Mam problem z POŁAWIACZAMI PEREŁ w wersji Waldemara Zawodzińskiego. Nie mam żadnych zastrzeżeń do POŁAWIACZY PEREŁ w wersji Ewy Michnik.
Świetnie zagrana i zaśpiewana całość (no, może można było orkiestrę poprowadzić ciszej w scenach, gdy soliści są głębiej na scenie) ma pewne braki i irytacje inscenizacyjne. Moim zdaniem. Publiczność - w wielkiej większości - była zachwycona.
Co to za braki?
Przede wszystkim to, co dolegało też przebojowym OPOWIEŚCIOM HOFFMANA. Czyli umowność. Tam w trzecim akcie Zawodziński przypiął tancerkom paryskiego kabaretu sztuczny biust (bo przecież nagiego biustu w polskiej operze być nie może), tu zaaranżował scenę niby-gwałtu przez ubranie. Nie wierzę, że w teatrze dramatycznym zrobiłby to samo. W teatrze dramatycznym widzowie by się śmiali. W operze... wyciągali głowy, szeroko otwierając oczy i pytając towarzyszy: co się dzieje. To ważna scena, znacząca dla odbioru postawy bohaterów, a zostajemy w niepewności. Był gwałt czy tylko przystawianie się? Zbytnia umowność i symboliczność we współcześnie wystawianej operze, w mieście na wskroś kulturalnie europejskim, nie powinna się zdarzać. Albo, albo. Niech wreszcie trochę realizmu, trochę życia w te operowe złocenia ktoś tchnie.
Po drugie, właśnie złocenia. Czyli kostiumy (Małgorzaty Słoniowskiej). Nie mam pojęcia, jak ubierali się poławiacze pereł na cejlońskiej wyspie, ale dziwnie przypominali bojarów z BORYSA GODUNOWA. I te długie płaszcze solistów... Trochę więcej wyobraźni, please.
Po trzecie, sztampa. Jeśli się widziało sceny zbiorowe (z chórem) w BORYSIE GODUNOWIE (poprzedniej realizacji Waldemara Zawodzińskiego przy Świdnickiej) i porówna się je z tym, co wykreowano tym razem, hm, widać różnicę? Podobne jest myślenie o scenicznej przestrzeni, a naprawdę od TAKIEGO inscenizatora chciałoby się nie tyle więcej, co inaczej.
Nie zdobył mojej uwagi balet. Nie olśniła ani choreografia (Janina Niesobska), ani jej wykonanie. Doceniam intencje i starania, sięganie po różne taneczne tradycje, lecz tym razem wyszło poprawnie, nie błyskotliwie. Również technicznie.
I jeszcze jedno: nie trzeba tak precyzyjnie dogrywać ruchu do muzycznych fraz. To trąci zaledwie rzemiosłem.
Ale poza tym:
Wokalnie było znakomicie!!! To wspaniałe przeżycie posłuchać Sang-Jun Lee (Nadir - piękny głos, rewelacja wieczoru), Mariusza Godlewskiego (Zurga - Godlewski to od kilku sezonów pewniak), Makariya Pihury (mocny Nurabad) i Joanny Moskowicz (Leila). Ich partie-role musiały przekonać każdego. Najtrudniej miała Joanna Moskowicz, bo suspense, z jakim oczekujemy pojawienia się kapłanki, jest spory, a akurat dla tej postaci Bizet nie okazał się zbyt łaskawy w melodie. Dotrzymać kroku mężczyznom, których arie same się słuchają - zadanie podwójnie niełatwe. Leila to postać kluczowa, trzeba ją zinterpretować i zaprezentować zmysłowo, wydobyć i prostą dziewczynę wciągniętą w los kapłanki-dziewicy, i drzemiącą (wybuchającą) w niej kobietę, która kocha i pożąda. Wrocławska sopranistka dała radę, nie tylko w koloraturach, nie tylko śpiewając leżąc, połowę spektaklu grając boso. Szkoda, że tak rzadko widzimy ją w premierowych spektaklach. Częstsze pojawianie się śpiewaczki podczas pierwszego wieczoru = większa pewność siebie.
Atutem POŁAWIACZY PEREŁ jest takie potraktowanie miłosnego trójkąta, jakie chyba wcześniej nie wybrzmiało w podobnie przekonujący sposób. Miłość i przyjaźń rzadko w historii opery i literatury są sobie wierne. Tu tak się dzieje, w poświęceniu znajdując ofiarę i ukojenie.
Na osobne uznanie zasługuje operowy chór, potrafiący - dowodem to przedstawienie - wszystko.
Jednym zdaniem:
Na POŁAWIACZY PEREŁ pójść warto dla muzyki, śpiewu i dla nieoczywistej historii. Nie pożałujecie, mimo wątpliwości.
Ocena (0-6): 4,5
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
......................................
G. Bizet POŁAWIACZE PEREŁ, reż. W. Zawodziński, kier. muz. Ewa Michnik, Opera Wrocławska, 30 kwietnia 2016, balkon I, rząd 2, miejsce 10