W piątek poszedłem na pokaz skromnego spektaklu przygotowanego za małe pieniądze na konkurs off Przeglądu Piosenki Aktorskiej. "Klaus der Grosse", który tamten konkurs wygrał, wchodzi właśnie na stałe na afisz Wrocławskiego Teatru Współczesnego. I naprawdę jest to przedstawienie udane. Nie żadna rewelacja dekady, ale godzina teatru dającego impuls do rozmowy z samym sobą na temat tego, co było i będzie, co miało być, co może być, a czego powinniśmy się ustrzec. Jako ludzie o ambicjach przekraczających odbębnienie biurowych, korporacyjnych, jednoosobowych obowiązków. Praca to część życia, a nie konieczna, monotonna przerwa w życiorysie. Taki ideał. Ciągle weń wierzę.
"Klaus der Grosse", zainspirowany sylwetką Klausa Nomi, niemieckiego artysty-wokalisty-performera, w latach 1970. dość znanego dzięki karierze w Stanach Zjednoczonych, to godzina opowieści ruchowo-mimiczno-śpiewanej o mężczyznach (i jednej kobiecie), zmagających się z naturalnym rytmem życia. Graniczne napięcie między młodością a dojrzałością, wcale nie tożsamość czy płciowość, wydaje mi się tu najistotniejsze. Bohaterowie są zagubieni w dorosłości, która oferuje nieciekawą egzystencję od-do, używają tańca i śpiewu do wyrażenia siebie i doskonale dają się zrozumieć. A na koniec, prezentując w stylu Klausa Nomi marionetkowe show do "Total Eclipse", zostawiają jednak optymistyczną wersję wydarzeń. Ze zwykłego życia, z niezgody na nie, tworzy się czasem wyrazista Sztuka (Klausa Wielkiego).
Wykonawcy przedni, a po Maćku Prusaku, sprawcy całego zamieszania, cenionym choreografie teatralnym (stały współpracownik Jana Klaty, obecnego na spektaklu wśród widowni), widać, że ma za sobą kilka lat spędzonych w pantomimie Tomaszewskiego. Za to nie wiedziałem, że Marta Malikowska-Szymkiewicz potrafi tak śpiewać! Zastrzeżenia? Do części otwierającej przedstawienie, do sceny WF-u symbolizującego młodzieńczy odcinek naszego życia. Dlaczego tak niewiele się tutaj dzieje, dlaczego najbardziej energetyczny okres został przedstawiony jako jeszcze jeden nudny kierat pełen pustych gestów? Mocniejszy, może komediowy, slapstickowy start mógłby tylko pomóc.
................................................
W niedzielny wieczór poszedłem na "Biesy", repertuarową produkcję dużego teatru, w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego. Przyznaję: nie dość przygotowany, bo powieści Dostojewskiego nie czytałem. Znam tylko wersje filmowe. W konfrontacji z teatrem młodego reżysera poległem zupełnie. Na niewygodnym krześle Sceny na Świebodzkim, z nie bardzo już wytrzymałym kręgosłupem, nie miałem choćby promila woli, by dotrwać do końca. Gdyby nie było antraktu w tym trzygodzinnym (podobno) spektaklu, zdaje się, iż po raz pierwszy w życiu wstałbym i przemierzając prawie całą długość widowni, wyszedłbym bez najmniejszego żalu ani wstydu. Półtorej godziny scenicznej maligny wystarczy.
Pamiętałem wprawdzie o tym, co powiedział mi w wywiadzie niezwykle interesujący i miły w rozmowie reżyser. Że tak naprawdę dąży do teatru-instalacji, że szuka nowej formy. Ale nie byłem w stanie mu (i wykonawcom) tym razem kroku dotrzymać. Może poprowadzenie jakiejś drastycznie skróconej całości w stylu niemego kina (tak jak się rzecz zaczyna) byłoby Pomysłem? Kompletnie nie wiem, po co te ciągnące się w nieskończoność dialogi o niczym, bo bez kontekstu zamierzonego przez Dostojewskiego nie sposób pojąć ich sensu. Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego Marcin Czarnik (Wierchowieński) musi tyle razy powtórzyć nazwisko Stawrogina podczas zwracania się do tej postaci, granej bez ikry przez Katarzynę Warnke z bujnymi blond włosami. Przecież ani głusi, ani ślepi, ani niepojętni nie jesteśmy. Przynajmniej nie do tego stopnia. Podobał mi się Adam Szczyszczaj (Kiryłow) w przekonującej roli człowieka zawieszonego między wcieleniem w Chrystusa a kimś, kto sobie na przekór stara się przekonać świat o nieistnieniu Boga. Podobało się kilka obrazów i mikroidei (świetna dziewczyna z monetami w ustach). Ale z największym entuzjazmem przyjąłem okrzyk "Przerwa" i przyjemny chłód wrocławskiego wieczoru, gdy otworzyłem drzwi wyjściowe.
Bo od nowego sezonu zamierzam nie czekać na przełomy, puenty, przebłyski, oklaski i ukłony, jeśli wszystko mi mówi, że trzeba iść. Tam, gdzie jest życie, a nie nudne błądzenie w teatralnym lesie. Mimo iż tak ten las uwielbiam.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................
KLAUS DER GROSSE (Wrocławski Teatr Współczesny), reż. Maćko Prusak; BIESY wg Dostojewskiego (Teatr Polski we Wrocławiu), reż. Krzysztof Garbaczewski