzeba, i w tym, aby gdy nie trzeba, umieć się opanować.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI