Znam co najmniej kilka książek, których Nowy Jork jest jednym z głównych bohaterów. I co najmniej kilkadziesiąt filmów, których akcja posuwałaby się zupełnie innym torem, gdyby nie odbywała się w mieście-poemacie, jak pisał o Nowym Jorku E.B. White. Tyle że White opiewał miasto stare, przedwojenne, a z biegiem dekad zdawał sobie sprawę z jego przemijającej urody. Woody Allen wyznał w wywiadzie dla magazynu o znajomo brzmiącej nazwie „New York”: „Zawsze żałowałem, że urodziłem się za późno na Nowy Jork lat 20. i 30., bo wraz z początkiem wojny, zaczęła się degeneracja”. To wtedy dzielnice przestały być przyjazne dla wszystkich, stając się gettami kulturowo-ekonomicznymi. „Dlatego - ciągnie Allen, - lubię pokazywać miasto własnymi oczami: nie realistycznie, lecz romantycznie”.
Maria Kornatowska podziela te opinie, choć jest w Nowym Jorku turystką, co zdradza naiwnie kronikarski sposób opisywania największej amerykańskiej metropolii, aż dwa razy większej od Los Angeles. Kornatowska jest także filmoznawczynią, autorką dobrze przyjętej monografii Felliniego, no i kobietą. Jak wskazuje kokieteryjny tytuł, przy codziennym kobiecym zajęciu rozmyśla o mieście-spektaklu, jak sama je nazywa. Ma więc do Wielkiego Jabłka dystans przybysza z innego świata, czuje również przywiązanie mieszkańca, bo wielokrotnie tam wraca. Wnikliwie patrzy na Nowy Jork wzrokiem analizującej zmiany eseistki i krytyka. Często zagłębia się w historię konkretnego wycinka miejskiej rzeczywistości, by lepiej ją zrozumieć. Wyszperane w źródłach wzmianki o pochodzeniu budynków czy biografiach ludzi wzbogacają i wiedzę na temat, i koloryt tematu. Wprowadzają encyklopedyczny porządek, ale i encyklopedyczny ciężar, który w pojedynczym, zamieszczonym w gazecie, felietonie tylko lekko uwiera, za to w trzystustronicowym zbiorze nie daje się długo nieść.
Tylu otwierających banałów dotąd chyba nikomu nie udało się umieścić obok siebie: „dzieje metropolii nad Hudsonem są nader krótkie, acz bez wątpienia burzliwe…”, „nowojorska architektura stanowi nieustanne zarzewie sporów i kontrowersji”, „żyjemy w rozkwicie globalnego kapitalizmu, korzystając obficie z jego uroków i dobrodziejstw”, „Nowy Jork nie jest i nie był miastem abstynentów”. Wystarczy? Jako przewodnik po mieście rozmyślania Kornatowskiej nie obronią się z powodu swej sylwiczności, trzeba je więc czytać jako pamiętnikowe zapiski, w wolnych chwilach, nie wolno strona po stronie. Najtrafniejszym adresatem byłby nowojorski pielgrzym, siedzący na trawie Central Parku lub twardym siedzisku subwayu. Mieszkańcy nie miewają zwykle czasu na erudycyjno-sentymentalną refleksję, goniąc w rytm pulsu swojego miasta. To podobno nigdy nie zasypia.
Więc, szczerze mówiąc, nie wiem, kto naprawdę skorzysta na tej publikacji. Może ci, co ze światowej stolicy powrócili na ojczyzny łono. Zbyt wiele tutaj komentatora-obserwatora, za mało uczestnika. Nawet o swej ulicznej miłości, czyli Broadwayu, pani profesor pisze bez zaangażowania. Przydałoby się tej książce więcej fragmentów dotyczących osobistych wycieczek autorki, zwłaszcza tych myślowych, uniwersalizujących zdobytą wiedzę i zauważony szczegół, kiedy Kornatowska wychodzi z roli przewodnika, pisze od siebie, w tonie bezpośrednio ludzkim, a nie mentorskim, w zamierzeniu gawędziarskim. Bo akurat gawędowego zaśpiewu stylistycznie drewnianym „Rozmyślaniom przy makijażu” brakuje. Jest za to dużo dobrej woli.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………………
Maria Kornatowska ROZMYŚLANIA PRZY MAKIJAŻU, Latarnik, 2007