Nie ma we mnie po „Szajbie” potrzeby analizy stosunków polsko-polskich, co może sugerowałby temat tego przedstawienia. Tematem jest bowiem Polska, spersonifikowana tutaj w finale, który, jak przystało na komediowy teatr narodowy, staje się taneczną sceną zbiorową. No bo przecież inaczej spektaklu o rodaczych marach skończyć nie wypada. Nie ma we mnie poczucia, że obejrzałem jakieś niepospolite wydarzenie zapewniające Janowi Klacie kolejną wrocławską nagrodę za sztukę sezonu. I dobrze, należy nam się odmiana. Nie ma też wreszcie tej oczyszczającej euforii, jaką daje pełna humoru, tempa i pomysłów farsa. Do Brytyjczyków jednak nam w takim gatunku daleko. Co wcale nie znaczy, iż „Szajba” to słajba (czyli, jak by wyjaśnił profesor Bralczyk, kombinacja tytułu utworu scenicznego z oceniającym przymiotnikiem).
Przez 90 minut siedzimy w szklarni, gdzie przyglądamy się podfoliowemu życiu typowego małżeństwa. On – polityk, premier, wracający z teczką do doniczek, otrębów i jej ciała, ona – żona pozbawiona błyskotliwości, ale wszystkorozumiejąca i wszechstęskniona, oczywiście niezaspokojona w uczuciach. Taka telenowela. Tylko co tu robią ci po arabsku zaśpiewujący terroryści z rzęsą w oku i cygarem w kaburze, a zwłaszcza te baśniowe postaci zapylające żółte kwiatki rzepaku? Pewnie, że można załatwić odpowiedź jednym wytrychem, że pure nonsense, opary absurdu, latający cyrk. Ale terroryści planują zamach na poważnie, pod wodzą Osamy Bin Ladena, a jedna z baśniowych postaci to Dziwka (jej głosem mówi zresztą Polska, jakże odkrywczo). No i na kiełbaski wpada Hans (Marian Czerski), sąsiad z zaprzyjaźnionego kraju, kombatant sprzeciwu wobec Hitlera, Niemiec wzorcowy, brat łata, co wraz z milionem obywateli nadszprewskiej republiki ujmował się za Polakami w czasie II wojny, kocha Żydów, po biskupiemu przebacza największe zbrodnie polskiego narodu (jak rozpijanie niemieckich chłopów i zabicie Jezusa Chrystusa). Więc, owszem, pure nonsense, lecz i komentarz do rzeczywistości, publicystyka jednym słowem. Paweł Demirski plus John Cleese (jeszcze sprzed reklamy banku).
Kłopot z „Szajbą” polega na tym, że wszystko już było, a tabu, którego istnienie napędzałoby gagi i podteksty sztuki, nie istnieje. Sam Klata tyle się tych tabu nadekonstruował…, ciągle robią to gadający co popadnie w każdych niepolskich-wszechpolskich-średniopolskich mediach politycy. Od takiej strony rzecz zatem nie działa. Czasem śmieszy, bo autorka tekstu Małgorzata Sikorska-Miszczuk to inteligentna autorka, a reżyser Jan Klata to inteligentny reżyser. Trzymający poziom, ale też człowiek. Po kilku ambitnych-wybitnych przedstawieniach (ostatnio „Trylogia”, wcześniej „Sprawa Dantona”) nie da się od razu zrobić „Szajby obiecanej”. Zamiast tego wyszła „Szajba” po prostu, do obejrzenia i już. Jak zwykle, pomogli wrocławscy aktorzy. Świetna (tak, znowu, znowu świetna) Kinga Preis w roli żony-Wiktorii oraz bardzo, bardzo przekonujący mężczyźni: Michał Majnicz (terrorysta Zachar), Wojciech Ziemiański (ludzki premier Ble), Marcin Czarnik (99 Groszy, wbrew imieniu też terrorysta), Edwin Petrykat (we wdzięcznym wcieleniu profesora Bralczyka).
Sikorska-Miszczuk pisała tę sztukę podobno w twórczym amoku, Jan Klata reżyserował na wiosennym rauszu. Nie załapałem się ani na jedno, ani na drugie. Momentami czułem raczej wiosenne zmęczenie i odtwórczą grę konwencjami. Ale finał (tuż przed kliszowym tańcem) odebrałem emocjonalnie. Tę sympatycznie skromną, pogodną i godną Polskę (Czesława Dąbrowska), którą prowadzi Dziwka (Anna Ilczuk). Jeśli pójdę kiedyś na „Szajbę” raz jeszcze, w tym miejscu wstanę i się ukłonię. Tak mi dopomóż, panie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………………
Małgorzata Sikorska-Miszczuk SZAJBA, reż. Jan Klata, Teatr Polski we Wrocławiu, 9 maja 2009