Artur
Gadowski z IRY śpiewa piosenkę pt. TROCHĘ WOLNIEJ o tym, żeby nie pędzić za
życiem i znaleźć czas na czas, mówiąc w wielkim skrócie. Właśnie takie jest
przesłanie musicalu NINE, który we wrocławskim Capitolu arcydziełem się nie
okazał, ale się ogląda.
Mimo powyższego przesłania trudno w kontekście tego spektaklu nie podczepić się do kwestii scenicznego krytyka filmowego. Stefan Necrophorus (Bartosz Picher) podsumował kino głównego bohatera, reżysera Guida Continiego, mniej więcej tak: „Estetycznie zachwycające, emocjonalnie puste”. Byłaby to prawda prawie w stu procentach, gdyby nie część druga, dokładająca do opowieści o jakimś tam filmowcu w chwili kryzysu wieku średniego, jadącego do weneckiego spa, aby sobie z depresją poradzić, życiowość. Za słowo prawie odpowiada natomiast nie do końca udana scenografia (Magdaleny Maciejewskiej), a raczej dwa jej elementy: sprawiające kłopoty nawet wykonawcom firanki oraz po prostu spuszczony z góry na linach obraz do sceny z Casanovą. Capitol nie musi chyba oszczędzać?
Rzecz się też odrobinę za długo rozkręca. Właściwie dopiero od piosenki Luizy („My Husband Makes Movies” – „Mój mąż kręci filmy”) coś się zaczyna dziać. Nie bez przyczyny tzw. Broadwayowski revival, czyli nowa wersja musicalu z 2003 roku, została pozbawiona numeru z Niemcami, rzeczywiście zupełnie niepotrzebnego. Scenę oczekiwania obsługi na gości w spa też bym wyciął, jeśliby licencja na to pozwalała. Ale z kwadransa na kwadrans jest coraz ciekawiej, niespiesznie, lecz nie bez owej estetycznej przyjemności (zwracam uwagę na kostiumy Wojciecha Dziedzica) wchodzimy w świat Guida. Zasługa to poszczególnych nieźle reżysersko i choreograficznie wymyślonych sekwencji, a przede wszystkim perfekcyjnych w śpiewie i dialogach artystów, doskonałej orkiestry pod czujną batutą Beaty Wołczyk, naturalnie przełożonemu librettu (Agnieszka i Konrad Imielowie).
Błażej Wójcik to Guido przekonujący, budzący w pewnym momencie współczucie, kojarzący się nie tylko dzięki okularom z Marcellem Mastroiannim z OSIEM I PÓŁ Felliniego (pierwowzór scenariusza NINE). Przy niemal ciągłej obecności na scenie pola do popisu mnóstwo, najlepiej brzmi aktor w „Dzwonach św. Sebastiana” (brawa zresztą i dla chóru). Justyna Szafran (Luiza) olśniewa w kreacji nieszczęśliwej, kochającej żony reżysera, kierując swoją postać od nadziei do smutku, wściekłości i pogodzenia się z własnymi uczuciami. Obydwie piosenki Luizy robią wrażenie. Nie potrafię jednak zrozumieć, czemu taka kobieta non-stop przegląda modowy magazyn. Świetnie wypada również Magdalena Wojnarowska w roli muzy Continiego Claudii (melodyjny duet "Unusual Way" nielekko spolszczony w "Ciężko to wytłumaczyć"). Klasą wokalną (i aktorską) błysnęła znów Emose Uhunmwangho w przebojowym „Be Italian” jako ‘zmysłowa dziwka’ Saraghina, instruująca gromadę chłopców, co to znaczy być mężczyzną (chłopcy ładnie Saraghinie wtórowali). Obsadzenie Justyny Antoniak tym razem w roli niemej mogło zaskoczyć, ale i zadziałało. Jej Lina ma być osobą tajemniczą, kimś do zadań specjalnych, kto niepokoi – i taka dokładnie jest.
Mimo powyższego przesłania trudno w kontekście tego spektaklu nie podczepić się do kwestii scenicznego krytyka filmowego. Stefan Necrophorus (Bartosz Picher) podsumował kino głównego bohatera, reżysera Guida Continiego, mniej więcej tak: „Estetycznie zachwycające, emocjonalnie puste”. Byłaby to prawda prawie w stu procentach, gdyby nie część druga, dokładająca do opowieści o jakimś tam filmowcu w chwili kryzysu wieku średniego, jadącego do weneckiego spa, aby sobie z depresją poradzić, życiowość. Za słowo prawie odpowiada natomiast nie do końca udana scenografia (Magdaleny Maciejewskiej), a raczej dwa jej elementy: sprawiające kłopoty nawet wykonawcom firanki oraz po prostu spuszczony z góry na linach obraz do sceny z Casanovą. Capitol nie musi chyba oszczędzać?
Rzecz się też odrobinę za długo rozkręca. Właściwie dopiero od piosenki Luizy („My Husband Makes Movies” – „Mój mąż kręci filmy”) coś się zaczyna dziać. Nie bez przyczyny tzw. Broadwayowski revival, czyli nowa wersja musicalu z 2003 roku, została pozbawiona numeru z Niemcami, rzeczywiście zupełnie niepotrzebnego. Scenę oczekiwania obsługi na gości w spa też bym wyciął, jeśliby licencja na to pozwalała. Ale z kwadransa na kwadrans jest coraz ciekawiej, niespiesznie, lecz nie bez owej estetycznej przyjemności (zwracam uwagę na kostiumy Wojciecha Dziedzica) wchodzimy w świat Guida. Zasługa to poszczególnych nieźle reżysersko i choreograficznie wymyślonych sekwencji, a przede wszystkim perfekcyjnych w śpiewie i dialogach artystów, doskonałej orkiestry pod czujną batutą Beaty Wołczyk, naturalnie przełożonemu librettu (Agnieszka i Konrad Imielowie).
Błażej Wójcik to Guido przekonujący, budzący w pewnym momencie współczucie, kojarzący się nie tylko dzięki okularom z Marcellem Mastroiannim z OSIEM I PÓŁ Felliniego (pierwowzór scenariusza NINE). Przy niemal ciągłej obecności na scenie pola do popisu mnóstwo, najlepiej brzmi aktor w „Dzwonach św. Sebastiana” (brawa zresztą i dla chóru). Justyna Szafran (Luiza) olśniewa w kreacji nieszczęśliwej, kochającej żony reżysera, kierując swoją postać od nadziei do smutku, wściekłości i pogodzenia się z własnymi uczuciami. Obydwie piosenki Luizy robią wrażenie. Nie potrafię jednak zrozumieć, czemu taka kobieta non-stop przegląda modowy magazyn. Świetnie wypada również Magdalena Wojnarowska w roli muzy Continiego Claudii (melodyjny duet "Unusual Way" nielekko spolszczony w "Ciężko to wytłumaczyć"). Klasą wokalną (i aktorską) błysnęła znów Emose Uhunmwangho w przebojowym „Be Italian” jako ‘zmysłowa dziwka’ Saraghina, instruująca gromadę chłopców, co to znaczy być mężczyzną (chłopcy ładnie Saraghinie wtórowali). Obsadzenie Justyny Antoniak tym razem w roli niemej mogło zaskoczyć, ale i zadziałało. Jej Lina ma być osobą tajemniczą, kimś do zadań specjalnych, kto niepokoi – i taka dokładnie jest.
Za to Bogna
Woźniak-Joostberens producentkę Liliane La Fleur przerysowała, nie dając jej
szansy na sympatię widzów, no i pogłębienie charakteru. Oglądając konsekwentną w
poprowadzeniu postaci Liliane aktorkę (po co taki gardłowy śpiew?), skojarzył
mi się berliński kabaret, nie rewia Folies Bergeres. Ale za to ten numer
zachwycił choreograficznie i scenograficznie! Wybijające się z podłogi schody zaprezentowały
możliwości Capitolowej sceny. Było też trochę dowcipu w interakcji z
publicznością. Elżbieta Romanowska miała trudne zadanie: z jednej strony
wykreować złudzeniem się karmiącą kochankę Guida Carlę, z drugiej przypomnieć
charakterystyczną dla klimatu filmów Felliniego wcieloną kobiecą seksualność. W
Carli Romanowskiej zabrakło mi pomysłu, który wywindowałby tę z kobiet Guida
ponad pozostałe choćby na moment. No ale jeśli się widziało Carlę w wykonaniu Jane
Krakowski, niełatwo dać się porwać innej. Trzeba też wspomnieć koniecznie o znakomicie
śpiewającej Elżbiecie Kłosińskiej, narratorce-kierowniczce spa, przeobrażającej
się w drugiej części w Mammę Maddalenę, oraz o Krystynie Krotoskiej, stylowej,
kostycznej matce Guida.
Widownia dostroiła się w spektaklu, który widziałem,
do nostalgicznie zarysowanej fabuły, bardziej zahipnotyzowana harfowym (chyba)
podkładem pod teksty mówione i zbyt częstym białogłosowym wokalem, niż zaintrygowana losem głównego bohatera.
Oklasków po scenach w trakcie przedstawienia niewiele, za to na koniec słychać
już było ich burzę, chociaż o owacjach stojących NINE raczej może pomarzyć.
Reżyserka Pia Partum mówiła przed premierą, że na próby mieli artyści sześć
tygodni, nie w tym jednak problem. We wrocławskim spektaklu ani nie czujemy
napięcia, ani nie uczestniczymy w efektownym show, obojętnie obserwujemy
sceniczne wydarzenia (jedna Justyna Szafran wydobywająca realny kobiecy dramat
to za mało). Jak to szło? „Estetycznie zachwycające, emocjonalnie próżne”? W
skali od 0 do 10, nie dziewiątka, lecz szóstka.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI.........................................
Kopit/Yeston NINE, przekład A. i K. Imiela, reż. P. Partum, kier. muz. A. Skrzypek, Teatr Muzyczny Capitol, 11.10.2014, rząd 5, miejsce 17