Nie
podzielam zdania, że do opery chodzi się po to, by posłuchać śpiewu i to muzyka
jest tu najważniejsza (kupcie sobie płytę). Dla mnie opera to jednak przede
wszystkim teatr, inscenizacja i pomysły dramaturgiczne, umiejętności aktorskie,
strona wizualna też się bardzo liczą. Pod tym względem wrocławski EUGENIUSZ
ONIEGIN to słaby spektakl wyjęty z głęboko dwudziestowiecznego lamusa.
Rozczarowująca scenografia – oparta na jednym obrotowym elemencie i
standardowych światłach – towarzyszy statycznie rozegranej fabule, którą dobrze
znamy. Nic tutaj nie jest w stanie zastanowić. Dworek, bal, pojedynek, bal,
koniec. Czy twórcy operowi nie bywają we współczesnym teatrze dramatycznym? Nie
chce im się przejść kilkuset metrów do Teatru Polskiego we Wrocławiu albo gdzie
tam mieszkają w Polsce i świecie, by zobaczyć, jak wygląda nowoczesność? A może
z premedytacją fundują retro, bo tamten teatr im nie w smak?
Wprawdzie większości niemłodej publiczności taki ONIEGIN bardzo się podobał (oklaski w trakcie, długie owacje po – na szczęście na siedząco), obawiam się jednak, że bez świadomości tego o ileż bardziej mogliby się zachwycić, gdyby zobaczyli coś rzeczywiście intrygującego zamiast do bólu tradycyjnej sztuczki na solistów, chór, balet i orkiestrę. Już byłoby lepiej, gdyby Tatiana nie pozostała dziewczynką do finału i dodała do zestawu min z pierwszej części trzy nowe (dobra rada dla młodych śpiewaków: zróbcie kurs aktorstwa z dala od reżyserów operowych), gdyby mąż Tatiany w pięknej basowej arii o miłości ponad wiek, zaprezentował choć mikrogram emocji (Radosław Żukowski robił wszystko, by dobrze zaśpiewać, więc zapomniał, o czym śpiewa), gdyby tancerze naprawdę mieli co tańczyć (marna, bo konwencjonalna choreografia), gdyby scenograf (Paweł Dobrzycki – przecież mistrz w tym fachu) dekoracjami choć zaniepokoił, gdyby Olga i Eugeniusz choć trochę się poprzytulali, by uwiarygodnić późniejszy konflikt. I tak dalej. Nie chcę się już czepiać obsadowej estetyki. Jedynym przebłyskiem czegoś ciekawego był polonez z Tatianą pląsającą w szaleństwie.
Wszystko, co powyżej napisałem, sugeruje, że chciałem wyjść po kwadransie, a teraz chcę wyrzucić z pamięci wieczór 8 lutego. Ale nie. Ten spektakl się obronił. Dzięki Marcinowi Nałęcz-Niesiołowskiemu, który doskonale prowadził orkiestrę, dbając o dynamikę i brzmienie, słusznie wierząc w moc nut Czajkowskiego. Myślę, że jego zasługą jest to, jak znakomicie prezentują się soliści w głównych rolach. Z przyjemnością słucha się Joanny Zawartko w bezbłędnej (wokalnie) partii Tatiany. Igor Stroin w końcu się rozśpiewał i z werwą i uczuciem wcielił w Leńskiego (nie jego wina, że mamy wątpliwości co do pojedynku z zazdrości), a najlepszy na scenie Mariusz Godlewski to Oniegin formatu światowego. Tyle tylko, że jemu akurat jest w takiej inscenizacji łatwiej, bo Eugeniusz do reszty nie pasuje z założenia.
Ech, szkoda tego tytułu, lecz czego się spodziewać po reżyserze, który EUGENIUSZA ONIEGINA realizuje po raz piętnasty albo i szesnasty (sam nie mógł się doliczyć), któremu nie zgrzyta zgrana sztuczka z czerwonym suknem rozwijającym się, by symbolizować zbrodnię. Jakie to mogło być przedstawienie, gdyby nie Yuri Alexandrov je przygotował, nie dowiemy się – niestety – nigdy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Piotr Czajkowski EUGENIUSZ ONIEGIN, kier. muz. M. Nałęcz-Niesiołowski, reż. Y. Alexandrov, Opera Wrocławska, 8.02.2015
Wprawdzie większości niemłodej publiczności taki ONIEGIN bardzo się podobał (oklaski w trakcie, długie owacje po – na szczęście na siedząco), obawiam się jednak, że bez świadomości tego o ileż bardziej mogliby się zachwycić, gdyby zobaczyli coś rzeczywiście intrygującego zamiast do bólu tradycyjnej sztuczki na solistów, chór, balet i orkiestrę. Już byłoby lepiej, gdyby Tatiana nie pozostała dziewczynką do finału i dodała do zestawu min z pierwszej części trzy nowe (dobra rada dla młodych śpiewaków: zróbcie kurs aktorstwa z dala od reżyserów operowych), gdyby mąż Tatiany w pięknej basowej arii o miłości ponad wiek, zaprezentował choć mikrogram emocji (Radosław Żukowski robił wszystko, by dobrze zaśpiewać, więc zapomniał, o czym śpiewa), gdyby tancerze naprawdę mieli co tańczyć (marna, bo konwencjonalna choreografia), gdyby scenograf (Paweł Dobrzycki – przecież mistrz w tym fachu) dekoracjami choć zaniepokoił, gdyby Olga i Eugeniusz choć trochę się poprzytulali, by uwiarygodnić późniejszy konflikt. I tak dalej. Nie chcę się już czepiać obsadowej estetyki. Jedynym przebłyskiem czegoś ciekawego był polonez z Tatianą pląsającą w szaleństwie.
Wszystko, co powyżej napisałem, sugeruje, że chciałem wyjść po kwadransie, a teraz chcę wyrzucić z pamięci wieczór 8 lutego. Ale nie. Ten spektakl się obronił. Dzięki Marcinowi Nałęcz-Niesiołowskiemu, który doskonale prowadził orkiestrę, dbając o dynamikę i brzmienie, słusznie wierząc w moc nut Czajkowskiego. Myślę, że jego zasługą jest to, jak znakomicie prezentują się soliści w głównych rolach. Z przyjemnością słucha się Joanny Zawartko w bezbłędnej (wokalnie) partii Tatiany. Igor Stroin w końcu się rozśpiewał i z werwą i uczuciem wcielił w Leńskiego (nie jego wina, że mamy wątpliwości co do pojedynku z zazdrości), a najlepszy na scenie Mariusz Godlewski to Oniegin formatu światowego. Tyle tylko, że jemu akurat jest w takiej inscenizacji łatwiej, bo Eugeniusz do reszty nie pasuje z założenia.
Ech, szkoda tego tytułu, lecz czego się spodziewać po reżyserze, który EUGENIUSZA ONIEGINA realizuje po raz piętnasty albo i szesnasty (sam nie mógł się doliczyć), któremu nie zgrzyta zgrana sztuczka z czerwonym suknem rozwijającym się, by symbolizować zbrodnię. Jakie to mogło być przedstawienie, gdyby nie Yuri Alexandrov je przygotował, nie dowiemy się – niestety – nigdy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Piotr Czajkowski EUGENIUSZ ONIEGIN, kier. muz. M. Nałęcz-Niesiołowski, reż. Y. Alexandrov, Opera Wrocławska, 8.02.2015