Trzeba podziwiać skromność środków teatru Petera Brooka i wrażenie, jakie ten ubogi teatralny strój potrafi wywołać w widzach. Najnowszy spektakl jednego z najlepszych reżyserów wszech czasów urzeka mądrością sufickich mantr, ale też przeraża jako europejsko pojęta przypowieść o nienawiści. Jest taka scena w "11&12", kiedy pewien mistrz gniewa się na Tierno Bokara, który ufa porze wskazywanej przez zegarek, a nie słowom człowieka, twierdzącego, iż słońce już zaszło, gdy ono tylko skryło się za chmurami. Mistrz zostaje ośmieszony w obecności uczniów, ale Tierno szybko rozładowuje napięcie, wypowiadając tradycyjną sentencję o gniewie, że choć wpisany w naszą naturę i potrzebny, to nie powinien trwać dłużej niż trzy dni. Gniew powodowany przez religijno-kolonialne zależności międzyludzkie nie daje się już jednak wyciszyć, wyrządzając krzywdę do zapamiętania i opamiętania. I o tym ta biblijnie brzmiąca historia opowiada.
Tierno Bokar, sławny mistyk islamu, mieszkający w afrykańskim Mali skolonializowanym przez Francuzów, oraz Cherif Hamallah, wygnany mędrzec, postać chrystusowa, są w sztuce Brooka pozornie dwoma biegunami. Jeden opowiada się za nowszym zwyczajem odmawiania modlitwy dwanaście razy, drugi hołduje starej tradycji jedenastokrotnego powtarzania pacierza. Subtelna kontrowersja przynosi żniwo etnicznych kłótni, międzyklanowych waśni, w końcu śmierci, chociaż obaj teolodzy, po spokojnych, długich dyskusjach dochodzą do porozumienia. Nie bez znaczenia jest udział Francuzów w afrykańskim sporze o 11 lub 12. Władza, niosąca wiedzę i wynalazki świata zachodniego, nowy porządek i strategie mające uchronić kolonię od klęski głodu, chce przecież kontrolować wszystkie formy społecznego życia. Rozmowa Hamallaha z gubernatorem przypomina rozmowę Jezusa i Piłata, to więc kolejna tragiczna powtórka tamtego błędu, który, niestety, nie uczy następnych pokoleń zdobywców i zdobywanych. W tle rozgrywa się już druga wojna światowa i francuska konfrontacja rządu w Vichy z przebywającym w Londynie de Gaulle'em. Braterska walka dzieje się wszędzie, w afrykańskich piaskach i na europejskiej ziemi. Pozostają po niej groby i świadectwa, przestrogi kultury. Brook zdaje się mówić, że, mimo wszystko, niewiele więcej, skoro ciągle gdzieś toczy się podobna walka. Dlatego wraca po 5 latach do tej samej opowieści, inaczej rozkładając akcenty. W poprzedniej sztuce chodziło o postać legendarnego mnicha, tu w centrum od razu znajduje się problem. "11&12" to studium powstawania i rozwoju konfliktu, humanistyczne napomnienie, tak bliskie twórczości Petera Brooka. Czyż we "Władcy much" chodziło o coś innego?
Szukający inscenizacyjnego rozmachu bardzo się na "11&12" zawiedzie. Bo jeden muzyk oraz grupa aktorów z rzadka zmieniających kostiumy, w stałej, surowej dekoracji, rozjaśnionej ciepłym światłem i pomarańczowym kolorem zrobionej z materiału ściany, wśród trzech drzewek, przedstawia jakby teatrzyk sprzed wieków lub z parafialnej szkoły. Mamy narratora, pisarza Amadou Hampaté Bâ, który bardzo staromodnie wiąże poszczególne sceny najzwyklejszym komentarzem. Mistrzostwo inscenizacji polega na jej ukryciu, na wyborze najskromniejszego pomysłu z wiarą, że siła przesłania wystarczy. I wystarcza, w czym wielka zasługa aktorów, dyskretnie płynnych i naturalnych w grze-nie grze. Więc jeśli ktoś chciałby zapytać o teatr przyszłości albo przyszłość teatru, warto podsunąć na przykład "11&12" jako odpowiedź. Taki teatr był i będzie zawsze, bo mimo multimedialnych postępów, wewnętrzny rytm ludzkiej narracji jest taki jak u Brooka. Człowiek czytający człowiekowi baśń, przyjaciel opowiadający przyjacielowi przeżycie, zespół wędrownych aktorów w kontakcie z publicznością. Zamiast skomplikowanej maszynerii - kilku ludzi i wielki temat.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
11&12, wg Amadou Hampaté Bâ, reż. Peter Brook, Teatr Bouffes du Nord. Premiera polska we Wrocławiu 17 stycznia 2010