Wednesday, January 5, 2011

Tadeusz Różewicz MARGINES, ALE...


Pisanie (mówienie) o książce Tadeusza Różewicza na temat pisania, twórczości, bycia artystą jest dość niezwykłym zajęciem, żeby nie powiedzieć głupim. Jak by się sam Różewicz wyrazić mógł. I chyba nie trzeba tego ściślej uzasadniać. Czyż jednak człowiek w swej zdarzającej się nam czasem mądrości nie czyni rzeczy niemądrych?

Na "Margines, ale..." składają się teksty zebrane z różnych źródeł, niepoetyckie i niedramatyczne, choć i poezji, i dramatu w nich nie brakuje. To listy, notatki, mowy, podziękowania, autorskie objaśnienia do własnych utworów, szkice o innych, a także felietony publikowane kiedyś w "Odrze" czy nekrologi kierowane do zmarłych przyjaciół. Większość wyróżnia znana z wierszy różewiczowska intymność, tu zadziwiająco rzadko ujmowana w ironiczny cudzysłów. Choć zapewne niektórzy będą się doszukiwać drugiego dna choćby w tym krótkim adresie do świeżo wtedy upieczonej noblistki: "(...) czy się cieszę? Oczywiście, że się cieszę, przecież to druga kobieta-Polka otrzymała wielką Nagrodę. Mamy więc teraz trzech mężczyzn i dwie kobiety". I może będą mieli rację? Bo przecież można było inaczej. Od tamtego października minęło ponad czternaście lat, Różewicz zbliża się do swojej dziewięćdziesiątki, Szymborska powita podobny jubileusz za lat parę. W sprawie płciowości polskiego Nobla nic się dotąd nie zmieniło. W pozostałych też niewiele - taka myśl się kołacze po głowie podczas lektury marginesowych uwag pana Tadeusza.

Jest pewien etap w życiu tzw. świadomego czytelnika literatury, kiedy tzw. ambitna powieść bywa murem nie do przejścia. Etap zniechęcenia fabułą od początku do końca, tradycyjną strukturą, śledzeniem losów poprzez narracyjne sierpy i cepy. Wtedy chętnie się sięga po rozmaite sylwy, zbiory i puzle. Wtedy idealny wydaje się "Margines, ale...". Bo z jednej strony opowiada mnóstwo ciekawych historii autorskich i ludzkich po prostu, a z drugiej przybliża do zrozumienia tego skromnego wielkiego fenomenu Tadeusza Różewicza. Który zadziwia tutaj czymś, co nazwałbym męską serdecznością w licznych korespondencyjnych kontaktach, sentymentalnych relacjach, który przyznaje się z rozbrajającą szczerością do poetyckich przyjaźni i wpływów Leopolda Staffa, Juliana Przybosia, ale i Kochanowskiego, Norwida, Syrokomli, Asnyka, nie pomijając np. Miłosza. A zaraz potem dodaje, że uczy się również od własnych epigonów czy poetów kiepskich. Wszystko po to, by po długim okresie życia i doświadczeń dojść do formy równej Mickiewiczowskiemu arcydziełu "Polały się łzy me czyste...". Każda właściwie strona tej przebogatej książki przynosi coś ciekawego: wyznanie, opinię, anegdotę, odpowiedź. Na pytanie błahe: "Co ja robiłem na sali kina w ten piękny, letni dzień już o godzinie 9 rano?" (na obleganym przez ośmioletnie dzieci seansie "King Konga") i pytanie podstawowe, czyli "Dlaczego piszę?".

Te właśnie, znajdujące się na marginesie spraw twórczych i bieżących, "pytania zadawane samemu sobie" (z odpowiedziami) są w najnowszym Różewiczowskim zbiorze najbardziej interesujące. Ostatecznie też dają dowód na to, że Różewicz zawsze szukał / szuka, że pisze tekst nieustannie otwarty i otwierany, niepodległy. I może dlatego ten wieńczący próżny Nobel ciągle go omija.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI

PS
A czy wiedzieli Państwo, że pierwszą literacką miłością Tadeusza Różewicza były "Syzyfowe prace"?
.................................................
Tadeusz Różewicz MARGINES, ALE..., wybór i opr. J.Stolarczyk, Biuro Literackie, 2010