Monday, February 11, 2008

Joanna Pawluśkiewicz TELENOWELA

Wstajesz samotnie o 5.40 rano w ledwo umeblowanej kawalerce. Taksówkarz wiezie cię do roboty. Jedno, co masz w głowie, to: będzie zimno, zimno, zimno. Torbę wzięłaś pękatą z całym zapasem polarów i koców, ale wiesz, że i tak nie wystarczą. W pracy wszyscy dbają tylko o siebie, prawie wszyscy, a tzw. dżentelmeni są tu gatunkiem wymarłym wcześniej niż jurajskie gady. Do jedzenia dają ci najtańsze pieczywo z najtańszą wędliną, nieświeżym ogórkiem, o gorące picie musisz się zatroszczyć sama. Czasem ktoś pomoże. Otoczenie nie napawa. To w końcu szpital psychiatryczny, ten na Sobieskiego.

MAJA
Ja nie idę. Ja się boję wariatów.
KIEROWNIK
Maja, przestań, zbieraj się. Zamknięci są.

(Maja niechętnie odkrywa koc, podnosi się)
ANITA
O, podźwignęło się biedactwo.
MAJA
Podźwignęło. Ale ile pociągnie, to nie wiem.

Ciągnie całkiem nieźle, jeśli Mają jest, przynajmniej po części, Joanna Pawluśkiewicz, autorka powieści o przygodach asystentki na planach filmowych. Joanna-Maja pisze wprawdzie we wstępie, że „podobieństwo do rzeczywistych osób jest przypadkowe”, ale jakoś jej nie wierzę. Daję za to wiarę w inne wyznanie. Że „kocha to robić i pewnie po miesiącu pracy w innym zawodzie pędziłaby z wypiekami na twarzy na pierwszy dostępny plan”. Bohaterka książki, Maja albo podźwignięte biedactwo, dzieli zawodowe życie między plan tytułowej telenoweli („Miłość i zazdrość”) a studiem do kręcenia reklam, plenerem „jakiegoś serialu”, „większego serialu”. Na happy end lub deser jest bankiet, bez dalszego ciągu z przystojnym operatorem. Bo Maja nie ma życia poza filmem. Bo Maja kocha „to robić”.

A tę książkę autorki ciepło przyjętej kiedyś „Pani na domkach”, relacji ze służalczego pobytu w Stanach, czyta się co najmniej z zaciekawieniem. Zaglądamy przecież do tajemniczego półświata polskiego szołbiznesu, jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało. Pawluśkiewicz też się pogodnie naśmiewa z postaci „Telenoweli”. Pogodnie i z przymrużeniem, bo w tym przypadku słowa klasyka są najprawdziwszą prawdą: „Życie jest nowelą” i kropka. Od czasu do czasu zdarza się reklama, czyli gatunek absolutnie ekskluzywny. Czyli: szwedzki stół z frykasami i ciepło, ciepło, ciepło. Tylko pracować trzeba od świtu do drugiej w nocy, żeby powstało 30 sekund kolorowego spotu na przed prognozę (albo serial). MAJA: „Na niby, proszę panią, to wszystko na niby”. STARSZA PANI: „To po co to robić?”. MAJA: „Nie wiem”. Można się załamać. No chyba że na obiad będzie wreszcie „karkóweczka”. Dla takich chwil warto kręcić, bo „wiadomo, że na planie filmowym najważniejsze jest jedzenie”.

Można się rozczarować, jak to wygląda od drugiej strony. Niektórym to „życie, życie” wyda się z pewnością katorgą nic nie wartą, ale bez Mai i całej ekipy złożonej z zestawu reżyserów, pierwszych i drugich, aktorów sławnych, głównych, miłych i epizodycznych, szwenkierów, operatorów, Spajderów, Staszków, Anit, pana od agregatu nie byłoby 558 odcinków „EMA” i związanej z ukochanym polskim serialem pop(pod)kultury. 8 milionów średniej oglądalności nie może się mylić. Takie życie ma sens: codziennych narodowych plotek oraz, co najważniejsze, godziny eskapizmu, czyli gościny na przykład w Grabinie. Kto by nie chciał harować dla dobra tylu dusz?

Powieść Joanny Pawluśkiewicz czytałem takim samym jednym tchem, jak oglądam serial (nie ten, ale co to za różnica). Literacka „Telenowela” ma jeszcze jedną wielką zaletę: ograniczoną objętość 316 stron, licząc z pouczającym słowniczkiem pojęć. Czy wiedzieli Państwo, iż „Wyrypajew to określenie na to, że jest zbyt jasno, wyrypane po prostu”? Ja nie wiedziałem, ale nie żałuję i tej mądrości.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………
Joanna Pawluśkiewicz TELENOWELA, Ha!art, 2007