czyli FESTIWALOWY PAŹDZIERNIK
Jak tak dalej pójdzie to październik stanie się we
Wrocławiu miesiącem imprez, z których nie będziemy mogli w pełni skorzystać, bo
nas nie będzie na to stać. Same festiwale, nie licząc pojedynczych wydarzeń –
wystaw, koncertów, spektakli, seansów –
wypełniłyby kalendarz kulturalny do imentu. Avant Art, Opowiadania,
Międzynarodowy Festiwal Kryminału, Dialog, Festiwal Aktorstwa Filmowego, American Film Festival, Gitara Plus, Wrocławskie
Spotkania Teatrów Jednego Aktora, Pieśniarze Niepokorni, Musica Electronica
Nova, no i ten nieszczęsny Angelus - Nagroda Literacka Europy Środkowej. Nie
mamy na uczestniczenie w tym wszystkim ani czasu, ani pieniędzy, więc warto
zadać podstawowe pytanie: po co aż tyle w jednym okresie i czy ktoś to w ogóle
kontroluje? Szumnie nazywająca się Biurem Festiwalowym 2016 instytucja
najwyraźniej nie. W tak dużym mieście jak Wrocław istnieje i popyt na kulturę,
i – jak widać – podaż imprez, ale chwieją się proporcje. Dlaczego wszyscy
czekają na październik, czemu nie chcą się wpasować w jakiś pogodny kwiecień,
maj, czerwiec, w uroczy marzec? Tam podobnego obłożenia nie ma, więc i
publiczność wypełnia sale koncertowe i teatralne. W czasach, w których naprawdę
liczymy każde 10 złotych, funduje się nam festiwal festiwali, a potem ich
organizatorzy się dziwią, że nie idzie im sprzedaż biletów tak jak jeszcze rok,
dwa lata temu. A przecież każda z tych imprez kosztuje mniejsze lub większe
kwoty, w większości są to pieniądze publiczne.
Nagroda Literacka Europy Środkowej Angelus jest tu
symboliczna. Odklejono galę Angelusa od Wrocławskich Promocji Dobrych Książek,
postanowiono zrobić samodzielny festiwal literacki, złożony ze spotkań
autorskich, zwieńczony ceremonią finałową (teatralnie okraszonym przyznaniem
nagród laureatom). Bo październik to taki literacki miesiąc, czas Nagrody Nike,
Nobla, czas idealny, by marginesowy ciągle (po 8 edycjach!) laur wydobyć z
głębokiego cienia. Obiecywano promocję, działania edukacyjne, cuda wianki albo
niewidy, wyszła tzw. kiszka. O spotkaniach w księgarni – nomen omen – Tajne
Komplety wiedzieli kulturalni konspiratorzy, media nie dostały ćwiartki
mailowego komunikatu w tej sprawie. Wiem, że cafe-księgarnia w Przejściu
Garncarskim mała i miejsc niedużo, lecz zwłaszcza w tym październikowym zalewie
festiwalowym rozwieszenie plakatów nie wystarczy. Może organizator (miasto)
chce, by Angelus pozostał zdarzeniem elitarnym, lokalnym, skoro lokalność
(środkowoeuropejskość) ma w nazwie. Co ciekawe, tegoroczna gala odbywała się po
południu (początek o 17), bo wieczorem (o 19.30) na tej samej scenie
rozpoczynał się spektakl MISTRZA I MAŁGORZATY. Czyli że Angelus jednak nie taki
wyjątkowy skoro prestiżowo przegrywa z repertuarowym przedstawieniem
(jakkolwiek nie byłoby wspaniałe).
Na koniec dziś jeszcze z innej październikowej
kadzi, tej z napisem Centrum Technologii Audiowizualnych, podpisanej
Rybczyński-Banasiak. O przedziwnym, pokrętnym zwolnieniu filmowca (czyli
fachowca i faktycznego twórcy CeTY) Zbigniewa Rybczyńskiego w trybie
kwadransowym (na podstawie przypuszczeń, nie dowodów) słyszała juz cała Polska,
więc objaśniać nie muszę (tych, co nie znają sprawy odsyłam tutaj). Chciałbym
natomiast podziękować Arkadiuszowi Franasowi z Gazety Wrocławskiej za to, że
rzucił solidny snop światła na powody podziękowania Rybczyńskiemu. Cytat: ‘"Żądamy
wyjaśnień...", "jak można takiego człowieka..." - słychać
spazmatyczne głosy. A dlaczego nie można? Że ma Oscara? Ale jak wynika z
relacji, które sam przedstawia, powody były. Dostał na przykład upomnienie za
aroganckie zachowanie wobec przełożonego (...). Mieć laureata Oscara we
Wrocławiu to na pewno był zaszczyt, ale myślę, że nie jesteśmy aż tak
prowincjonalnym miasteczkiem, by za wszelką cenę... To czasami właśnie sprawa
honorowa. Zwłaszcza że na drugiego Oscara się nie zanosiło’ – kończy redaktor.
„Aroganckie zachowanie wobec przełożonego” – o takie zagadnienie powinien się
wzbogacić kodeks pracy po wrocławskich doświadczeniach. Dowiedziałem się też od
pana Arkadiusza, iż we Wrocławiu jeden Oscar (i to z zamierzchłych lat 80. XX
wieku) to za mało, dziś więcej znaczą – z zapałem przez Gazetę Wrocławską śledzone – sukcesy wrocławianki w programie MasterChef. Rybczyńskiego nie ma,
wyrzucone w błoto miliony (no bo raczej laureat – jednego tylko – Oscarka nie wróci nawet po oczyszczeniu z
podejrzeń po aroganckim wyrzuceniu z pracy), a honor (honorek) na pierwszym miejscu.
Jakie to nieprowincjonalne...
GRZEGORZ CHOJNOWSKI