Saturday, May 6, 2023

NAD NIEMNEM (Teatr Szaniawskiego w Wałbrzychu)

fot. Tobiasz Papuczys, teatr.walbrzych.pl

Jeśli chcecie zobaczyć spektakl inteligentny, z tekstami i podtekstami, pasjonującymi kontekstami, spektakl dialogu klasyki ze współczesnością i historią – jedźcie do Wałbrzycha. Na ‘Nad Niemnem’ w reżyserii Seba Majewskiego, szefa artystycznego Teatru Szaniawskiego. Adaptacja lekturowej cegły Elizy Orzeszkowej skojarzona jest tu z oryginalnym dramatem pilgrima/majewskiego pt. ‘Sowa, córka piekarza’. Bo to było tak: miały być dwa przedstawienia. Jeden na podstawie książki, jeden poświęcony Alinie Obidniak, legendzie dolnośląskiego teatru, wieloletniej dyrektorce Teatru Norwida w Jeleniej Górze (stąd Norwid pojawia się w pierwszej scenie), reżyserce, promotorce talentu Krystiana Lupy, przyjaciółce Jerzego Grotowskiego (to on nazywał ją Sową). To ciekawe zresztą, że Alina z Krosna i Jurek z Rzeszowa (Podkarpacie) tak się po-lubili i takie kariery razem zrobili. Podkreślam to lubienie, choć raczej było kochaniem (jak wiadomo, jednostronnym). Alina miała szczęście (pecha) do zakochiwania się w mężczyznach homoseksualnych (pysznie pokazany jest w spektaklu wątek relacji Obidniak z Lupą), ale dzięki temu zyskał polski (światowy) teatr. Mamy więc w sztuce trochę słodkiej goryczy kobiety – co tu kryć – odrzuconej, lecz i hołubionej, pełnej energii artystki i organizatorki życia teatralnego. Wszystko się od Aliny zaczyna, to ona decyduje, że razem z Grotem i Krystianem zrobią ‘Nad Niemnem’. Czyż istnieje w polskiej literaturze drugiej połowy XIX wieku opowieść trafniej wyrażająca rozczarowania kobiet, Ofelii różnych pokoleń?

Wałbrzyski spektakl to ich, kobiet, historie (mam alergię na często tautologicznie u nas kalkowane z angielskiego słowo herstoria, wiec pozwólcie, że pozostanę przy greckim źródle). Bo to kobiecy los trafniej oddaje gorycz, znój i przesilenie postromantyczno-pozytywistycznego dzieła Orzeszkowej, świadomej narodowego bohatyrstwa. Duża scena podzielona jest na pół, po jednej stronie Bohatyrowicze, po drugiej Korczyn, społeczności odmienne, a podobne w swoich zmaganiach o codzienność i stosunku do niezagojonych jeszcze heroiczno-powstańczych ran. Symboliczny to podział również dla wszystkich polskich sytuacji. Aluzje do przegranych zrywów z różnych lat naszych dziejów plotą się z przemysłowo-rolniczą rzeczywistością biednego kraju zawieruch i zaborów. A jednak – mimo wszystko – trzeba tu żyć, pracować, kochać.

Jeszcze innym filarem tej wielowątkowej inscenizacji są sprawy teatru. Tu znajdziemy sporo podtekstów, zrozumiałych dla wtajemniczonych, związanych z postaciami Grotowskiego i Lupy, ćwiczeniami i improwizacjami, procesami przygotowywania przedstawień. Niby na marginesie, a ważny to element, spajający oba światy: dziewiętnastowieczny i dwudziesto-, dwudziestopierwszowieczny. W jednej z najbardziej imponujących scen zatańczyć powinni Lupa z Grotowskim (tańczą ‘Lupa’ z ‘Cieślakiem’, więc też OK). Ten fizyczny, ruchowy aspekt teatru, pracy w teatrze, laboratorium teatru, niezwykle w ‘Nad Niemnem’ wybrzmiewa i choreografią (świetną - Doroty Furmaniuk), i muzyką (Radka Łukasiewicza).

‘Patrzmy na młodych’ – mówi Anzelm (Wojciech Marek Kozak) do Marty (Agnieszka Kwietniewska), gdy spotkani po latach całują się tuż po nadzwyczajnej scenie pocałunku Jana (Krzysztof Piechniczek) z Justyną (debiutująca i obiecująca Marta Moś). Patrzcie na role! Agnieszka Kwietniewska powinna grać najważniejsze postaci teatralnej literatury, bo jej wersje dodałyby zupełnie nowych warstw do tych wszystkich Ladies Makbet. Jej Marta, pełna autoironii, ale i siły wtedy, gdy już trzeba, to kolejna rola kosmiczna, zwłaszcza że to jej ustami wypowiadane są zabójcze Orzeszkowe opisy przyrody. Kwietniewska to lady killer, co słusznie oklaskują widzowie w trakcie spektaklu. Lecz w zespole wałbrzyskim mamy i inne cudowne aktorki. Dwie Ireny imponują. Uwielbiana przeze mnie Irena Sierakowska (Emilia Korczyńska) wcale nie mdleje z powodu globusa, tylko ugrywa to, co się w prowincjonalnej egzystencji da. Na wymarzony seks liczyć może tu jedna Justyna, ale od czego wyobraźnia? Proszę poczuć, jak erotyczny to momentami spektakl, choć bez nagości. Irena Wójcik – jak się finalnie okazuje – doskonale prowadzi swoją bohaterkę (czy ktoś pamięta z powieści Teresę Plińską, kolejną rezydentkę dworku Korczyńskich?) do zaskakującej i bardzo współczesnej puenty (nie zdradzam). Panowie, siłą rzeczy, muszą w takim ujęciu tematu/ów ustąpić pola, aczkolwiek pozostawiają wrażenie: ów taniec (duet) weselny Piechniczka z Kozakiem, monolog Czesława Skwarka (Różyc, który będzie Wokulskim), smaczki Dariusza Skowrońskiego (Norwid, Grotowski) i Piotra Tokarza (Benedykt Korczyński). Wspaniale tę rzeczywistość animuje Małgorzata Osiej, aktorka jeleniogórska, która przyjaźniła się z Aliną Obidniak (którą w Wałbrzychu i czule, i z dystansem kreuje).

A na osobny akapit zasługuje duet dramaturgiczno-wizualny. Tomasz Jękot (także kostiumy!), Seb Majewski (także scenografia!) jak topowi kaskaderzy podjęli się zadania z tych najtrudniejszych. Wziąć się za klasykę w tak dzisiejszy sposób, przemyślany, przenikliwy, aluzyjny to sztuka. Takie spektakle powinny tworzyć program takich festiwali jak Klasyka Żywa, bo w takim kontakcie z tematami i ekspresjami dzieje się nowa historia teatru. Mam oczywiście parę uwag, zrezygnowałbym na przykład ze sceny o Janie i Cecylii, która spowalnia dynamiczną ekspozycję, ale co Wam będę zawracał głowę drobiazgami. Idźcie, jedźcie, zobaczcie. Bo przecież: zawsze warto pojawić się z wizytą u Szaniawskiego, gdzie i tym razem ‘jaśniało,  kwitło, pachniało, śpiewało. Ciepło i radość lały się z błękitnego nieba i złotego słońca; radość i upojenie tryskały znad pól porosłych zielonym zbożem; radość i złota swoboda śpiewały chórem ptaków i owadów nad równiną w gorącym powietrzu, nad niewielkimi wzgórzami, w okrywających je bukietach iglastych i liściastych drzew’.

[0-6] *****+

NAD NIEMNEM, Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu, 5.05.2023, rząd VII

Monday, June 27, 2022

MANON (Opera Wrocławska)

na zdjęciu Hanna Sosnowska-Bill z dyplomem za nominację do Emocji - nagród Radia Wrocław Kultura

Ma Opera Wrocławska artystkę wielką i wspaniałą, głosowo i aktorsko. I to na etacie. Wszystko, za co się weźmie Hanna Sosnowska-Bill, każda, nawet mniejsza partia, staje się zjawiskiem i wydarzeniem. Pamiętacie błyskotliwą rolę Milionerki w 'Immanuelu Kancie' Możdżera (to ona m.in. przyniosła jej Wrocławską Nagrodę Muzyczną)? Ja mam ją ciągle przed oczami, a było to już z pięć lat temu.  Wreszcie w tym sezonie mamy Sosnowskiej znów więcej w dużych, premierowych partiach. W 'Manon' jest po prostu królową. Śpiewa przepięknie, jej bohaterka ma styl, przemieniając się z podlotka w kobietę... salonową. Odpuśćmy sobie fabułę, we współczesnym świecie piekielnie trudną do obrony, skupmy się na urodzie i liryzmie scen, tych, w których Sosnowska pokazuje takie tony i pigmenty operowej tęczy, że nic tylko podziwiać. Inscenizacja Waldemara Zawodzińskiego jest jak dla mnie zbyt ostrożna, klasyczna, oparta na sprawdzonych patentach, większość widzów będzie pewnie zadowolona, nie douważy np. ruchowych nieporadności (scena w kasynie, więźniarki z finału), pominie spacerowe tło w momentach z chórem. Powinny wystarczyć kolory, choć bierności reżysera światła (też pan Waldemar) w owym ruletkowym epizodzie nie wybaczam. Niełatwo również wytłumaczyć słabość głosową Erica Fennella (des Grieux, ukochany Manon). Słyszę barwę ładną, ale skromną tutaj, zanikającą w duetach, nieprzekonującą w ariach. Tym bardziej że orkiestra z Bassemem Akikim śpiewaków nie oszczędzała, grając na full. Jeśli Amerykanin miał jakąś infekcję lub słabszy dzień, warto było pomóc. Znakomicie zabrzmiał bas Jakuba Michalskiego-ojca Kawalera (nie pierwszy raz), Mariusz Godlewski (Lescaut) - wiadomo, zawsze klasa, no i bardzo ciekawy Jędrzej Tomczyk (de Monfortaine).
Ale Hanna Sosnowska-Bill przyćmiła wszystko i wszystkich. To jej spektakl i na nią idźcie na 'Manon'! W listopadzie widzę w repertuarze obsadę wyłącznie wrocławską (i na taką cieszę się najbardziej), z jednym wyjątkiem. Na razie nie wiadomo, kto zaśpiewa des Grieux. Życzę widzom i Hannie lepszego partnera (ewentualnie Fennella w formie). Słyszałem same dobre słowa o Charlesie Castronovo z pierwszej obsady (wcale mnie nie dziwią). Więc może? Hanna i Charles to byłby poziom Met.  A... może... Piotr Beczała? Marzenia.
gch
[0-6] 4+ (Hanna Sosnowska-Bill na 7)
---
Jules Massenet MANON, reż. W. Zawodziński, kier. muz. B. Akiki, Opera Wrocławska, 26.06.22, balkon, rząd III, miejsce 5.

Monday, June 13, 2022

DAISY (Teatr Szaniawskiego w Wałbrzychu)


Co mówią stokrotki?
 






---

DAISY, Teatr Szaniawskiego w Wałbrzychu, reż. Konrad Imiela, muzyka Grzegorz Rdzak, 12.06.2022, rząd VI, miejsce 1
 

Friday, January 28, 2022

Barbara Krafftówna i Wrocław

Być może Państwo wiedzą, że istnieje taka fantastyczna strona Hypatia.pl, czyli kobieca encyklopedia polskiego teatru. Można tam znaleźć pod osobowym hasłem wiele, naprawdę wiele, wywiadów z niezwykłymi artystkami. Z Barbarą Krafftówną oczywiście też. Już z samych tytułów tekstów, publikowanych w polskiej prasie przez dekady, czy to w „Żołnierzu polskim”, czy to w „Życiu na gorąco”, można się dowiedzieć wiele o życiu zmarłej w niedzielę aktorki. Najczęstsza fraza przewijająca się w tych nagłówkach, to „Jak być kochaną”, jest też np. „Kabaret starszej pani”, „Mam chcicę na życie” czy „A w sercu ciągle maj”, ale i tytuł „Nie tylko uśmiech”. W jednym z numerów miesięcznika „Teatr”, w 1970 roku, dziennikarka Małgorzata Kakiet zapytała panią Barbarę o okres wrocławski. Trafiła do Teatrów Dramatycznych we Wrocławiu (dzisiejszy Teatr Polski) po sezonie w łódzkim Jaraczu i po okresie gdańskim. Jak wspominała Wrocław?

Niezmiernie dużo dała mi praca pod kierunkiem Wiercińskich, tak jak przedtem opieka ze strony Galla i jego żony. Zdobyłam wtedy bardzo ważną umiejętność zatrzymywania, utrwalania dobrych pomysłów, które pojawiają się zwykle spontanicznie. Najlepiej pamiętam z tego okresu rolę Klary w „Ślubach panieńskich” Fredry, w reżyserii Marii Wiercińskiej.

To był duży sukces. Krytyka pisała wówczas: ,,Największą niespodzianką tego przedstawienia, radosną niespodzianka dla fredrowskiego teatru, była Barbara Krafftówna. Takiej Klary nie widziałem jeszcze w życiu. Było w niej jakieś roztańczone dziewczęce smarkaczostwo, niezrównana lekkość gestu, zarażająca zupełnie wesołość. Furkotała na scenie bez żadnych gierek, trzepała bajecznie wspaniały fredrowski wiersz, nie uroniwszy ani jednego akcentu... Była żywa jak iskra, a przy tym i rozśmieszająca, i wzruszająca, i śmieszka, i beksa, i trzpiot, i nagle dorosła рапnа".

Czyż nie jest to kwintesencja tego, jak Krafftównę zawsze odbieraliśmy? We Wrocławiu zagrała jeszcze m.in. Audrey w „Jak wam się podoba” czy Elizę w Molierowym „Skąpcu”, a także w dwóch sztukach rosyjskich autorów: „Magazynie mód” – komedii Kryłowa (tego od słynnych bajek) oraz „Małżeństwie Kreczyńskiego” Suchowo-Kobylina (też autor XIX-wieczny). W 1953 przeniosła się do stolicy i zrobiła wielką karierę w teatrze, w kinie, w telewizji i radiu. W słuchowisku „Pan Wołodyjowski” – jak Państwo myślą – kogo zagrała? Oczywiście Baśkę. Była niezrównana w sztukach Witkacego, świetną Iwoną Gombrowicza, w 2006 roku wystąpiła w monodramie o Marlenie Dietrich. Z jednej strony niezwykle wyrazista Honorata, narzeczona Gustlika, z „Czterech pancernych i psa”, z drugiej pamiętna Felicja z filmu „Jak być kochaną” Wojciecha Hasa, realizowanego zresztą we Wrocławiu.

Ostatni raz we Wrocławiu zjawiła się trzy lata temu, kiedy odbierała nagrodę na Festiwalu Aktorstwa Filmowego i medal Zasłużony dla Wrocławia. Robertowi Migdałowi z „Gazety Wrocławskiej” mówiła wtedy:

Ten Wrocław, który pamiętam sprzed lat, był kompletnie inny niż ten, co jest teraz. Inna epoka, inna energia. Nie było tylu aut na drogach, co dziś. Oooo, tramwaje zostały - tylko są nowocześniejsze. Obłe takie, na granatowo pomalowane, cichobieżniki takie niskopodłogowe, ale po torach jeżdżą tych, co pamiętam. Mieszkałam na Zalesiu we Wrocławiu, niedaleko pętli tramwajowej. Ładna okolica. Lubiłam jeździć tramwajami po Wrocławiu - gdy tylko się nowe trasy pojawiały, nowe wagony, to wsiadałam i jeździłam. Taką sobie atrakcję robiłam. Lubiłam te tramwajowe wibracje…

Zapamiętała rzecz jasna gruzy, ale przede wszystkim „inteligencko-kulturalną atmosferę” miasta. 9 lat temu wystąpiła w gali Przeglądu Piosenki Aktorskiej pt. „Zawsze może gorzej być”, z piosenkami Jerzego Wasowskiego. To były aż cztery piosenki. Myślę, że wszyscy, którzy byli w Teatrze Polskim w marcu 2013 roku, pamiętają jej wersje „Szarp pan bas” czy „Walca Embarras”. Wasowskiego znała z Kabaretu Starszych Panów. Jedną z postaci była Radna, co ciekawe, autoparodystyczna, bo przez kilka lat Krafftówna rzeczywiście pełniła funkcję warszawskiej radnej.


Życie prywatne jej nie rozpieszczało. Obaj mężowie zmarli po zawałach serca, pochowała też syna Piotra. W grudniu ubiegłego roku przeszła korona wirusa. Zmarła w wieku 93 lat. W 2002 roku mówiła w wywiadzie dla „Gazety TV”:

Moją najukochańszą dziecięcą zabawą było przebieranie się i teatr. Ubierałam się w stroje i kapelusze matki i organizowałam pokazy na parapecie okna, żeby zwrócić uwagę przechodniów. Z koleżankami zakładałyśmy się, kto się zatrzyma i dłużej będzie patrzył.

Czas upewnił Panią, że aktorstwo było Pani najtrafniejszym wyborem?

Zdecydowanie tak, chociaż kiedyś myślałam i o innych zawodowych możliwościach. O chirurgii miękkiej albo... pracy detektywa. To drugie pasuje nawet jakoś do zawodu aktorskiego, bo oba wymagają analizy, obserwacji, czujności, bystrości. To są cechy, które mam wrodzone. A u Galla rozwijaliśmy je na zajęciach pt. spostrzegawczość. On sprawdzał swoich uczniów: kto, ile, co i jak widzi.

To zawód tylko dla wybranych?

Każdy z nas jest aktorem. Nieświadomie, zależnie od sytuacji, odgrywamy różne role i postacie. Jednak gra profesjonalnego aktora to proces bardziej skomplikowany. Wymaga nie tylko iskry talentu, ale również precyzyjnie opanowanego warsztatu - świadomości i samokontroli, które na scenie i przed kamerą pozwalają panować nad emocjami, ciałem, ruchem, dźwiękiem. [Rozmawiała Monika Kuc]

Zanim jedna z najznakomitszych piosenek z repertuaru pani Barbary jeszcze jeden cytat, tym razem z Remigiusza Grzeli, autora książki ‘Krafftówna w krainie czarów’ (i współautora filmu dokumentalnego pod tym samym tytułem):

Opowiadała: „Kiedy miałam wyjść na scenę i zaśpiewać, dwóch panów wzięło mnie pod pachy i omal wyniosło za kulisy. Stanął przede mną inspicjent i przekazał mi, że wyjść na scenę nie mogę i piosenki w koncercie nie ma. Dlaczego? Zagadka do dzisiaj. Możemy się tylko domyślać. Była wściekła. Skończyło się skargą na „skandaliczne wykroczenia przeciwko dobrym obyczajom, normom współżycia społecznego i gwarantowanym przez umowę zbiorową prawom artysty”, którą wysłała do ministra kultury. Czuła się upokorzona. Pisała o „oburzającym, graniczącym z lekceważeniem stosunkiem” do niej.

To była ta piosenka…


GCH

Sunday, August 29, 2021

TOSCA (Opera Wrocławska)


Bardzo udanym spektaklem rozpoczęła sezon Opera Wrocławska. W 'Tosce' Michaela Gielety, Bassema Akikiego i Gary'ego McCanna jest wyrazisty przekaz, mnóstwo emocji, akcja, która pędzi z filmową prędkością, imponująca scenografia, no i 
bogactwo świetnego śpiewania połączonego z dobrym aktorstwem. Gieleta okazał się reżyserem stworzonym do opery, chciałbym zobaczyć więcej inscenizacji jego autorstwa we Wrocławiu. Zwłaszcza że umiejętnie - i z sensem - wykorzystuje maszynerię naszej sceny, z obrotówką na czele. Dzięki temu 'Tosca' staje się opowieścią polifoniczną, prezentując obraz miasta i jego mieszkańców pod bezduszną władzą państwa z religią na sztandarze i okrucieństwem wobec człowieka w realu. Człowieka niezgadzającego się z dyktatem, ateisty-artysty czy opozycjonisty-wolnościowca.

W takiej rzeczywistości tytułowa bohaterka jest pomiędzy. Żarliwa w wierze, nie ma nic przeciwko pomocy zbiegowi z politycznego więzienia. Śpiewa dla królowej, ale swoje wie, to osobowość, nie naiwność. W popisowej arii wzruszająco wadzi się z Bogiem. Ewidentnie reżysera wrocławskiej 'Toski' los jednostki wobec władzy interesuje najbardziej (także kobiety wobec władzy wpływowego mężczyzny). Słuszny to wybór, bo melodramat zazdrości jest u Pucciniego skrajnie prosty. Ona podejrzewa zdradę, z 'qui pro quo' wykluwa się intryga. To najsłabszy element fabuły, nieprzystający do muzyki i ambicji pozamuzycznych. Trzeba się gimnastykować, by w XXI wieku 'Tosca' wybrzmiała prawdziwie. Tutaj się to udaje, właśnie dzięki wizualnie poszerzonej narracji.

Działa też ten spektakl na poziomie współodczuwania, parze kochanków kibicujemy (znając tę historię), starają się o to aktorzy-śpiewacy. Choć gdyby w pierwszym akcie było między nimi więcej, hm, czułości, zaangażowani bylibyśmy jeszcze mocniej. Doskonaląc inscenizację na kolejne lata warto zadbać o detale. Niech np. Floria nie ściska w dłoniach kartki z portretem malowanym przez Maria na sztalugach. Jeśli już musi sięgnąć po rekwizyt, niech weźmie do ręki coś solidniejszego niż zwykła kartka z bloku. I niech ci żołnierze z plutonu egzekucyjnego nie spacerują jak na deptaku w Kudowie. Może trzeba już w polskiej operze pomyśleć o zatrudnieniu specjalistów od ruchu scenicznego (ale nie baletowych choreografów), albo po prostu nie puszczać takich scen reżysersko.

O śpiewaniu nie da się napisać więcej: absolutnie znakomite. Słychać, że główne supertrio ma swoje partie dojrzale ułożone, ukształtowane w scenicznej praktyce, a ciągle na wysokim poziomie artystycznym, nie tylko wykonawczym. Owacje dla Ewy Vesin (cudownie, że wraca na swą rodzimą scenę), Tadeusza Szlenkiera (Cavaradossi), Mikołaja Zalasińskiego (Scarpia) są ultrazasłużone, żadna z przebojowych arii nie rozczarowuje. Słusznie też muzycy orkiestry gratulowali sobie koncertowego wręcz występu. Prowadzeni przez przenikliwego Akikiego z pietyzmem, ale i ekspresją (no i tempem) wykreowali aurę idealnie dopasowaną do koncepcji inscenizacji - gęstej, emocjonującej, wytchnienie liryczne też dającej w trzecim akcie. Akcie, gdzie znalazło się miejsce dla smutnej refleksji na temat codziennego życia w państwie niedemokratycznym, ideologicznym, ale i akcie wolnościowej nadziei. Nike ma skrzydła. Ma je wrocławska 'Tosca'.

I tylko jedna, jedyna rzecz może być dla widza problemem po przekroczeniu progów opery przy Świdnickiej. Ja z tym problem mam. Co najmniej 1/3 widowni za nic miała 28 sierpnia komunikat przypominający o noszeniu masek podczas przebywania na widowni czy we foyer. Bezpieczni jesteśmy w teatrze o ile wszyscy dbamy o siebie nawzajem. Bardzo mnie dziwi, że operowa publiczność jest w takiej liczbie nieodpowiedzialna, może to do pójścia do teatru naprawdę zniechęcić. Zatem polecam tę 'Toskę' bardzo, lecz czy teraz, gdy liczba zakażeń rośnie, za chwilę przyjdzie czwarta fala, a maski na twarzach widzów będą niedotrzymywaną umową między uczestnikami kulturalnych wydarzeń? Sami zdecydujcie.
GCH

[0-6] > 5
---
28.08.2021, balkon I, rząd II, miejsce 15

Saturday, June 26, 2021

Rzeźnia nr 5 (Wrocławski Teatr Współczesny, reż. Marcin Liber, 25.06.2021, rząd III, miejsce 4)

(fot. Natalia Kabanow, wteatrw.pl)

Kilkanaście lat temu widziałem w Legnicy słynny spektakl Made in Poland, a w nim Janusza Chabiora w roli nauczyciela. Pan Janusz wypijał w jednej scenie cztery duże piwa. Wspominam o tym, bo najnowsze przedstawienie Współczesnego też idzie na rekord. Zina Kerste - również w jednej scenie - wypala kilka papierosów jeden za drugim, a w całym spektaklu zużyta zostaje cała paczka najbardziej znienawidzonej przeze mnie używki. Siedząc tak w maseczce te trzy godziny, wdychając co rusz tę paskudną woń tytoniowego dymu, miałem pokusy. Żeby wyjść albo po prostu krzyknąć do aktorów: Zina, proszę, już dość, Rafał, nie..., znowu? I tak dalej. Nie zdziwcie się, drodzy artyści, jeśli widzowie w ten sposób zareagują. Czy muszę dodawać, że palenie na scenie jest tu zupełnie niepotrzebne? To nie jest spektakl o paleniu papierosów, tylko miasta, nie o wojnie palaczy z niepalącymi, lecz o wojnie (drugiej światowej, wojnie w ogóle) i traumie po niej. O pokoju. Przyznam, że niepokój - zwłaszcza o Zinę - ogarnął mnie w owej scenie przemożny. Nie wiem, czy Współczesny zamierza zamieszczać taki komunikat (są teatry, które to robią), uważam, że powinien: w spektaklu pali się dużo, często i to czuć (w trzecim rzędzie na pewno). No dobrze, a co poza tym? Nie wyszedłem z Rzeźni (bo jest świetna) i nie krzyknąłem (nie chcąc nic psuć). Czuję dziś suchość w gardle i na drugi raz z tym tytułem nie namówi mnie nikt (chyba że online), czuję też jednak i wagę, i urodę przedstawienia. Nieco zbyt długiego, owszem, przescenkowanego, ale o potężnej mocy reżysersko-aktorskiej. Wiernego Vonnegutowej powieści, stawiającego aktualne i nienachalne akcenty. Przypominającego sekret dobrego życia: zginąć i tak zginiemy, my ludzie, on wszechświat, więc po co nam bomby i depresje. Cieszmy się chwilą, która jest, choćby wieczorem w teatrze z publicznością, książką (raczej nie science fiction), spotkaniem, uśmiechem, pozdrowieniem, jak to, które ładnie puentuje się w spektaklu piosenką o Yonie Yonsonie z Wisconsin. Cieszmy się nadzwyczajną w 'Rzeźni nr 5' formą aktorów i aktorek (absolutnie niesamowita Maria Kania, jak zawsze doskonały Rafał Cieluch), w paru przypadkach dla mnie wręcz zaskakującą, gdy porównać występy w poprzednich spektaklach. Widzieć zespół Współczesnego w takiej dyspozycji to ogromna przyjemność.
GCH
(0-6) > 5 

Wiązanka pieśni miłosnych (41 Przegląd Piosenki Aktorskiej, reż. Jan Klata, Wrocław 2021)

Bardzo dobry koncert. Jan Klata poszedł na całość, zaproponował rzecz posępną (jak reżyser poprzedniej gali PPA Wojciech Kościelniak), z tą różnicą, że wszystkie piosenki śpiewano w językach obcych. Angielskim i włoskim. Być może jest w tym Klatowa złość na to, co w Polsce, a też i swoiste podkreślenie wyobcowania bohaterów tej przygnębiającej wizji. Wszyscy bowiem są arcysamotni, jeśli nawet śpiewają duety, to bez fizycznej bliskości. Wszyscy noszą czerwone uniformy, przypominające te robocze lub więzienne. I tak to czytam: jesteśmy gdzieś w przyszłości, na jakiejś planecie albo w podziemiu, jedyne co z miłością mamy wspólnego to tęsknota za nią. Więźniowie, którzy dla wygody stracili tamten świat (Tymon Tymański niesłusznie przetłumaczył comfort z piosenki Tropics of Love jako kompromis). Katastrofa klimatyczna wybija się na plan główny, lecz w celnie (i porywająco w interpretacji Ceziego Studniaka) puentujacej całość piosence La Situazione Non E' Buona słychać i sprawy polityczne, i społeczne. Krwawimy, i sami sobie to zafundowaliśmy, fundujemy. W rozmowach foyerowych dominowała konfuzja: kolejna gala-przestroga, pesymizm i dół, no i trzeba zadzierać głowę, by zobaczyć ważne dla odbioru przekłady. Czy można było to samo wyrazić polskimi piosenkami? Jestem pewien, że tak, sięgając choćby po repertuar Maanamu, Republiki, Heya. Wiem, redaktorzy muzyczni z różnych polskich stacji radiowych mówili mi nieraz: polska muzyka jest słaba, brzmi gorzej niż brytyjska czy amerykańska. Może i tak (en masse), ale są przecież cuda, a poza tym Piotr Dziubek potrafi wszystko z każdą muzyką. Muzyka PL zabrzmiałaby równie doskonale, co English language music w jego aranżacjach, z takim bandem i solistami, jak ci z gali AD 2021. Najwięcej krytyk zebrała Katarzyna Figura, aktorka rzeczywiście śpiewająca inaczej, ale ja się nie czepiam. Jeśli mogę w intrygującej inscenizacji choć przez chwilę zobaczyć znów we Wrocławiu Bartosza Porczyka, satysfakcja gwarantowana. A do tego jeszcze Emose czy Marcin Czarnik... To nic, że Wiązanka Klaty to postscriptum do Lazarusa, bo to bardzo solidne postscriptum. Za rok jednak, jak świat nam da marcowy przegląd, chciałbym gali-radości, nie apokalipsy. Może w kolorach tęczy, na którą teraz patrzę, wdychając rześkie powietrze po letniej burzy.
GCH
(0-6) > 5 

A tu galowa playlista, przygotowana przez organizatorów PPA, w oczekiwaniu na DVD: Galowa wiązanka