Tuesday, April 10, 2007

J.M. Coetzee POWOLNY CZŁOWIEK

W powieści „Wiek żelaza” Coetzee cytował Marka Aureliusza: „Życie wymaga umiejętności zapaśnika, nie tancerza. Stanie na własnych nogach, nie potrzeba pięknych kroków”.
Tym razem bohater Noblowskiego laureata sprzed 3 lat to fotograf. W wypadku traci nogę i z aktywnego, twórczego mężczyzny-zdobywcy staje się kimś innym, kto musi przyjąć pomoc. Kontakt z pielęgniarką Marijaną wzbudzi w przygnębionym Paulu pożądanie, altruizm, przywróci chęć życia, a wkroczenie tajemniczej Elizabeth Costello przyniesie pytania o wyższy porządek. I piękne kroki.

Mimo ponurego, choć napisanego z firmową werwą, początku, najnowsza książka Coetzee’ego zaskakuje pogodą. Dyskretny happy end jest tutaj konsekwencją dojrzałości postaci. Zrezygnowany, „powolny” Paul nie tylko odzyskuje siebie, lecz poznaje swój nowy element. Można wywnioskować, że to życiowe spotkania rozwiązują trudny do uniesienia problem, ale rzeczywistość tej powieści niekoniecznie musi być realna. Schorowana pisarka Elizabeth Costello zjawia się w domu kalekiego fotografa jak we śnie. Paul nigdy wcześniej jej nie widział, czytał zaledwie fragmenty nieporywającej twórczości. Skąd się więc wzięła, po co się wprosiła kobieta, której Coetzee poświęcił swą poprzednią, erudycyjną, książkę?

W pewnym momencie bohater pyta wprost, czy przypadkiem nie umarł. Tak osobliwa wydaje się sytuacja, a pisarka tak wszystkowiedząca. Oczywiste pytanie brzmi także w świadomości czytelnika, podejrzewającego literacką grę. Czyżbyśmy po prostu czytali powieść w powieści? Przewrotność Coetzee’ego dostarcza wprawdzie kłopotów z identyfikacją światów, lecz w niczym nie zakłóca samej opowieści. Przecież czytamy powieść. Pióra jednego z najbardziej utalentowanych autorów stulecia. Po co te dociekania?! I tak najważniejsze pozostanie to, czym książka zawojuje naszą pamięć.

Dla fanów południowoamerykańskiego pisarza najnowsza pozycja może być zarówno rozczarowaniem, jak przyjemną niespodzianką. Zamiast prowokujących frustracji, gniewów, i złości jest lśnienie optymizmu (Paul ma w nazwisku słowo „ray” – promień). Tak jakby spokojniejsza epoka brązu jednak nadeszła po mrocznych czasach „Wieku żelaza”. Umieszczenie akcji „Powolnego człowieka” w Australii dało Coetzee’emu (i czytelnikowi) możliwość wytchnienia od polityczno-społecznej historii, która bohaterów jego innych książek wciągała. Autor „Hańby” nie byłby sobą, gdyby całkiem z tego motywu zrezygnował, więc w mniej od historii RPA dramatycznej przeszłości Australii odbija się również pomyślniejszy los wolnego od kulturowych trosk Raymenta.

To, co do Coetzee’ego przekonuje natychmiast, tkwi w nasyconym szczegółem stylu. Gdy bohaterowie się uśmiechają, cierpią, krwawią, plują, czuć ich emocje w języku. Dlatego są tak wiarygodni, choć rzadko bliscy czytelnikowi. Coetzee potrafi sprawić, że śledząc myśli i czyny postaci, rozumiemy ich wybory, lecz trudno nam się z nimi utożsamić. W przypadku Paula Raymenta jest trochę inaczej. Elizabeth przekonuje: warto być głównym bohaterem, żeby ktoś chciał cię umieścić w książce. Paul gra wiodącą rolę we własnej historii i to wystarcza, jak u klasyków. To dobra powieść, z zagadką, której nie trzeba rozwiązywać.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................................................................
J.M. Coetzee POWOLNY CZŁOWIEK, przeł. M. Konikowska, Znak, 2006