W posłowiu do najnowszego wydania powieści Mircei Eliadego tłumacz Ireneusz Kania przywołuje starorumuńską baśń o królewiczu, który przychodzi na świat dopiero wtedy, gdy słyszy od ojca obietnicę wiecznej młodości i nieśmiertelności. Ponieważ rzecz jest niemożliwa, o czym chłopiec dowiaduje się od ojca dużo później, sam wyrusza na poszukiwania krainy wiecznego szczęścia. Żeni się tam z najpiękniejszą (i najmłodszą) wróżką, ale po pewnym czasie tęskni do dawnych chwil i miejsc. Wraca, starzejąc się i w końcu umierając po tym, jak zobaczył, że z dawnych, pamiętanych lat nic nie pozostało. „Młodość stulatka” to powieściowa wersja tej starej opowieści, baśń współczesna ilustrująca marzenia ludzkości i bezradność człowieka wobec własnej osobowości, którą trzeba kojarzyć z przeznaczeniem.
Eliade zaczyna tam, gdzie większość autorów kończy. W siedemdziesięcioletniego naukowca trafia piorun. Zamiast umrzeć Dominik Matei znajduje siebie w młodym ciele, z nieprzeżytą nigdy wcześniej energią myślenia i odczuwania. Mamy Wielkanoc 1938, Europę tuż przed epoką nazizmu. Można więc potraktować tę historię jako metaforę ucieczki, warto ją przeczytać jako odcinek znanego intelektualnego serialu, którego pozostałe części to: opowieść faustowska, amerykańska bajka o Ripie Van Winklu czy starożytny mit o śnie Endymiona. No i Wilde’owy „Portret Doriana Graya”. A przy tym „Młodość stulatka” pośrednio podsumowuje wielkie tematy myśli Mircei Eliadego: próby zbliżenia się do tajemnicy lub przynajmniej świadomości egzystencji oraz nieodłączny problem czasu . W powieści rumuńskiego filozofa, oryginalnie zatytułowanej „Młodość bez młodości”, czas się nie zgadza z czasem, więc w końcu nie wiadomo, co dzieje się naprawdę. Czy Matei rzeczywiście przeżył te odzyskane 30 lat, a jeśli tak, to w której rzeczywistości? Odpowiedzi nie będzie, bo nie odpowiedź ma znaczenie, lecz możliwość. Jak to zwykle na poziomie filozofii.
Na poziomie samej literatury książka Eliadego (i Kani) broni się ostatkiem sił, czyli tym, co stoi za nie najwyższym warsztatem akurat tego powieściopisarza. Eliade (i Kania) jest wybitnym eseistą; gdy rozpisuje dialogi na eseistyczny wykład, brzmi oczywiście zajmująco, kiedy, gdzieniegdzie, stara się rozmawiać słowami bohaterów, przegrywa z materią. No ale nie dla rzemiosła sięga się po takie książki, tylko dla ponadlekturowej refleksji, towarzyszącej czytaniu „Młodości stulatka” od otwarcia. „Prawdziwy sens kataklizmu nuklearnego może być tylko jeden: mutacja ludzkiego gatunku, pojawienie się nadczłowieka (…). Inaczej życie i historia człowieka nie miałyby sensu. Zmuszeni bylibyśmy przyjąć teorię cyklów kosmicznych i historycznych, mit wiecznego powtarzania się” – mówi młody psychiatra podczas spotkania z Dominikiem. Finał, który coś zmienia? Byłoby miło, lecz również strasznie, skoro porażenie piorunem młodej Weronice błyskawicznie dodaje lat.
Dominik Matei, a raczej sam Eliade, piszący swoją powieść niedługo przed siedemdziesiątką, zdaje się skłaniać ku tradycyjnym poglądom na temat bytu, zebranym w bibliotekach i podczas podróży, zwłaszcza na wschód. Także dlatego czasową ramą „Młodości stulatka” są religijne święta: Wielkanoc i Boże Narodzenie. Ich znacząca rola zostaje odwrócona, co w kontekście innych filozoficzno-psychologiczno-religijnych nawiązań książki Eliadego działa jeszcze mocniej. Dla rumuńskiego językoznawcy każdy język był mową równoprawną, każda teoria interesująca, każdy dokument istotny. Bo nikt nie ma dziś przecież pojęcia, jak jest naprawdę i z jakich snów się obudzimy. Nikt, dla kogo „Młodość stulatka” będzie nie przeciętną powieścią, lecz elektryzującym (czyli literackim) impulsem do zadumy. Może nad nową jakością życia, na przykład?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………
Mircea Eliade MŁODOŚC STULATKA, przeł. I. Kania, WAB, 2008