Trwa we
Wrocławiu siódma edycja międzynarodowego festiwalu teatralnego Dialog, który
przyciąga artystów (i widzów) z Polski, Europy i świata, jest nieocenionym i
fascynującym przeglądem tego, co we współczesnym teatrze się dzieje. Dialog
wymyśliła Krystyna Meissner, była szefowa Wrocławskiego Teatru Współczesnego,
miłościwie (a raczej niemiłościwie) panująca dyrektorka festiwalu od 14 lat.
Niemiłościwie, bo w dwuletnim cyklu przygotowuje dla publiczności nie tylko
serię przedstawień, ale też temat-zadanie do przemyślenia. W tym roku hasło
imprezy to GWAŁT PORZĄDKUJE ŚWIAT, co wielu osobom wydaje się nielogiczne,
straszne i nie do przyjęcia. Gwałt przecież burzy porządek, wprowadza chaos,
przewraca zbudowane. Ale - przewrotnie dodaje Krystyna Meissner - wyzwala siły,
które przemocy się sprzeciwiają, które po pożogach i cierpieniu budują od nowa.
Nie zawsze, niestety, z sukcesem, nie zawsze w słusznej sprawie lub właściwymi
środkami.
Celnie zbiera te
problemy spektakl meksykańskich artystów pt. ODGŁOSY POŻARU. Troje aktorów
odgrywa mroczną część historii Meksyku, rządzonego w drugiej połowie XX wieku
przez dyktatorów-tyranów. Z niezgody na technokratyczny system i autorytarną
władzę zrodził się tam oddolny ruch rewolucyjny, działający poprzez akty
terroru. Jak czytamy na dużym ekranie w cytacie z Mao Tse-tunga: rewolucja to
nie przelewki, lecz przemoc. Dobro więc czy zło? Takie pytanie kołacze się nam
w głowie, kiedy oglądamy skromnie, ale pomysłowo zainscenizowany teatr
przypominający fabularyzowany dokument filmowy. Co z tej sagi przemocy
narodowej wynika dla narodu i człowieka? Osią złożonego z wielu relacji
spektaklu jest opowieść Margarity Urias, kobiety urodzonej w 1944 roku, w
pełnej brawury i romantyzmu młodości zaangażowanej w rozmaite akcje i stowarzyszenia
paramilitarne. Symultanicznie używając prostych środków, w dobrym tempie,
meksykańscy aktorzy i reżyserzy z kompanii Lagartijas Tiradas Al Sol
(Jaszczurki leżące na słońcu) potrafią wciągnąć w krwawe dzieje swojego kraju
ludzi mieszkających kilka tysięcy kilometrów dalej. Wydarzenia
wojenno-więzienne rozgrywają się jako zabawa żołnierzykami i makietami, ale też
w przestrzeni sceny. Kiedy dwójka kolegów w rolach oprawców torturuje
koleżankę (czyli działaczkę ruchu oporu), wiedząc, że jej nic nie zrobią, czujemy
olbrzymi dyskomfort. To teatr prawdziwy, prowadzący do bardzo szczerej puenty:
liczy się to, jak przeżywamy własne życie, co robimy dla świata i innych, jak
przeciwstawiamy się i walczymy o sprawę, ale najważniejsze: umieć w tym
wszystkim znaleźć siebie, poprzez miłość, rodzinę, pasję. Nie wszystek się
poświęcić. Spektakl z Meksyku to część większego projektu, którego pozostałymi
elementami są blog internetowy i książka stworzona przez 35 osób (jak nazywają
ją autorzy: "mapa nadziei").
Bez nadziei
zostawiła wrocławską publiczność za to Angelica Liddell, mocno oczekiwana i
mocno rozczarowująca Hiszpanka, niewiele mająca do powiedzenia swoim monodramem
JA NIE JESTEM ŁADNA. Ani treść tej wygłaszanej w towarzystwie żywego białego
konia godzinnej tyrady-oskarżenia na temat molestowania dzieci, ani forma nie
wzbudziła zainteresowania większości widzów, choć widziałem i emocjonalne
reakcje, zapewne związane z osobistymi doświadczeniami. Liddell nie przekonała,
bo jej intymna opowieść była zbyt efekciarska tam, gdzie powinny zabrzmieć
szepty, nie krzyk. Zestawienie ballady NIGHTS IN WHITE SATIN z traumatycznym
wspomnieniem z dzieciństwa dziewięcioletniej dziewczynki więcej by zrobiło
fermentu, gdyby dźwięki trzymano na wodzy. Nie da się jednak zaprzeczyć, że kilka
pytań rzuconych zwłaszcza do mężczyzn ma sens, zwłaszcza wobec trwającej u nas
dyskusji wokół pedofilii.
Rewelacją (choć
to zbyt rozrywkowe słowo w tym przypadku) okazał się oczekiwany z dużym
zainteresowaniem pokaz cyklu instalacji na temat zbrodni kolonializmów.
Prezentowana m.in. na Wiener Festwochen i festiwalu w Avignon EXHIBIT B porusza
i zmusza do myślenia. Trudno po wizycie w doskonale dobranej do struktury
spektaklu surowej przestrzeni Browaru Mieszczańskiego gładko przejść do
rzeczywistości, pojechać do sklepu czy odebrać telefon. 25 widzów wchodzi do
małej sali, gdzie otrzymuje numery. Po chwili, pojedynczo wyczytywani, jesteśmy
wpuszczani na wystawę-przedstawienie. Już pierwsza instalacja robi wrażenie,
tym bardziej że dwoje pierwszych aktorów przypięte ma do ubrań numery
ewidencyjne, a obok nich wiszą zwierzęce trofea polowania w Afryce. To
eksponaty w gabinecie osobliwości, dzicy przywiezieni z Afryki, by zaspokoić
ciekawość elit - tak wyglądały w XIX i XX wieku tzw. human zoos, ekspozycje
ludzi innych, czarnych, zdeformowanych, gorszych. Każda z kilkunastu części
wystawy prezentuje wycinek z kolonialnej historii świata, kontekstu
dowiadujemy się z podpisów pod poszczególnymi obrazami. Żywi modele i modelki
stoją, siedzą lub leżą nieruchomo, patrząc nam prosto w oczy. Czujemy się nieswojo. Np. przy Sarze Baartman, Czarnej Wenus, niewolnicy wywiezionej z
południowej Afryki w 1810 roku do Europy. W paryskim Muzeum Człowieka
wystawiano jej szkielet i wypreparowane genitalia, mózg do połowy (uwaga) lat
siedemdziesiątych XX wieku. Podobny los spotkał Angela Solimana, choć ten
pochodzący z dzisiejszych terenów należących do Kamerunu lub Nigerii miał w
życiu więcej szczęścia. Zabrano go jako dziecko do Marsylii,
ale wychowano tego małoletniego niewolnika i wykształcono solidnie. Został potem nauczycielem, był
szanowany w kręgach wiedeńskiej socjety jako powiernik i przyjaciel cesarza,
członek loży masońskiej wespół z Haydnem i Mozartem. Po śmierci, Solimana zmumifikowano, wypchano i wciśnięto do muzeum w charakterze eksponatu: proszę państwa -
oto Afrykańczyk i tyle (mumia spłonęła w 1848 roku). W kolekcji mamy jeszcze
niewolników z Konga, okrutnie okaleczanych za niewydajną pracę przy zbiorach
kauczuku, ale też współczesnych imigrantów, których takie światłe i
demokratyczne kraje jak Francja, Szwajcaria, Wielka Brytania, Węgry, Hiszpania
deportują z powrotem do miejsc, skąd przybyli szukać azylu. Niejedna deportacja
zakończyła się śmiercią z rąk europejskich policjantów (uduszenie, zatrzymanie
akcji serca i tak dalej - niskie wyroki). To nie jest tylko przeszłość -
usiłuje nam powiedzieć autor tego Wydarzenia Brett Bailey, to ciągle tkwi w
naszej mentalności, bywa, że dzieje się na naszych oczach. Potwierdzają to
aktorzy w wywieszonych na ścianie notach od siebie. Leslie Mohin du Pont,
chórzysta z cudownie wyciszającego na koniec, lecz i wzmacniającego przekaz
zespołu śpiewających głów z Namibii (głowy ścinano, gotowano, oczyszczano i
wysyłano do Europy do badań): "Ten projekt jest dla mnie bardzo ważny, bo
opowiada o naszej historii. W moim kraju prawie nikt nie mówi o tych
sprawach". Nana Sarpon: Nauczyłem się czegoś z rasizmu: szanować innych
ludzi". Lucinda Sedoc: "Kolor naszej krwi jest taki sam". W
EXHIBIT B zobaczymy też wrocławską artystkę Emose Uhunmwangho, której udział
mówi jeszcze jedno: jestem jedną z was, jestem kobietą, nie Murzynką, kimś
egzotycznym, pracuję w tutejszym teatrze, jestem Polką.
Po gwałcie kolonializmu
nadszedł porządek, kruchy i ciągle niepełny, Sara Baartman dopiero dekadę temu,
dzięki upomnieniu się o jej szczątki przez Nelsona Mandelę, została pochowana.
A w piątek festiwalowa debata o brunatnej Polsce, z udziałem Zygmunta
Baumana. Takie to
spotkania czekają na uczestników Dialogu, trwającego do 19 października. Warto
się wybrać, tym bardziej że słynny Johan Simons z potwornie nudnymi maratonami
słów nie do wytrzymania (KRÓL LEAR, OCZYSZCZENI/ŁAKNĄĆ/PSYCHOSIS) już się w
programie nie pojawi.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
GRZEGORZ CHOJNOWSKI