Mimo wszystko to ciekawe i chyba jednak niepokojące: seks w sztuce nam ostatnio spowszedniał. Może dlatego, że nikt nam nie skraca smyczy tego, co wolno, co zakazane, a może dlatego, że twórcy się wyjałowili (zresztą pewnie z tej samej przyczyny). Legendy filmowego „Ostatniego tanga w Paryżu” nie powtórzył już potem żaden mistrz, choć np. Adrian Lyne miał wszelkie zadatki na następcę. Jeszcze w latach 90. wydawało się, iż kino jest w stanie odegrać w artystycznej sztafecie pokoleń ważną rolę, naturalnie wzbogacając temat seksu, ale tak się nie stało. „Intymność” Leconte’a wprawdzie wywołała dyskusje na jednym czy drugim festiwalu, lecz skandalu nie było, a pamięć o filmie sprzed ośmiu lat znacznie się zatarła. Przy okazji „Basenu” próbowano kreować Francoisa Ozona na nowego estetycznego obrazoburcę, wzbudzając uśmiech politowania niż poważne zaciekawienie. Seks to nie jest dziś dziedzina najwyższej twórczej aktywności ludzi sztuki.
Tym bardziej interesująco rysuje się podróż po tym, co było. Album Johna Williamsa zaczyna się od reprodukcji fragmentu klasycznego dzieła Ingresa, przedstawiającej zaloty, kończy „Śpiącą kobietą” Reitera, powstałą kilkadziesiąt lat później. Pomiędzy jednym a drugim wędrujemy przez wieki i artystyczne przestrzenie, obserwując sztukę erotyczną różnych kultur, a zwłaszcza indywidualności. Przeważa malarstwo, zobaczymy tu też sporo fotografii, gdzieniegdzie trafimy na rzeźbę. Całość okrasił autor oszczędnym komentarzem i celnymi cytatami z literatury. Wybór jest bardzo subiektywny, każdemu czytelnikowi czegoś z pewnością będzie brakować, każdy ma swoje zachowane w erotyczno-estetycznej pamięci sceny. Williams zaproponował klucz tematyczny. Poszczególne rozdziały zatytułował: „Od pierwszego spojrzenia”, „Flirt”, „Zaczęło się od pocałunku”, „Namiętny uścisk”, „Rozbieranie”, „Gra wstępna”, „Główne wydarzenie”, „Miłe wspomnienia” (tu niezbyt udanie przetłumaczony oryginalny „The Afterglow”). Przy czym „główne wydarzenie” zajmuje ledwie 40 stron na prawie 400-stronicową publikację. Prostota pomysłu Williamsa, czyli tradycyjna konstrukcja dramatyczna, mogłaby prostotą drażnić, lecz sprawdza się w tej księdze artystycznej wizji seksu nieźle, bo i tak nikt nie przegląda takiego albumu od okładki do okładki. Nie ma potrzeby. W podobnym wydawnictwie chodzi przecież nie o wartość badawczą, tylko o dyskretnie edukacyjny sentyment. Do sztuki, która była.
Williams pisze we wstępie: „Nic tak wiele nie mówi nam o konkretnym społeczeństwie niż formy, w jakich wyraża ono w sztuce popęd seksualny i sposoby rozwijania się miłosnych kontaktów”. To historia rytuału, moralizatorstwa, namiętności, rzecz pierwotna, ale też przetworzona, komiczna, perwersyjna. Ambicją autora było zaprezentowanie całości w albumowej pigułce i to się powiodło. Williams jest doświadczonym akademickim wykładowcą. Z jego wersji dziejów sztuki erotycznej bije chyba najbardziej radość seksu lub może radość przedstawiania seksu przez zastęp malarzy i poetów, radość niezmącona nawet ironią cytowanego w pewnym momencie Oscara Wilde’a, dla którego końcem erotycznego ogrodu rozkoszy są apokalipsy. Książka Williamsa może być wstępem do kolejnych artystycznych wtajemniczeń w jeden z najliczniej pojawiających się w sztuce motywów, może być jego zręcznym podsumowaniem. Z czysto estetycznego punktu widzenia na pewno lepiej sięgnąć po „Seks. Portrety namiętności” niż po kolejny kalendarz Pirelli.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………..……………………………….
John Williams SEKS. PORTRETY NAMIĘTNOŚCI, Arkady, 2008