Sunday, November 24, 2019

III Opolski Maraton Teatralny (Teatr Kochanowskiego w Opolu)


O tym, że warto jeździć do opolskiego Teatru im. Kochanowskiego już nieraz pisałem. Trzeci maraton, podczas którego można było w trzy dni obejrzeć najnowsze realizacje tej sceny, premiery z ostatnich kilkunastu miesięcy, tylko potwierdził, że jest to dziś miejsce, gdzie tworzy się wartościowy i bardzo różnorodny teatr, gdzie dyrektor Norbert Rakowski buduje niezwykle interesujący zespół.

Dwa spektakle widziałem podczas maratonu po raz drugi. Interesujące to doświadczenie. Nie było owacji stojących po prezentacji ‘Mistrza i Małgorzaty’, frekwencyjnego przeboju teatralnej jesieni w Opolu. Co zgadza się z moimi odczuciami wobec tego pokazu (poprzednio widownia wstała). Mnie też za pierwszym razem podobało się bardziej, mimo że wtedy – z powodów technicznych – nie wypaliła duża część multimedialnych projekcji. Propozycja inscenizacyjna adaptatora i reżysera Janusza Opryńskiego jest z tych radykalnych. To ‘Mistrz i Małgorzata’ pozbawiony humoru, który niesie lekturę książki. Opryński zaproponował podejście intelektualne, gruntownie serio, jego wersja to poważna opowieść o wolności, przede wszystkim artysty, kobiety, ale i uwikłanych w swoje funkcje, dylematy i czyny ludzi. Problemem spektaklu nie jest wizja reżyserska, bo ona jest ciekawa, oryginalna. Wszystko dzieje się w półmroku, na chłodno, kolory pojawiają się czasem w projekcjach, klarownym znakiem staje się ofiarna nagość Małgorzaty. Problemem tego ‘Mistrza i Małgorzaty’ w stylu noir jest nieobecność emocji, błyskotliwości, lekkości, polotu. Nie można ich wygenerować (jak próbowali aktorzy na tym moim drugim pokazie), grając po prostu szybciej. Problemem jest postać Mistrza, pozbawiona wdzięku. Ktoś, kto napisał taką powieść, kto głosił takie nauki (Michał Kitliński wciela się tu też w rolę Jezusa), nawet cierpiąc tortury w rzymskim więzieniu i syberyjskim łagrze, ma w sobie siłę uwodzenia. Ten Mistrz jej nie ma. W rezultacie trudno uwierzyć nie tylko w jego geniusz, lecz także w to, że Małgorzata tak go, do końca, kocha. Jednakże zalety opolskiego przedstawienia są liczniejsze niż uchybienia. Rałał Kronenberger jako Woland, Magdalena Maścianica jako Małgorzata (i jej alter ego Martyny Pytel), cała diabelska trupa (Monika Stanek, Katarzyna Osipuk, Radomir Rospondek, Kacper Sasin), Piłat Andrzeja Jakubczyka, Iwan Artura Paczesnego, Berlioz Leszka Malca, kilka wcieleń Michała Świtały to znakomite role. Działa muzyka (Rafała Rozmusa). Jeśli wejdziecie w gąszcz rozmyślań prowokowanych przez wizję Opryńskiego, czeka Was sporo satysfakcji. Bez wątpienia.

Co do spektaklu ‘Wątpliwość’ mam natomiast wątpliwość jedną. O której za moment. To słynny tekst, sfilmowany w 2008 roku przez autora pulitzerowej sztuki Johna Patricka Shanleya (z Meryl Streep i Philipem Seymourem Hoffmanem). Samograj, pod warunkiem, że zostanie z pietyzmem wystawiony. Norbert Rakowski i czwórka aktorek i aktorów (Judyta Paradzińska, Karolina Kuklińska, Michał Rolnicki, Dorota Kaniecka) zadanie wykonali. Nie dziwią Złote Maski, jakie opolsko-katowicka ‘Wątpliwość’ dostała. Konflikt progresywnego księdza z zakonnicą (dyrektorką szkoły) ma wiele podtekstów i płaszczyzn, uruchamia gamę napięć, podobną do mocy kryminalnej zagadki. W oryginale mamy rok 1964, Nowy Jork, Bronx. Dziś w Polsce, w okresie ujawniania pedofilii w Kościele, inne konteksty w związku z tym tekstem w grę wchodzą. Po premierze filmu Sekielskich (premiera spektaklu odbyła się wcześniej, w 2018 roku) zyskujemy dodatkowe emocje. Już nie kryzys wiary ani konfrontacja postaw wysuwają się na plan pierwszy, lecz pytanie, czy on to zrobił. Mam zatem wątpliwość, czy spektakl nie zostawi po sobie w głowach wielu widzów (którzy gremialnie wstają do owacji) głównie takiej konstatacji: o, i tak zamiotą sprawę pod dywan. Nie byłoby to sprawiedliwe dla sztuki, dobrze zagranej, dopracowanej, rozegranej na małej powierzchni, ze skromną, pomysłową a gęstą scenografią (Marii Jankowskiej).

Podwójne doświadczenie mam dziś też z oglądaniem ‘Grotowski non fiction’. We Wrocławiu widziałem ten spektakl z udziałem Romana Pawłowskiego w roli prowadzącego i było lepiej. Pawłowski jest aktywniejszy od Krystyny Duniec, wydaje się zdecydowanie bardziej zanurzony w sceniczne wydarzenia od dublerki. I jako niegłupie show na temat postaci Grotowskiego, przyczynek do rozmowy o biografii artysty w ogóle to przedstawienie się broni. Przez godzinę, tyle, ile trwa quasi konferencja, powierzchowna lecz przebiegająca w tempie, przymrużeniu oka. Gdy brylują Monika Stanek, Ewelina Paszke, Rafał Kronenberger, Jerzy Senator. Ale po scenie rekonstrukcji legendarnego ‘Chleba życia’ z ‘Apocalypsis cum figuris’ spektakl siada, wędrując z komediowej konwencji w niby pogłębienie, w rzecz o jednostkowych, ludzkich wolnościach, wyborach, sztuce etc. Jest to zabieg logiczny w kontekście historii teatru Grotowskiego, wchodzimy w parateatr, dla widza męczący, ale też przecież nieprzewidziany dla publiczności. Tutaj wciąga się nas do współuczestnictwa, kilka osób się znajduje i dołącza do aktorów, leżąc sobie na podłodze. Może to i metoda, by nieco przysnąć w tym momencie. Zatem doświadczamy dwóch rodzajów teatru: tego będącego widowiskiem i tego będącego warsztatem, medytacją. To ma sens, choć nudzi. Może i dlatego, że w stosunku do zapisanego w anonsach planu (godzina trzydzieści minut) ta prezentacja spektaklu trwała co najmniej kwadrans dłużej. Tak czy tak, ‘Grotowski non fiction’ dowodzi jednego: nie da się w dwugodzinnej pigule ogarnąć fenomenu Grotowskiego, taki skrót musi płynąć po powierzchni. Prawda oczywista, lecz opolsko-wrocławskie przedstawienie próbuje przekonać, że jednak się da. Tyleż to ambitne, co niemądre. Ale gdyby zrobić serial… – jak kiedyś ‘Z biegiem lat, z biegiem dni’ – to kto wie…

W przypadku 'Reality show(s). Kabaretu o rzeczach strasznych' siedziałem na widowni sceny Bunkier jak zaczarowany, w lekkim szoku, głębokim zadziwieniu, że młody reżyser bierze się za tak anachroniczny tekst i formę. To czysto studenckie, może nawet licealne deliberowanie, by nie powiedzieć paplanie, o kłopotach tzw. zwykłych ludzi z transformacją. Do wyrzucenia z głowy sekundę po obejrzeniu. Forma telewizyjnego programu jest tak ograna, tak prosta i niewyszukana jak rzucane w rozmaitych skeczach i stand-upach przekleństwa (i tu są). A przy tym ani dramaturg Przemysław Pilarski, ani reżyser Jan Hussakowski nie zauważyli, że ich bohaterka Bożenka wyszła już co najmniej kilka lat temu z meblościanki i poszła do Ikei, bierze 500 plus, trzynastą emeryturę. Zrobiła w domu remont. Czy dosadniejszy akcent na żydowskie trupy w szafie, politykę historyczną by temu kabaretowi pomógł? Wątpię, bo: ale to już było. Szkoda do tego opolskich aktorów.

Utalentowana Karolina Kuklińska wystąpiła w ‘Reality show(s)…’ w zupełnie odmiennej roli niż dzień wcześniej w 'Wątpliwości'. Ona jest dla mnie odkryciem tych trzech dni w Opolu. To młoda aktorka z dużym wachlarzem umiejętności, potrafi wygrywać bardzo różne emocje, tony, nie powiela środków sprawdzonych gdzie indziej. Potrafi być inna. W zamykającym maraton spektaklu (używam tego słowa nie bez wątpliwości) ‘Czarna skóra, białe maski’ również jest inna. Ma niełatwe zadanie aktorskie, w dodatku nie w pełni potrzebne. Nie rozebrałbym się dla tego reżysera, nie widzę sensu w rekonstruowaniu tej sceny na pół gwizdka. Jeśli już, to idźmy na całość. Jak wieki temu w ‘Grach’ we Wrocławskim Teatrze Współczesnym wg ‘Zabaw na podwórku’ Edny Mazyi. W poprzedniej scenie sam reżyser Wiktor Bagiński sapał po dość realistycznym odegraniu ofiary przemocy, a Kornel Sadowski jako Paź kąpał się w złotych majtkach. Gdzie tu konsekwencja? Piszę enigmatycznie, żeby nie psuć efektu, jeśli się na ‘Czarną skórę…’ wybierzecie. Jest to raczej seans terapeutyczny, nie przedstawienie teatralne i chyba niedobrze, że młody twórca zaczyna swą karierę od takiej formy. Spektakl, owszem, może prowokować do dyskusji, lecz teatralna robota leży, pogrążona przez marną dramaturgię. Uczestniczymy w spotkaniu Stowarzyszenia Anonimowych Rasistów i przyglądamy się, jak rekonstruują pewne sytuacje z historii Polski, kiedy nasza arystokracja trzymała na swych dworach afrykańskich niewolników, do dekoracji i chwalenia się przed gośćmi. Ale po jakichś dwudziestu minutach zaciera się granica między teatrem a rzeczywistością. Trochę podobnie jak w ‘Grotowski non fiction’, tyle że ‘Grotowski non fiction’ napędzany był przez absolutnie spójny logiczny pomysł na całość. Tutaj tej wizji nie ma. Jest pół pomysł na rodzaj performansu na temat rasizmu lub przemocy człowieka wobec człowieka. Wiktor Bagiński to czarnoskóry Polak, urodzony w Dzierżoniowie. Zobaczymy w spektaklu też Sibonisiwe Ndlovu-Sucharską, która przyjechała do Polski z Zimbabwe, wyszła za mąż za Polaka. Oni prowadzą terapię, opowiadając własne przeżycia, sytuacje, zachowania rasistowskie, jakich doznali. Oburzeni, przywołują wiersz ‘Murzynek Bambo’, krytykując jego treść i wymowę. Nie zgadza się z takim odbiorem Tuwimowego klasyka jedynie Michał Świtała (używamy prawdziwych imion aktorów), najstarszy w grupie. Rasizm jest ważnym tematem, także dziś w Polsce, kiedy poczytny pisarz bezwstydnie wydaje ‘Malarstwo białego człowieka’, kwitną etnofobie. Jednak zabierając się do realizacji przedstawienia teatralnego, warto wiedzieć, na czym ten rodzaj artystycznej ekspresji polega. Raczej nie na inscenizowanym spotkaniu autorskim Wiktora Bagińskiego, podczas którego gadamy i pokazujemy to, o czym gadaliśmy w formie scenki rodzajowej. Słuchałem rozmów widzów po spektaklu. Pewien pan przy tuszy mówił do kolegi: jestem rozczarowany, tak można robić sztuki o każdej ludzkiej właściwości. Ja wyglądam jak wyglądam, od urodzenia, o mnie by mógł być podobny spektakl. O każdej cesze wyróżniającej ludzi. Można by to i na plus policzyć Bagińskiemu: rasizm jako przykład, pars pro toto. Lecz forma tej wypowiedzi artystycznej kuleje, ‘Czarna skóra, białe maski’ nie jest przeżyciem teatralnym, jest fake teatrem. Który w dodatku kończy się tańcem, sekwencją choreograficzną. Znana to rzecz: gdy nie wiadomo jak skończyć, kończymy chocholim tangiem. Treściowo sztuka zaproponowana przez Bagińskiego (i dramaturga Pawła Sablika), zwycięska w przeznaczonym dla młodych twórców konkursie na wystawienie przedstawienia na scenie Modelatornia, to co najwyżej punkt wyjścia do rozmowy z młodzieżą. Jeżeli Bagiński chce robić teatr dla młodzieży, trzeba mu kibicować, wysyłając najpierw jako czeladnika do wrocławskiego Układu Formalnego. Usłyszy z pewnością: popracuj nad strukturą, rozpisz sobie wyraźne linie, wątki, cele, pamiętaj o architekturze spektaklu. Ale po ‘Czarnej skórze, białych maskach’ mam, hm, wątpliwości, czy Wiktor Bagiński chce w ogóle robić teatr. Potencjał widzę, w paru scenach teatr się dzieje (kąpiel Pierre'a - Kornel Sadowski, Karolina Kuklińska, znakomicie zaśpiewana przez Katarzynę Osipuk i Karola Kossakowskiego piosenka), w paru się zaledwie zapowiada (wykorzystanie schodów i piętra).

Warto było przyjechać do Opola, aby zobaczyć rodzący się nowy zespół aktorski Teatru Kochanowskiego, w świetnej formie. Zobaczyć, jak się tam myśli o zagospodarowaniu artystycznych talentów i ogromnej przestrzeni (cztery sceny w jednym budynku!), jak się tworzy wokół teatru wspólnotę żądną zajść i przygód, debat i przejęć. Kiedy nawet mocno niedoskonała realizacja prowokuje do nocnych – międzynarodowych – rozmów. JK Opole Theatre – jak w anglojęzycznym komunikacie nazywa swój teatr Norbert Rakowski – to miejsce o temperaturze, za którą tęskni teatralny widz. Cudownie, że tak niedaleko od Wrocławia.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................
III Opolski Maraton Teatralny, 22-24.11.2019, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu

Tuesday, November 19, 2019

CHŁOPI (Teatr AST)


Nie zepsuję przyjemności odbioru tego spektaklu, gdy przytoczę treść kończącej go kwestii. Dwie aktorki siadają na proscenium, a jedna drugiej opowiada, jak to Monika Strzępka rozmawiała z przyjaciółką o życiu w Polsce przed wiekami. Jak to pięknie było jeździć powozami, być damą, księżną, jak Izabela Lubomirska w Łańcucie. Na to Strzępka: „Jesteś pewna? Czy na pewno jeździłaś powozem, czy może po tobie ktoś wsiadał na konia?”. Cytuję z pamięci, na pewno nieściśle, Sebastianie i Tomku (dramaturdzy), wybaczcie. Większość tego naszego społeczeństwa dumnych Polaków cieszących się z wielkopańskiej Polski szlacheckiej, tej od morza do morza, Jagiellonów i Wazów, pochodzi – powiedzmy sobie szczerze – z chłopów. I z takiej konstatacji, napisanej i wyłożonej w finale przedstawienia wdzięcznie, choć jak dla mnie jakoś tak zbyt wprost i edu, wyłonił się jeden z najbardziej w ostatnich latach udanych dyplomów wrocławskiej Akademii Sztuk Teatralnych.

Ale oczywiście nie o chłopskości Polaków to opowieść. Ta chłopskość powinna nas aż i jedynie skłonić do trochę innego myślenia, społecznego współżycia, do dystansu, do porozumienia. Ani nie musimy wywozić Jagny na taczkach ze wsi, ani też dla Jagny ten wyrok nie musi być tragicznym końcem, raczej początkiem nowego, w innym miejscu, mieście, innym kraju, wśród ludzi o szerszych horyzontach niż lipczacki. Zresztą i w tych teatralnych Lipcach dzieje się inaczej niż u Reymonta. W scenie, gdy goście wręczają młodym weselne prezenty, winszując szczęśliwego związku, wręczają je trójkątowi małżeńskiemu. Obok Nastusi i Szymka stoi odmłodzony w stosunku do powieści pan Jacek. Z drugiej strony, ksiądz przekazuje swój hełm, z wymalowaną na nim między innymi swastyką, chłopakowi, którego łatwo utożsamić z dzisiejszym skrajnym narodowcem. Mamy w spektaklu i pojedynek na hasła: w odpowiedzi na ONR pada LGBT, rewersem Jezusa jest Dalajlama. Współczesna Polska przegląda się w reymontowskich Lipcach nienachalnie, z uśmiechem inteligentnie podszytym dyskusją o naszym teraz, a nawet naszym za chwilę.

Bo najpoważniejszy akcent – moim zdaniem – pada w spektaklu na młodość. Jej energię, naturalną siłę, potencjał, także erotyzm (aktorki i aktorzy mają do cielistych trykotów przyczepione rzepami sztuczne intymności). Ekspresyjna scena lipcowych bachanaliów czy też kupaliów – fantastycznie wymyślona i perfekcyjnie wykonana przez artystów – daje widzom dużo czystej radości z jej oglądania, odczuwania, a równocześnie niebezpieczną refleksję. Czy aby naprawdę należy pokładać nadzieję w młodym pokoleniu, tak podatnym na prze-moc instynktów? I manipulacji? Boryna góruje gdzieś nad światkiem, jest bogiem-panem-władcą-gospodarzem, od którego dostaje się baty, żyjąc w jego cieniu, w obawie przed karą. A jednak nic nie jest w stanie schłodzić pierwotne rządze i Jagna z Antkiem nie unikną płomiennej miłości. Więc skoro impulsywne młode Lipczaki (Polaki), głosują – jak wiemy – chętniej od starszych pokoleń na lewicę i prawicę, omijając w swych wyborach centrum, to jak rysuje się przyszłość?

Sebastianowi Majewskiemu wraz z pozostałymi realizatorami oraz nadzwyczajną grupą utalentowanych i bardzo różnorodnych aktorek i aktorów udało się, na bazie powieści genialnej lecz trudnej nie tylko dla dzisiejszego odbiorcy, stworzyć spektakl atrakcyjny i mądry. Dodający literackiej klasyce nerw teraźniejszości, a młodym artystom dający niezwykle pożyteczny materiał do wejścia w niełatwą rzeczywistość po szkole. „Chłopi” są pracą zespołową, niepozbawioną pokazowych solówek, ujawniających duże umiejętności i potencjał dyplomantów. A przy tym to, co najważniejsze: są spójnym przedstawieniem, którego widz nie wyrzuci z pamięci wraz z ostatnią obronioną przez Dominikę, Agatę, Aleksandrę, Annę, Magdę, Paulinę, Polę, Igora, Pawła, Piotra, Antoniego, Adama, Mikołaja, Michałów czy Tomka magisterką.

[0-6] > 5

GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………
CHŁOPI, reż. Sebastian Majewski, spektakl dyplomowy studentów IV roku Wydziału Aktorskiego, na podstawie "Chłopów" Władysława Reymonta, 18.11.2019, miejsce skrajne z lewej strony, rząd chyba szósty

Reżyseria i dramaturgia: Sebastian Majewski
Scenografia i kostiumy: Karolina Mazur
Dramaturgia i adaptacja: Tomasz Jękot
Choreografia i ruch sceniczny: Mateusz Flis
Asystenci reżysera: Paulina Krupa, Antoni Rychłowski
Producent: Radosław Frąk

Występują: Piotr Czarniecki, Pola Dębkowska, Agata Harat, Igor Korus, Paulina Krupa, Mikołaj Krzeszowiec, Aleksandra Mirecka, Anna Nowak, Tomasz Ostach, Adam Rosa, Antoni Rychłowski, Michał Surma, Michał Tokarski, Magda Walkiewicz, Paweł Wydrzyński, Dominika Zdzienicka

TRAVIATA (Opera Wrocławska)


Jest takie stare powiedzenie, że artystę poznaje się nie po debiucie, lecz dziele nr 2. Grażyna Szapołowska dała radę z debiutem ('Halka' Moniuszki), z 'Traviatą' jest gorzej. Choć, jak podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej, należałoby poprosić o trzeci utwór, żeby wydać wyrok. Czy będzie z niej operowa reżyserka, czy nie będzie.

W pierwszej części nie przeszkadzała ani nie pomagała. Oprócz wprowadzenia postaci dziewczynki, symbolu niewinności, czystości, jaka w głównej bohaterce-kurtyzanie pozostała, nie zrobiła właściwie nic. Sceny z pierwszego i połowy drugiego aktu rozłamała na dwie chwile zbiorowe i resztę intymnych. Ale co to za intymność? Jesteśmy niby we współczesnym świecie (choć nie wiemy gdzie), a między Alfredem i Violettą nie ma nawet fizycznego kontaktu, są spojrzenia i śpiewanie o miłości, której nie widać i nie czuć. Senior Germont, cóż, jak na seniora przystało, stoi jak słup i śpiewa. Czy miałby ochotę na ostatni wybryk z urodziwą kobietą? Chyba tak, daje nam o tym znać szarfa, jaką Violetta opasuje zarówno oczy syna, jak i ojca, niby flirtując. Pani Grażyno, gdyby Pani w tych wspaniałych filmach posługiwała się znakami tylko, czy te role miałyby siłę rażenia?

Na mało pomysłowym, również symbolicznym, multimedialnym tle rozgrywa się cokolwiek pensjonarska gra towarzyska. Gdyby nie Edyta Piasecka i jej znakomity śpiew, wolumen głosu, który doskonale wybijał się ponad czasem nazbyt szaloną w tempach i watach orkiestrę, można by przysnąć. Zwłaszcza że do najlepszych swych występów nie zaliczą wieczoru premierowego ani nieco drewniany Adam Kruszewski, ani Andrzej Lampert, mający po prostu gorszy dzień.

Po antrakcie było lepiej. Viola i Violetta przespacerowały się przed widzami, skracając dystans, patrząc na nas z wyrzutem, oskarżeniem, pytaniem: za co ta krzywda? Ale scenę balu warto by zaplanować z większym rozmachem i polotem. Tak jak lubię balet wrocławskiej opery w spektaklach tanecznych, tak nijaki bywa w choreografiach tytułów operowych (tutaj marnie się spisał Karol Urbański). Znów całość ciągnęła Edyta Piasecka, górująca wokalnymi możliwościami nad innymi solistami. Dopiero w końcówce Alfred zbliżył się do kochanki, bardzo zresztą subtelnie. Rozumiem, że 'Traviata' to samograj, przebój, że Verdi zawsze się obroni, ale jeśli zakładamy tak przezroczystą reżyserię, to wystarczy lekko podrasowana wersja koncertowa. Dlaczego Violetta nosi przez cały spektakl jedną kreację i te same buty? Baron taki skąpy czy reżyserka ze scenografką? A ciemnoniebieska koszula Alfreda, idealnie się komponująca z równie ciemnoniebieską kanapą, coś znaczy?

Uboga więc inscenizacyjnie 'Traviata' trafia się wrocławskim widzom, a mimo to premierowa widownia wstała do oklasków. Jest natomiast w tej 'Traviacie' reżyserskie światełko w tunelu i dla mnie. To postać Anniny, służącej, przyjaciółki Violetty, kaleki, za którą czai się jakaś tajemnica. Jaka? Możemy się domyślać. Takich domysłów zabrakło w przypadku reszty bohaterów, także protagonistki nr 1. To ta okuta i kulejąca Annina (Dorota Dutkowska) wydaje się tytułową upadłą, pobłądzoną, pokutującą, a nie - mimo nie takich znów usilnych starań Edyty Piaseckiej - jednowymiarowa w sumie Violetta Valery.

[0-6] > 3

GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………
Giuseppe Verdi, Francesco Maria Piave TRAVIATA, reż. Grażyna Szapołowska, dyrygent Adam Banaszak, 17.11.2019, Opera Wrocławska, parter, rząd IV, miejsce 20

PS
I proszę wybaczyć jeszcze jedno pytanie: dlaczego Violettę, w żadnej obsadzie, nie śpiewa najlepsza aktualnie solistka Opery Wrocławskiej Hanna Sosnowska? Dlaczego po otrzymaniu Wrocławskiej Nagrody Muzycznej jej aktywność w Operze spadła? 'Traviata' to partia dla niej, na co my czekamy? Nie wiem, kto mi odpowie - dyrektora Nałęcz-Niesiołowskiego już nie ma we Wrocławiu, speca od castingu chyba też nie. Ale za takie marnotrawstwo ktoś odpowiedzieć powinien.

WOJOWNIK (Teatr Pieśń Kozła)


Jeśli są Państwo zdania, że nowy spektakl Teatru Pieśń Kozła jest formalnie absolutnie zachwycający, że to piękne dzieło, wiele mówiące o ludzkiej naturze, losie kobiet w czasie i w wyniku wojny, o przemocy, że to niezbędny głos-ostrzeżenie dla naszej cywilizacji i kultury, to dajcie sobie spokój z doczytywaniem tego tekstu. Po co sobie psuć wrażenie?

Ale ja to muszę powiedzieć: Grzegorz Bral potrafi skłonić widownię do owacji na stojąco, ma patent na efektowny muzyczny teatr, rękę do współpracowników, zaprasza do swych projektów artystów świetnych wokalnie i wydobywa z nich najlepsze. Lecz 'Wojownik' to wcale nie jest nowy spektakl, to dobrze już znany Kozłowy schemat. Wcześniej był to schemat oparty na dramatach Shakespeare'a, teraz na antycznych tragediach (tu 'Trojankach' Eurypidesa). Owszem, są kroki do przodu:
1/ więcej tekstu i dramaturgii – i nie wiem, czy to dobrze, aktorstwo nie wzlatuje nad poziomy; śpiewacy może nie deklamują - przynajmniej nie wszyscy - ale i nie kreują - z wyjątkiem Magdaleny Szczerbowskiej (Wojnarowskiej), która jako Hekabe błysnęłaby na każdej scenie,
2/ multimedialna wstawka (film będący clipem-summą okrucieństwa, jakie ludzie ludziom zgotowali),
3/ większa niż poprzednio rola kostiumów (Alicji Grucy).

Reszta po staremu: Bral narrator, pieśni jak z Leara, scenki, kompozycje Macieja Rychłego bez zaskoczenia. Na mnie to już nie działa. Wręcz zamiast poruszać, skłania do wyszukiwania skaz na tym niezłym, pompatycznym widowisku. Drobnych - jak bardzo ładna ballada Heleny (przepięknie wykonana przez Hannę Sosnowską), lecz jakby (stylistycznie) wyjęta z 'Króla lwa' czy 'Pocahontas', oraz generalnych - tą jest pomysł na temat. Teatr tak markowy i doświadczony jak Teatr Pieśń Kozła, powinien wyprzedzać rzeczywistość, tymczasem robi przedstawienie o piekle kobiet (z pewnym niezrozumiałym dla mnie tytułowym twistem na końcu), w momencie gdy kobiety się buntują, ba, już zbuntowały i idą po zwycięstwo. Dziś tematem nowszym jest bunt tłumów, społeczne podziały, spór religii z ateizmem, problemy ideologiczne i polityczne, zapędy dyktatorskie etc.

Zauważam jednak w tej powtórce z Kozłowej rozrywki iskrę nadziei i dla mnie. Jeśli znajdzie się dyrektor, który Alicji i Grzegorzowi Bralom powierzy realizację spektaklu operowego. Czuję, że są na to gotowi. Alicja dołoży do libretta pewne współczesne znaczenia, a będzie musiała powściągnąć nie zawsze trafioną poetyckość i pompę, Grzegorz sprawi, że operowa umowność zyska realizm, wigor i temperament teatru napięć, z jakiego go znamy. Chciałbym, aby to się ziściło, bo na kolejny taki spektakl Kozłów, taki jak 'Wojownik', 'Anty-gone', 'Hamlet' czy 'Wyspa' nie mam ochoty. Zbyt one wszystkie podobne, za wiele czerpiące z arcydzielnych 'Pieśni Leara'. Co z tego, że śpiewają inni artyści, co z tego, że dodamy coś do schematu lub ujmiemy. Obawiam się jednak, że dopóki publiczność będzie gremialnie wstawać po takich 'Wojownikach', dopóty Grzegorz Bral będzie je, tak - użyję tego słowa - produkował. Wielu, większość to cieszy, mnie przestaje.

[0-6] > 4

GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………
WOJOWNIK, Teatr Pieśń Kozła, dramaturgia Alicja Bral, muzyka Maciej Rychły, reżyseria Grzegorz Bral, 16.11.2019, Piekarnia, rząd II, miejsce 20

Monday, October 14, 2019

MOCK - CZARNA BURLESKA (Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu)


Ostatnia piosenka tego spektaklu wyzwala we mnie nadzieję, że Artur Caturian (tytułowy Eberhard) kiedyś (oby szybko) będzie miał możliwość wykreowania tzw. rólska na deskach Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu - albo gdziekolwiek indziej - bo z takim głosem może wszystko.

Chociaż nie podzielam hurra entuzjazmu premierowej widowni 'Mocka - czarnej burleski', to chcę wyraźnie powiedzieć, że Konrad Imiela bardzo solidnie podszedł do literackiego pierwowzoru i stworzył przekonujący portret i miasta, i przestępczego środowiska, i wreszcie policjanta. Mock jest tu zaledwie figurą, nie protagonistą, raczej towarzyszy bohaterom tego kryminału, od czasu do czasu wychodząc ze swojego kąta czy boku na pierwszy plan, najbardziej, najmocniej w finale. Kiedy chłopak z Wałbrzycha, który stał się radcą kryminalnym w niestołecznym mieście Breslau - i, co tu kryć, brutal, pijak i cham - zauważa pustkę w swoim życiu. Na coś się ta filologia klasyczna, poparta doświadczeniem, zdała (tak, łacina brzmi w tym spektaklu).

Wydaje mi się, że nad najnowszą propozycją Capitolu unosi się trochę cień stylu Wojciecha Kościelniaka, choć może to już po prostu styl capitolowy. To nie jest zarzut, wręcz przeciwnie. A umiejętność wypośrodkowania rozrywki i ambicji powiedzenia czegoś więcej zawsze warto zauważyć i pochwalić. Imiela potrafi uśmiechnąć się do publiczności, zna jej potrzeby, nienachalnie wciąga w trochę inne klimaty. Wraz ze swoimi artystami buduje krwiste postaci, nawiązuje do różnych, także tragicznych, momentów w historii Europy. Jak wystawianie niewolników w ludzkim zoo, jak faszyzm. Wszystkie te wątki, rzecz jasna, znaleźć można w powieściach Marka Krajewskiego. Imiela i Roman Kołakowski (autor części tekstów) wyłowili z kilku książek wrocławskiego autora sceny i bohaterów, ich prezentację powierzając sześciu konferansjerkom - Damom ulicy (wszystkie aktorki sprawnie się w tych rolach znajdują: Elżbieta Kłosińska, Klaudia Waszak, Justyna Woźniak, Małgorzata Fijałkowska, Alicja Kalinowska, Marianna Linde). Owe panie lekkich obyczajów, z temperamentem i wdziękiem, ukulelowym rytmem wprowadzają kolejne numery.

Tak to trzeba nazwać. 'Mock - czarna burleska' z numerów właśnie się składa. Te najlepsze należą do gwiazd. Helena Sujecka i Katarzyna Pietruska pięknie się zgrywają w duecie zabitych prostytutek, Emmy i Klary, także fizycznie wędrujących do nieba. Zasłużony aplauz wzbudza (jak zwykle) piosenka w wykonaniu Emose Uhunmwanhgo. Znakomita jest Ewa Szlempo jako żona Mocka, kobieta pragnąca innego życia, zdaje się, z kimś innym, nie z cokolwiek prostackim maczo. Inna rzecz, że wpada z Mocka pod rynnę. Doskonała jest hrabina Gertruda - Bogna Woźniak-Joostberens, morderczyni z wiarą. Rola Bogny Woźniak musi przypominać arcydzielną Fridę ze słynnego 'Mistrza i Małgorzaty', podobnie jak scena w kinie Capitol przyciąga wspomnienia z brelowskiej gali Przeglądu Piosenki Aktorskiej.
Oba przedstawienia reżyserował Wojciech Kościelniak. Siedzący zresztą w drugim rzędzie na widowni premierowego 'Mocka' i chyba zadowolony z tego, co widzi. Raz jeszcze podkreślam: jeśli nazywam Konrada Imielę uczniem Kościelniaka w tym akurat nurcie jego artystycznej działalności, w konkretnym przypadku 'Mocka - czarnej burleski', widzę w tym siłę, nie słabość, to szczere uznanie.

Talenty scenografki Anny Haudek i kostiumolożki Anny Chadaj znamy nie od dziś, potwierdza je również ta realizacja. Jacek Gębura jest choreografem, którego pracę chciałbym podziwiać zdecydowanie częściej. Grzegorz Rdzak debiutuje w kompozytorskim fachu musicalowym i jest to debiut obiecujący. Różnorodność numerów świadczy o dużej kulturze muzycznej kompozytora, forma burleski usprawiedliwia gatunkowy miszmasz i korzystanie z dobrze znanych patentów. Samba, tango, rock, hip-hop czy blues słuchają się przyjemnie, lecz trudno mówić o wyrazistym stylu kompozytorskim i oryginalności. Identyczne odczucia towarzyszyły mi przed rokiem w odbiorze 'Blaszanego bębenka' (muzyka Mariusza Obijalskiego).

'Mocka - czarną burleskę' ogląda się bez znużenia, ale chwilami ze zmęczeniem. Nie zawsze bowiem liryczny destylat z prozy Krajewskiego daje się z sukcesem osiągnąć. Czasem słychać dłużącą się, w piosenkowej formie, narrację. A czasem, przyznajmy, brzmi celny szlagwort, jak 'siedzimy w kinie Capitol/kino ma to do siebie, że siedzimy incognito' (pysznie wyśpiewany przez Michała J. Bajora), jak 'Ebi, wybacz, że nie podlałam dzisiaj kwiatków'. Na koniec tylko jedno jeszcze zdanie: wreszcie legendarna już literacka postać i w ogóle twórczość Marka Krajewskiego (nie do pokazania w pełni na scenie) doczekała się udanej inscenizacji. Nie wyszła próba we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, nie wypalił spektakl w Teatrze Telewizji, ale od czego mamy Capitol.
GCH
[0-6] = 4,5
...........
MOCK - CZARNA BURLESKA, reż. Konrad Imiela, muz. Grzegorz Rdzak, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, rząd 3, miejsce 25, 12.10.2019

Sunday, September 15, 2019

Stacja Literatura 24


jurorzy w sporze o kanon poetycki 30-lecia

Dobrze, że są takie enklawy, takie Czarne Góry, Stronia Śląskie, gdzie się może rozgościć poezja i w bezpiecznej bliskości zaprzyjaźnionych od kiedyś lub teraz ludzi istnieć jako coś drogiego i ważnego. Co warto oklaskiwać, czego warto słuchać, o czym się z pasją mówi. Takich potrzeb nie ma dziś tak zwane społeczeństwo, pisanie wierszy jest zajęciem dziwnym, mega niszowym. Choć potrafi przynieść i materialny sukces. Najważniejsze poetyckie nagrody to kwoty nawet ponad stutysięczne.

Na tegoroczną Stację Literaturę (kiedyś Port Literacki, z którego bezsensownie zrezygnowało miasto Wrocław) jej szef Artur Burszta wymyślił m.in. stworzenie kanonu polskich książek poetyckich 30-lecia. 1989-2019. Jasna cezura, czemu nie? Przy okazji jednak wyszła inna istotna dla poezji i poetów sprawa. Bo skoro kanon idzie w świat, podobnie zresztą jak nagrody literackie (za tom, za całokształt), dlaczego nic z tego nie wynika? Poezja dziś ma mniejsze znaczenie także jako emocja rynku literackiego niż w latach 1990., z nostalgią zresztą przywołanych podczas spotkania z Martą Podgórnik. A kanon? Jurorzy (Anna Kałuża, Karol Maliszewski, Joanna Mueller, Joanna Orska, Jakub Skurtys) przyznali otwarcie, że interesowały ich językowe, mowowe innowacje. Wiec awangarda została doceniona, a tzw. klasyka pominięta z góry, programowo. Jest to zatem kanon poezji awangardowej, innowacyjnej, progresywnej, nie polskiej poezji w ogóle. No a to, że tak niewiele się różnią listy jurorów i publiczności może być, niestety, objawem owego wąskiego zainteresowania poezją (oba kanony poniżej). Czytają i interesują się sami poeci i krytycy, nie czytelnicy. Kim jest czytelnik poezji dzisiaj - oto jest pytanie.

Pojawiły się w dyskusji sędziów - nie wzbudzając oburzenia, raczej aklamacyjną akceptację - takie głosy: 'Świetlicki przegrywa z Sosnowskim, jego dykcja się skończyła', raczej bywa teraz dla młodych punktem odbicia, zaprzeczenia. Jeśli tak rzeczywiście jest, to co to znaczy? Może że wpływ Marcina Świetlickiego jest jednak tak duży, że trzeba się od niego drastycznie uwolnić? Ale trzeba przy tym pamiętać o roli autora 'Zimnych krajów' w kulturze. Jego zasługi polegają też na tym, że jako poeta przeniknął do tzw. popkultury czy głównego nurtu kultury (przy wysokiej jakości samego dzieła). Sosnowski w tej konkurencji nie dorównuje MŚ.

I tak dalej. A kanon układany za 10, 20 lat może Sosnowskiego zrzucić z piedestału. Wątków do poruszenia, pociągnięcia, pospierania się, a przede wszystkim pomyślenia - dzięki festiwalowi Stacja Literatura - mamy na cały rok. Byle się ten festiwal tutaj, czyli na Dolnym Śląsku, znowu odbył, co wcale nie takie pewne. Niebogate jest Stronie, nie wiadomo, jak długo prywatni właściciele Czarnej Góry Resortu będą wspierać, na jak długo wystarczy organizatorom (Biuru Literackiemu) energii i szczęścia w pozyskiwaniu środków. Za rok jubileuszowe ćwierćwiecze, doskonała okazja, by zasłużony a zaskakująco młody, świeży festiwal poezji jakoś ściślej z regionem, gdzie powstał i trwa od tylu lat, związać. Zadanie to dziś do wykonania dla Urzędu Marszałkowskiego, bo - zdaje się - powrót do Wrocławia nierealny. Chociaż... Na pewno byłoby wręcz stosowne, by w mieście, gdzie Port działał najdłużej, a także w Legnicy, gdzie zaczynał, przygotować jubileuszowe wydarzenia.

Stacja Literatura 24 - odbyta pod hasłem 'Nie gódź się' (czyli było i politycznie, i społecznie, i ekologicznie na przykład) - dowiodła, że w poezji tkwi moc i myśl, że dotyka kluczowych zjawisk życia, bywa przy tym atrakcyjna (większość czytań wierszy prezentowanych przez samych autorów/autorki wręcz porywała). Dlatego dobrze by dziś, tu i teraz, poezji i jej Stacji konkretnie pomóc. Urzędnicy - wierzę w to - wiedzą, co robić, a czytelnicy? Mam nadzieję, że również.
GCH
...
Stacja Literatura 24, Stronie Śląskie/Sienna, dyr. art. Artur Burszta, producentka Aleksandra Olszewska, 12-15.09.2019

KANON 30-LECIA CZYTELNIKÓW:

Justyna BARGIELSKA „Dwa fiaty”
Konrad GÓRA „Requiem dla Saddama Husajna i inne wiersze dla ubogich duchem”
Roman HONET „alicja”
Krystyna MIŁOBĘDZKA „Imiesłowy”
Marta PODGÓRNIK „Paradiso”
Tadeusz RÓŻEWICZ „Płaskorzeźba”
Robert RYBICKI „Dar Meneli”
Andrzej SOSNOWSKI „Życie na Korei”
Marcin ŚWIETLICKI „Zimne kraje”
Eugeniusz TKACZYSZYN-DYCKI „Nenia i inne wiersze”

KANON JURORÓW:

Piotr SOMMER „Dni i noce”
Justyna BARGIELSKA „Dwa fiaty”
Krystyna MIŁOBĘDZKA „Imiesłowy”
Eugeniusz TKACZYSZYN-DYCKI „Nenia i inne wiersze”
Marta PODGÓRNIK „Paradiso”
Bohdan ZADURA „Prześwietlone zdjęcia”
Konrad GÓRA „Requiem dla Saddama Husajna i inne wiersze dla ubogich duchem”
Darek FOKS „Wiersze o fryzjerach”
Marcin ŚWIETLICKI „Zimne kraje”
Andrzej SOSNOWSKI „Życie na Korei”

Thursday, September 12, 2019

Jan Szurmiej dyrektorem Teatru Polskiego we Wrocławiu?

Radio Wrocław właśnie podało: "Jak udało nam się nieoficjalnie dowiedzieć dyrektorem artystycznym zostanie reżyser teatralny Jan Szurmiej". [choć sam Jan Szurmiej o niczym nie wie: LINK DO ARTYKUŁU].

Szczerze mówiąc, osobiście przestałem się już jakiś czas temu emocjonować wyborem dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu, bo nie dyrektor w tym teatrze jest teraz najistotniejszy. Raczej relacje międzyludzkie, dalekie od nie tyle koleżeńskich, co obojętnych. Wydaje się, że w Polskim zwycięża właśnie konserwatywne podejście do sztuki teatralnej, niech zwycięża, zobaczymy, co na to publiczność. 20, 30 lat temu Jan Szurmiej byłby intrygującym wyborem, dziś nie stoi za taką decyzją urzędników artystyczne wyzwanie, lecz apetyt na święty spokój. Nawet to rozumiem.

Ostatnie lata pokazały, że bez poszukującego, eksperymentującego, ale też sięgającego po najważniejszych inscenizatorów Teatru Polskiego da się żyć. Przemija żal za świetnymi, historycznymi spektaklami (‘Wycinka’, ‘Dziady’), bo – jak to zwykle bywa – czas leczy. Ja zacząłem częściej jeździć poza Wrocław, do Legnicy, Wałbrzycha, do Opola, odrobinę dalej jest np. Teatr Śląski. A i we Wrocławiu można dzięki marazmowi w Polskim odkrywać choćby rosnący w siłę teatr offowy. No i powstał Teatr Polski w Podziemiu, któremu ten sam wskazujący dziś Szurmieja Urząd Marszałkowski finansowo sprzyja.

Jan Szurmiej przygotował za niesławnej kadencji Cezarego Morawskiego ‘Xięgi Schulza’, bardzo przyzwoite przedstawienie. Jedyne, jakie z obecnego afisza Polskiego z czystym sercem mogę polecić. Czy byłby w stanie ten afisz ożywić, zaprosić nieprzejrzałych twórców i otworzyć drzwi przed buzującymi ideami? Nie wiem. On sam, jak słyszymy, jeszcze nie wie, skoro nie uzgadniano z nim nominacji. Na pewno zna we Wrocławiu wszystkich, pracował tu kiedyś jako szef Teatru Muzycznego, zrobił legendarnego ‘Sztukmistrza z Lublina’. Dał się poznać zarówno jako reżyser z wizją na spektakl, jak i rzemieślnik powielający własne pomysły i tytuły na kolejnych scenach. Miewa rękę do młodych talentów i – z drugiej strony – potrafi ordynarnie obrażać swych oponentów.

Funkcja dyrektorska to duża odpowiedzialność, zwłaszcza we wrocławskim tu i teraz. Jan Szurmiej nie jest gwarantem lepszej przyszłości Polskiego ani nowego otwarcia. Ale przynajmniej jakaś decyzja zapada, by zakończyć okres chaosu. Przypuszczam, że finansowym dyrektorem zostanie Kazimierz Budzanowski, co ostatecznie pozbawi złudzeń tę część zespołu Polskiego opowiadającą się za tzw. teatrem progresywnym. Sprawiedliwie byłoby więc może podzielić dotację. Przeznaczyć dla Teatru Polskiego w Podziemiu Scenę na Świebodzkim i skończyć ten jątrzący się niepotrzebnie spór między byłymi kolegami i koleżankami. Niech każda ze stron – bez krzyków, donosów i kłód – robi własny teatr. Ten lepszy wybiorą widzowie.
GCH

Monday, August 26, 2019

FESTIWAL ENSEMBLE


Festiwal Ensemble ma już w nazwie lekkość relacji, które łączą jego uczestników i współtwórców. Nie ma tu słowa międzynarodowy, choć międzynarodowy jest, mamy za to imię patronki, księżnej Daisy. Ona byłaby takim wydarzeniem na swoim Zamku Książ zachwycona. Ensemble, czyli zespół to klucz do formuły, chcącej prezentować, promować muzykę kameralną i uczyć tej muzyki młodych artystów, sprawiać nią przyjemność widzom. Towarzyszą temu także spektakle teatralne, również będące rezultatem kilkudniowej pracy warsztatowej pod okiem tak znakomitych aktorów i pedagogów jak Wojciech Malajkat czy Izabela Kuna (w tym roku). Muzycy ćwiczą i potem występują wraz z wybitnymi wirtuozami z Europy i świata. I nie chodzi tu o tradycyjne lekcje mistrzowskie, raczej sytuacje partnerskie, korzystne dla obu stron. Trzeba zobaczyć, z jakim entuzjazmem oklaskują młodzież (i muzyczną, i aktorską) świetny skrzypek Jakub Jakowicz i inne znakomitości prowadzące swe kilkuosobowe grupy. No i publiczność: tłumna, a ciągle kameralna, pełna ciekawości, co też usłyszy tym razem, jaki nieznany wcześniej i nieograny kwartet lub kwintet. Tak jak Książ jest perłą w kulturalno-turystycznej ofercie Wałbrzycha i Dolnego Śląska, tak klejnotem wśród tutejszych festiwali jest Ensemble, za którym stoi zespół organizatorów z kompozytorem i skrzypkiem Marcinem Markowiczem jako programowym mózgiem całości.

Tegoroczne trzy dni spędzone przeze mnie na Ensemble'u to dni obfitujące we wrażenia. Zapamiętam szczególnie ekspresyjne wykonania utworów Suka (pełen wigoru jego kwartet nr 1 to dla mnie nowość) czy Brahmsa (z wyczuciem zagrana fortepianowo-smyczkowa pieśń o zawiedzionej miłości - Kwartet c-moll). Mimo zanadto wyrafinowanego, przyciężkiego początku nie zawiodłem się na jazzowym koncercie składu pod wodzą jak zawsze niesamowitego Marcina Maseckiego (ten koncert odbył się w Starej Kopalni). A w Starej Kuchni książańskiego zamku czworo młodych aktorów doskonale oddało emocje męsko-damskich związków, posługując się współcześnie podanym tekstem Gabrieli Zapolskiej i zapewne wiele wnoszącymi do ich warsztatu uwagami profesora Malajkata, który stylowo rzecz z nimi przygotował. A na koniec usłyszeliśmy m.in. bogaty, późny Beethovenowski Kwartet tzw. Harfowy i - kolejne odkrycie - młodzieńczy kwartet skomponowany przez - uwaga - Mahlera (i uzupełniony przez Schnittkego). Właśnie ta energia młodości (ze wszystkimi jej cechami) oraz czuły nadzór doświadczonych a rozwijających się wciąż pedagogów okazuje się idealnym wręcz pomysłem na festiwal łączący gusta, pokolenia, muzykę, słowo. Siedemnastka za rok. Ku radości wałbrzyskich melo- i teatromanów, pożytkowi przyszłych artystycznych sław, ku marce zamku, miasta i regionu, dzięki takim wydarzeniom jak Festiwal Ensemble znanych w świecie nie tylko z kwiatów i tajemnic.
GCH
...
XVI Festiwal Ensemble im. Księżnej Daisy, dyr. Katarzyna Markowicz, dyr. art. Marcin Markowicz, producent Tomasz Kwieciński, Wałbrzych-Książ, 2019

Saturday, August 3, 2019

MAGNOLIA (Wrocławski Teatr Współczesny)



Istnieje rodzaj cierpienia, który - gdy ból już przejdzie - traktujemy z szacunkiem. Bo coś nam to cierpienie powiedziało nowego, innego o nas lub/i życiu w ogóle. Takie doświadczenie w teatrze wcale nie jest rzadkie. I właśnie takie doświadczenie proponuje teatralna 'Magnolia'. To spektakl grzeszny, bo zdecydowanie zbyt długi, niewychodzący poza konteksty filmu Paula Thomasa Andersona, oferujący powtórkę z tematów i postaci, spektakl nieco nawet megalomański w rozbuchanej formie, a jednak wartościowy, bardzo cenny dla Wrocławskiego Teatru Współczesnego w tym momencie. Ktoś gdzieś nawet w 3/4 żartem, w ćwierci serio rzucił, że najlepszy od czasów 'Oczyszczonych' Warlikowskiego. No, tak daleko oczywiście nie idźmy, ale spokojnie mogłaby taka 'Magnolia' pojawić się na afiszu Polskiego za czasów dyrekcji Mieszkowskiego. Świetnie więc, że dyrektor Fiedor umówił się ze swoim byłym studentem na tę realizację. Bo taki festiwal aktorskich wiktorii wynagradza cierpienie i przełamuje w końcu szybko dolegający widzowi nawyk spoglądania na fluorescencyjnie majaczące na nadgarstku wskazówki zegarka. Ten efektowny wizualnie spektakl wygrywa nie dzięki twórczej adaptacji czy inscenizacyjnemu rozmachowi, lecz - tak, nie bójmy się frazy - filmowemu aktorstwu. Gdybyż tylko dało się to wszystko trochę bardziej filmowo zmontować. Przyciąć, jednym słowem.
GCH
[0-6] 4
...
MAGNOLIA, reż. K. Skonieczny, Wrocławski Teatr Współczesny, spektakl na Dużej Scenie, 29.05.2019

Thursday, July 25, 2019

Zbigniew Szymczyk nie będzie dyrektorem. Urząd chce menedżera w Pantomimie. Dlaczego?

„- Teatr Pantomimy potrzebuje na stanowisku dyrektora nie tyle artysty co sprawnego menedżera” - mówi Agnieszka Dziedzic, szefowa Wydziału Kultury Urzędu Marszałkowskiego, zapytana przez dziennikarza Radia Wrocław, skąd pomysł, by nie przedłużać kadencji dotychczasowemu dyrektorowi Zbigniewowi Szymczykowi (zamykając mu taką wypowiedzią możliwość udziału w przyszłym konkursie). I dodała, że teatr „wymaga pewnego nowego ducha”. Ręce opadają. Ja bym powiedział, że to Urząd Marszałkowski i jego komórki zajmujące się kulturą potrzebują natychmiastowego dotlenienia. Bo po raz kolejny psują zamiast pomagać. Duchu, przybądź! Dodajmy, że propozycja marszałka była taka: urząd szuka dyrektora naczelnego, Szymczyk zostaje w teatrze jako artystyczny. Nie została przyjęta. I trudno się temu dziwić. Po pierwsze: nie wiadomo, kim będzie nowy, czy da się z nim współpracować i jak długo, po drugie: po co w tak małej i ubogiej instytucji kolejny duży wydatek? Lepiej przecież za te 150 tysięcy złotych (tyle najpewniej ów dyrektor-menedżer musiałby zarobić rocznie) przygotować dodatkową premierę lub dołożyć do planowej, by miała szansę być lepsza i aktorsko liczniejsza. Zbigniew Szymczyk to najlepszy dyrektor, jaki się Wrocławskiemu Teatrowi Pantomimy mógł zdarzyć w ostatnich latach. Sam artysta, mim przyjęty do zespołu przez Henryka Tomaszewskiego i sensownie a bez ekscesów finansowych kierujący niełatwą, bo biedną instytucją. Są sukcesy, wyjazdy, pomysły, widzowie, dobry klimat wokół tego teatru. I rozwój. Na co liczy urząd? Że przyjdzie menedżer i cudownie przyciągnie sponsorów? Rzeczywiście o to chodzi? A może jednak o swojego rodzaju zadośćuczynienie za to, że – także dzięki Szymczykowi – urzędnikom nie udało się zlikwidować Wrocławskiego Teatru Pantomimy? Mówią, że teraz szukają menedżera. Powiedzcie wprost: chcemy likwidatora. Bardzo się dziwię, że artyści i pracownicy teatru nie wydali jeszcze żadnego oświadczenia i nie bronią swojego kolegi i dyrektora. Podoba się Państwu ten urzędniczy plan? Naprawdę?
GCH

Thursday, May 9, 2019

TERAZ KAŻDY Z WAS JEST RZECZPOSPOLITĄ (Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu, Wrocławski Teatr Współczesny)

Recenzja, którą znajdą Państwo niżej, została napisana po wrocławskiej premierze. Słowa poniższe w grudniu 2019, kiedy spektakl zobaczyłem po raz drugi w czasie 1 Festiwalu Muzyki w Teatrze Rezonans, w Wałbrzychu. I moje wrażenie było zgoła odmienne. Taki jest teatr i nasze wrażenia. Zdarza nam się nie docenić w pełni tego, co obejrzeliśmy jednokrotnie, zdarza się i konkretny spektakl, w którym brakuje tak zwanej chemii. Cokolwiek by to było w przypadku 'Teraz każdy z was jest Rzeczpospolitą', proszę wziąć pod uwagę, że:

Mój odbiór wałbrzyski znacznie się różnił od wrocławskiego. Winić mogę i siebie, i artystów, lecz samemu przedstawieniu należy oddać to, na co zasługuje. Widać dziś jedność wśród wykonawców, drużynę, jakiej nie zauważyłem wcześniej. Koprodukcja Wrocławskiego Teatru Współczesnego z Teatrem Dramatycznym w Wałbrzychu z pewnością bardziej się przydała wrocławskiej stronie, inna sprawa, czy zechcą z niej skorzystać na dłużej. We Współczesnym bywa drętwo i grzecznie, zbyt grzecznie, czego szalonej scenie wałbrzyskiej zarzucić nie sposób. I to jest szalony, bezkompromisowy, poetycki, niełatwy w odbiorze spektakl, ale też wynagradzający widzowi ten trud. Pytałem za pierwszym razem, o czym to opowieść. Teraz mam odpowiedź: owszem, tak, o chaosie czasów rewolucji i przełomu, o diable w człowieku, o ofiarach tego diabła i czasu, lecz chyba bardziej i na dziś rzecz to o odpowiedzialności. Inicjalny obraz spektaklu ma numer zerowy, owo zero jednak okazuje się raczej literą. O jak odpowiedzialność, ofiara, ostrzeżenie. Tytuł sugeruje coś jeszcze: możesz to zmienić, możesz wyleczyć polską (i niepolską) chorobę, przełamać nasz wewnętrzny rozbiór. Zobacz, jak się sprawy mają zawsze, zwykle, bądź lepszy, inny. Żyjesz w innej epoce. Sam sobie pomaluj białą flagę, którą targa Wiktor - szef tej trupy dziwolągów - na kolor, kolory z twojej bajki. Bo teraz to ty jesteś... Idealnie byłoby, gdyby znalazł się na widowni ktoś, kto wtargnąłby - słownie lub nawet fizycznie - na scenę i - kulturalnie, pięknie - powiedział: przestań, przestańcie robić to drugiemu/drugiej.

Do tego stopnia mi się zatem pokleiły elementy spektaklowej układanki, że zdecydowaliśmy w Radiu Wrocław Kultura DAB+ Teatr (audycji emitowanej w każdy wtorek między 16 a 19 i powtarzanej w środę między 9 a 12), by przyznać właśnie temu tytułowi miano DOLNOŚLĄSKIEGO SPEKTAKLU ROKU 2019. Co bijąc się w piersi, z radością ogłaszam. Podkreślając przy tym, że jeden z realizatorów Sebastian Majewski zdobywa ów laur po raz kolejny (z rzędu). Rok temu spektaklem roku była 'Postać dnia'. Wielkie gratulacje i życzenia utrzymania formy w następnych sezonach i latach!


LAUDACJA: TERAZ KAŻDY Z WAS JEST RZECZPOSPOLITĄ to poruszający obraz stanu społeczeństwa, cywilizacji, ludzkości w czasach przełomu. Jest 1793 rok, po targanym wojną kraju wędruje trupa teatralno-cyrkowa, swoisty gabinet osobliwości, lustro, w którym nietrudno zobaczyć i współczesne relacje społeczne. W poetyckim, ale i okrutnym spektaklu - inspirowanym filmem Andrzeja Żuławskiego 'Diabeł' - twórcy nie oszczędzają widza, prezentując sceny emocjonalne, ale i skłaniające do refleksji nad naturą człowieka. Tekst napisali Andreas Pilgrim i Sebastian Majewski, reżyserował Maciej Podstawny. Występują aktorzy dwóch dolnośląskich scen: wałbrzyskiego Teatru im. Szaniawskiego i Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Niewątpliwym atutem spektaklu jest muzyka grana na żywo przez duet Kondensator Przepływu. W finale naszego wyboru były także: 'Wyzwolenia' (Teatr Modrzejewskiej w Legnicy), 'Motyl' (Wrocławski Teatr Lalek), 'Chłopi' (Akademia Sztuk Teatralnych we Wrocławiu - znów Sebastian Majewski...).


Na poziomie filologicznym można oglądać ten spektakl z niemałym zaciekawieniem, zwłaszcza jeśli jesteśmy po świeżym seansie filmu, który tekst Majewskiego i przedstawienie Podstawnego zainspirował. I wtedy trzeba pamiętać o kontekście, intencjach Żuławskiego, o próbie komentarza do wydarzeń i Polski po 1968 roku. Ale i jeżeli tego politycznego klucza uaktualniającego nie znamy, film 'Diabel' i tak zadziała jako uniwersalna przypowieść o społeczeństwie, świecie w czasie chaosu. Gdy kończy się jedna rzeczywistość, zaczyna nie wiadomo co, gdy wartości dotychczasowe (a raczej umowa co do ich przestrzegania i wyniesienia) stają się niewystarczające, podejrzane, skompromitowane. Jak święte polskie 'Bóg, Honor, Ojczyzna', jak patriotyzm. Przypomnijmy, że fabularnie 'Diabeł' rozgrywa się w 1793 roku, po drugim rozbiorze. Była przed dwiema chwilami Konstytucja 3 Maja, przed chwilą jednak Targowica.

Zatem filologicznie i analitycznie konfrontowanie filmu ze sceniczną przeróbką to interesujące doświadczenie. Co od Żuławskiego wzięli twórcy spektaklu do treści i estetyki własnej propozycji, które postaci grają. Jak diegeza dzieła ekranowego przekłada się i nie przekłada na teatr. Tę jednak kwestię zostawmy dziś w spokoju, na zajęcia uniwersyteckie jest jak znalazł, na esej do czasopisma akademickiego jak ulał. Nas zajmują emocje teatralne i temperatura publicystyczna, na co to przedstawienie ma ambicje. Moje odczucia z samego oglądania łatwo podsumować: no dobrze, widzę, że robota teatralna wykonana solidnie i dużej klasy, ale o co chodzi? O czym opowiada? O kim? Nie o przeszłości przecież, kostiumowe (a i nie tylko kostiumowe) sygnały są znaczące. Oczywiście, najtrudniej przyznać, że apokalipsa i chaos dzieją się tu i teraz, lecz nawet biorąc pod uwagę takie założenie, metaforyka spektaklu bardziej przeszkadza niż pomaga w wysnuwaniu wniosków aktualnych.

W marnej jakości trupie cyrkowej przemierzającej kraj targany konfliktami i walką spotykamy dziwolągi: kobietę z wielką stopą, hermafrodytę-Żyda, braci syjamskich, epileptyka. Jest też właściciel tego gabinetu osobliwości, jest podstarzała diwa oraz ksiądz i zakonnica. Układa się ta opowieść w poapokaliptyczną baśń o tym, kto i do jakiego stopnia może być ofiarą, kto niechybnie zostanie wykorzystany przez pozostałych. Bo - właśnie - jest kobietą czy Żydem. Hierarchia musi być, a instrumentem władzy jednych nad innymi staje się przemoc, czyli gwałt. Gwałtu nie uniknie i wisielec w mundurze wojskowym, bohater narodowy, po śmierci użyty jako dostawca ubioru i perwersyjnego seksualnego upustu. I byłby w tym wszystkim może ładunek etyczny, gdyby wyraźniej udało się artystom określić stanowisko. Że krytyczne - czujemy, ale wobec czego. Natury ludzkiej? To już wiemy z niezliczonych utworów przeczytanych i obejrzanych. Mechanizmów politycznych? Ten wątek miałby zapewne szansę na rezonans, gdyby jaśniej go przedstawić. U Żuławskiego w finale mamy pewność kim jest diabeł, kto manipuluje główną postacią (Jakubem Czyścicielem), u Majewskiego-Podstawnego niekoniecznie. Może nie ma tu diabła, zło znajduje się w człowieku? Ujawniając się w czasach zarazy.

Brakuje w spektaklu również konkretnego wskazania na czas, co osłabia siłę oddziaływania. Tak, metafora powinna tę moc zwiększać, ale gdy nie dość jest czytelna, efekt bywa odwrotny. I tak się stało w tym przypadku. Flaga, którą niesie dyrektor cyrku, jest flagą białą, flagą poddania się, punktem wyjścia. Jakie będą na niej kolory (jeśli będą) - zależy od nas. Takie zdaje się przesłanie sztuki, w której nie ma jeszcze triumfu normalności (jest życzenie). Podobne refleksje rodzą się po obejrzeniu spektaklu, w jego trakcie wygrywa zagubienie. Przemetaforyzowanie lub zatrzymanie się w pół drogi to droga do letniości odbioru. Nawet premierowa publiczność była oszczędna w owacyjnych entuzjazmach. Mimo znakomitego zespołowego aktorstwa, klimatycznego grania muzyki na żywo, trafnych rozwiązań scenograficznych i choreograficznych. Dlaczego tak często zadawaliśmy sobie po wyjściu z teatru pytanie: o czym to?
GCH
...
Pilgrim/Majewski TERAZ KAŻDY Z WAS JEST RZECZPOSPOLITĄ, reż. M.Podstawny, Duża Scena WTW, 3 maja 2019, rząd II, miejsce 13


Tuesday, May 7, 2019

POSKROMIENIE (Teatr Polski w Podziemiu)


To jest wydarzenie. Pierwsza duża produkcja Teatru Polskiego w Podziemiu. Nie performans, nie coś kameralnego na podtrzymanie, zrekompensowanie i twórcom, i widzom braku po tamtym Teatrze Polskim, lecz coś z budżetem (chyba), nowe otwarcie w imponującej i pięknej przestrzeni Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia. No i pewien ciąg dalszy. Bo Monika Pęcikiewicz wyreżyserowała w tamtym Teatrze Polskim dwie gorąco dyskutowane szekspirowskie sztuki (‘Hamleta’ i ‘Sen nocy letniej’), teraz dołożyła ‘Poskromienie’. Deklaracja jednak wyraźna: to tylko inspiracja Szekspirem, a tak naprawdę tekst użyty w spektaklu to rzecz sklejona z improwizacji aktorskich.

Chyba więc dlatego dramaturgicznie ‘Poskromienie’ jest pustawe, dlatego – mimo świetnego aktorstwa – momentami nuży. Nieczęsto udają się takie tekstowe zabiegi w pełni, tutaj mam wątpliwości. Zwłaszcza niebotycznie dłużącą się sceną wychowywania Katarzyny (‘no, załóż te rajstopy’) trudno się zainteresować. Zakładanie albo nie rajstop na życzenie nadopiekuńczej mamy może stać się dla jakiejś jednostki traumą, OK, od tego są psychologowie. Rozumiem, że w sztuce czasem chodzi o metaforę, najprostszą lub najbanalniejszą, by ugrać coś głębszego, ale rajstopy? No chyba że chodziło o to, by przypomnieć wrocławianom coś, czego przypominać nie trzeba: Ewa Skibińska i z legendarnej książki telefonicznej potrafiłaby uczynić dramat.

Bardzo obiecująco prezentuje się na swojego rodzaju przedstypie postać Marty Zięby, jednej z sióstr spotykającego się przy ojcowskim łożu śmierci rodzeństwa. Dlaczego tak szybko znika i traci znaczenie? Z początku brat – Michał Opaliński – zdaje się być głównym bohaterem, lecz nie. Tu liczy się epizodyczność, etiudowość. Szkoda Adama Szczyszczaja, który do grania ma niewiele. Teksty ‘Poskromienia’ nie dają rady jako teksty, natomiast – paradoksalnie – są popisem umiejętności aktorskich. Niezwykłą przyjemność sprawia słuchanie całej grupy. Anna Ilczuk w opiekuńczych zapasach z Andrzejem Wilkiem – doskonali. Wojciech Ziemiański przepyszny. Katowicki koprodukcyjny zaciąg (Kaśka Dudek, Mateusz Znaniecki) bardzo dobrzy. Zapada w pamięć – oczywiście – i niezrównana Halina Rasiakówna w krótkiej rozmowie telefonicznej. I pomyśleć, że jeszcze trzy lata temu mieliśmy ich we Wrocławiu na co dzień.

‘Poskromienie’ powinno się raczej nazywać ‘Lir’, skoro o śmierci, umieraniu i stosunku do umierania chce opowiadać. Wśród inspiracji bardziej się nasuwa film Szumowskiej (’33 sceny z życia’) niż komedia-tragedia Szekspira. Przy tych wszystkich ale, trzeba z radością przyznać, że estetycznie ‘Poskromienie’ może wyłącznie zachwycać. Z pietyzmem i rozmachem została zaplanowana scenografia Katarzyny Borkowskiej, budują klimat światła Mirka Kaczmarka i niezwykle pomysłowe wideo-cienie autorstwa Emiki. A muzycznie najnowszy spektakl Teatru Polskiego w Podziemiu to dzieło absolutne. Od długiego czasu nie słyszałem (nie jedynie we Wrocławiu) tak wspaniałej muzyki teatralnej, jak ta skomponowana przez Cezarego Duchnowskiego, ze śpiewem – uwaga – Ewy Skibińskiej. W finałowej wizyjno-medytacyjnej scenie tkwi kawał piękna teatru.
GCH
...
POSKROMIENIE, reż. M.Pęcikiewicz, Teatr Polski w Podziemiu, Piekarnia, 5.05.2019, rząd IV, miejsce 19

Thursday, May 2, 2019

Tuesday, April 16, 2019

44 OPOLSKIE KONFRONTACJE TEATRALNE / KLASYKA ŻYWA


Podczas perfekcyjnie zorganizowanej przez Teatr im. Kochanowskiego 44. edycji Opolskich Konfrontacji Teatralnych ‘Klasyka żywa’ pojawiały się nierzadkie pytania: czy nie było lepszych spektakli w ubiegłym sezonie w polskich teatrach niż większość tych wybranych do finału?, dlaczego nie przeszedł ‘Wielki Fryderyk’ Klaty i kilka innych tytułów?, skąd w tak prestiżowym gronie rzeszowska ‘Zemsta’, supraski ‘Wykład’ czy wrocławski ‘Garbus’, po co odgrzewany w Poznaniu, a wcześniej zrealizowany w niemal identyczny sposób w Krakowie i Lublinie ‘Pan Tadeusz’ Grabowskiego? Zasadne to pytania i pewnie festiwal rzeczywiście mógłby być lepszy, gdyby decydująca o wyborze komisja artystyczna konkursu ‘Klasyka żywa’, zaproponowała inny zestaw. I warto na przyszłość mocno przemyśleć kryteria doboru, na nierówny poziom przedstawień zwraca uwagę wielu krytyków od paru lat, nawet jurorzy 42. OKT wyrazili swój niepokój. Przypomnijmy to zdanie z werdyktu 2017: Jury wyraża zaniepokojenie sposobem interpretowania tekstów klasycznych, jaki obecnie dominuje w wielu teatrach, a zarazem ma nadzieję, że Komisja Artystyczna następnej edycji Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa” będzie miała bogatsze możliwości wyboru wartościowych realizacji scenicznych.

Cóż, zaniepokojenia komentować nie będę, nie podzielam go, niech artyści interpretują wedle swoich wizji, nie jurorskich. Z pewnością co najmniej kilkadziesiąt klasycznych tekstów inscenizowanych w naszych teatrach rocznie daje pole do popisu dla wybierających. Mimo budzącego wątpliwości zestawu finałowej siódemki edycji 2019, jedno się udało: pokazać różnorodność i form, i podejść do tzw. klasyki. Piszę ‘tak zwanej’, bo jak tu w jednym rzędzie ustawić Słowackiego, Fredrę, Mickiewicza z Mrożkiem i Pankowskim? Gdzie przebiega klasyczności granica? Regulamin pierwszej edycji konkursu mówił o cezurze 1969 roku (roku śmierci Gombrowicza), w regułach ostatniej, czwartej edycji, podany jest rok 1983…

Jakie są spektakle biorące udział w finale tegorocznym?

Chronologicznie, wg kolejności festiwalowych pokazów:

GARBUS (Wrocławski Teatr Współczesny) – nie przejęło mnie to przedstawienie podczas wrocławskiej premiery, nie zmieniło się nic po obejrzeniu opolskiej prezentacji. Marek Fiedor twierdzi z uporem, że zrobił spektakl polityczny, o rozminięciu się ze społeczeństwem poprzedniej elity rządzącej Polską, o upadku tej elity, a ja ciągle nie widzę tego na scenie. Nie docierają do mnie żadne sygnały pozwalające na zinterpretowanie ‘Garbusa’ w taki sposób, jak chciałby reżyser. Bardziej przekonuje mnie to, co powiedział Maciej Tomaszewski, odtwórca tytułowej roli, na spotkaniu w Opolu. Że mamy do czynienia z rodzajem terapii pogubionych bohaterów, że każdy z nich odkrywa w jej trakcie kłamstwo, w jakim żyje. Na ten wymiar Mrożkowej opowieści przystaję. Problem? W samej opowieści trudno dostrzec coś fascynującego. Bez wyrazistego akcentu aktualizującego tekst zostaje z niego ledwie dobrze zagrana psychodrama w pomysłowej dziejąca się scenografii.

ŚMIERĆ BIAŁEJ POŃCZOCHY (Teatr Wybrzeże z Gdańska) – bez wątpienia dla mnie najlepszy spektakl festiwalu. Sztuka Mariana Pankowskiego jest oczywiście zapomniana, co zresztą doskonale współgra z zapomnieniem losu dziewczyny, jaką była Jadwiga zanim zmuszono ją do założenia na głowę polskiej korony i ślubu z Jagiełłą. Historia wielkiej dynastii, europejskiego mocarstwa zaczęła się od krzywdy jednostki – nie chcemy o tym pamiętać. Między innymi takie jest zadanie artystów: przypominanie o niewygodnym. Benedict Anderson (amerykański historyk i politolog) słusznie pisze, że nie tylko wspólnota pamięci, lecz także zapominania stanowi narodowotwórczy element. Przy czym Jadwiga u Pankowskiego – uprzedmiotowiona, przehandlowana – buntując się, przyjmuje swój los. Gdy ma możliwość ucieczki, mówi: ‘nie mogę’. Wspaniale wciela się w tę postać Magdalena Gorzelańczyk, absolwentka wrocławskiej AST sprzed dwóch lat (pamiętny ‘Szantaż’), prezentująca w ‘Pończosze’ niesamowity wachlarz aktorskich możliwości i środków. Całe przedstawienie (na bazie nieco zwidowanego tekstu) budzi emocje ekspresją, estetyką i tematem.

FERDYDURKE (Teatr Powszechny w Radomiu) – ekipie aktorskiej należą się gromkie brawa za momentami brawurowe granie, a reżyserce i adaptatorce Alinie Moś-Kerger za czytelną i konsekwentną pracę z bardzo dobrze znanym tekstem, umożliwiającą zrozumienie przesłania Gombrowiczowskiego arcydzieła i przyjemność oglądania. Nie ma tu zbędnych gestów, pustych scen, jest pędząca a skromna scenograficznie machina, której silnik ani na chwilę nie traci energii. Dojmująca konstatacja końcówki może zainspirować do refleksji nad upupiającą mocą społecznych schematów.

WYKŁAD (Teatr Wierszalin z Supraśla) – dziwne to doświadczenie obcować z Mickiewiczem-bigotem. Ale i pouczające. ‘Księgi narodu i pielgrzymstwa…’, na bazie których Piotr Tomaszuk zrobił to przedstawienie, powstały po Powstaniu Listopadowym i Mickiewicz miał prawo się wściec. Napisał coś, co dziś brzmi czasem wręcz wstydliwie dla autora „Pana Tadeusza’ czy ‘Dziadów’. Bo kontekst – nie ma siły – ma znaczenie. Jeśli Tomaszuk chciał zasugerować, że i dziś Polska nie jest niepodległa (bo należy do Unii Europejskiej?), to też rzecz jasna jego prawo, ale gdzie tu sens? Obiecująco się zaczynający ‘Wykład’ skręca więc w nieciekawe, nacjonalistyczne nawet rejony, a – jak wiadomo – o krok stąd do niebezpieczeństwa. Miałem nadzieję, że pojawi się jakiś nawias, dystans, jakiś okruch ironii, ale nie. Wszystko było serio, czyli nieznośnie, choć poznawczo do zaakceptowania.

PAN TADEUSZ, CZYLI OSTATNI ZAJAZD NA LITWIE (Teatr Nowy w Poznaniu) – no dobrze, znakomicie zagrana i rozegrana (zwłaszcza w drugiej części) wersja naszego poematu nr 1, prowadząca do myśli, że nie byłoby być może tak podchodzącego do klasyki Zadary (jak w ‘Dziadach – całości’) bez teatru Mikołaja Grabowskiego. Krytycznego dla polskich wad, ale i czułego w kłuciu ich świadomością współczesnego odbiorcę. Może się, musi się taki teatr podobać, jest atrakcyjny (bywa przaśny), lecz w finale ‘Klasyki żywej’ wolałbym wyłącznie premiery, nie klony wcześniejszych realizacji.

ZEMSTA (Teatr Maska w Rzeszowie) – chyba najbardziej krytykowany spektakl tej edycji OKT. A ja – mimo przypuszczeń graniczących z pewnością, że sporo lepszych propozycji było wśród ewentualnych kandydatów do finału – widzę w tej ‘Zemście’ kilka plusów. Co prawda przez kilkadziesiąt minut oglądałem ją w zasępieniu, bo przy tak zabieganej i zakrzyczanej farsowo komedii Fredry nie mam radości oglądania i słuchania, jaką ‘Zemsta’ oferuje, gdy ją błyskotliwie wykonać. Ale po tych cierpieniach przyszła nagroda. Zaśpiewana scena pisania listu i w tym ujęciu nieodparcie śmieszy, a jest oryginalna, podobnie jak nowością może się zdać postać Klary, gdy stawia się ojcu jak dzisiejsza dziewczyna, walcząca o swoje. No i Dyndalski, którego gra tu nie aktor-senior, lecz aktor młody. To wszystko plus brzozowe akcenty scenograficzne i konkluzyjna bijatyka przekonują mnie w sumie do propozycji Pawła Aignera, który zaordynował publiczności ‘Zemstę’ a la prosta rozrywka (może po to, by dotrzeć do widzów kabaretowych nocy Polsatu czy Dwójki), podszytą pewnym współczesnym mrokiem. Śmiejemy się z Fredry (przerysowane aktorstwo, zwłaszcza w roli Papkina), ale nie taki niewinny ten tekst przecież. Zgoda? Bóg rękę poda? Chyba tylko na zdjęciu.

BENIOWSKI. BALLADA BEZ BOHATERA (Teatr Nowy w Poznaniu) – przedstawienie robiące na mnie wrażenie przede wszystkim swą estetyką. Scenograficznie i muzycznie. No i oczywiście wykonawczo. Pięć młodych aktorek poznańskiego teatru wręcz mistrzowsko podaje niełatwy wiersz Słowackiego, skupiając uwagę przez… 30 minut. Potem tylko chwilami ożywiała się moja percepcja. Nie wiem, czy tak pomyślany spektakl to dobry klucz do tego akurat poematu. Zrezygnowano bowiem niemal całkowicie z najważniejszych u wieszcza dygresji, aby – jak sądzę – ugrać kontrast między męską a kobiecą wersją historii. Mężczyźni tu tylko przygrywają koleżankom, opowiadającym o przygodach Beniowskiego, Sawy, księdza Marka, Borejszy. Gorzka to opowieść, okrutna, nie owa książkowa, romantyczna, bohaterska. I to też ważny aspekt przedstawienia, ten antyromantyczny, demitologizujący cel, tyle że już przecież w samą ideę bohatera romantycznego wpisana jest skaza. I bardziej romantyzm w swojej złożoności działa niż odbrązawiająca tu antyromantyczność sfrustrowanego acz genialnego Juliusza. Wartościowa to propozycja, ciekawa, lecz – dla mnie – nieprzekonująca. Jurorzy przyznali ‘Beniowskiemu’ Grand Prix.

Oto pełna lista nagrodzonych:

- dwie równorzędne nagrody aktorskie w wysokości 10 000 zł: dla Anny Mierzwy za rolę Telimeny w spektaklu Pan Tadeusz czyli Ostatni Zajazd na Litwie oraz dla Magdaleny Gorzelańczyk za rolę Jadwigi w spektaklu Śmierć białej pończochy,
- nagroda w wysokości 10 000 zł dla Magdaleny Gajewskiej za scenografię, kostiumy i światło do spektaklu Śmierć białej pończochy,
- nagroda w wysokości 10 000 zł dla Karola Nepelskiego za muzykę do spektaklu Beniowski. Ballada bez bohatera,
- nagroda w wysokości 5000 zł dla Michała Pabiana i 5000 zł dla Małgorzaty Warsickiej za adaptację spektaklu Beniowski. Ballada bez bohatera,
- nagroda w wysokości 10 000 zł dla Aliny Moś–Kerger za reżyserię spektaklu Ferdydurke,
- nagroda główna im. Wojciecha Bogusławskiego w wysokości 60 000 zł dla spektaklu Beniowski. Ballada bez bohatera,
- nagroda publiczności dla spektaklu Wykład,
- nagroda dziennikarzy dla spektaklu Śmierć białej pończochy oraz dla Magdaleny Gorzelańczyk za główną rolę w tym spektaklu.

GRZEGORZ CHOJNOWSKI, członek Jury Dziennikarskiego

44 Opolskie Konfrontacje Teatralne KLASYKA ŻYWA, Teatr Kochanowskiego w Opolu, 9-14 kwietnia 2019

Monday, April 1, 2019

WROCŁAWSKI TEATR PANTOMIMY DO LIKWIDACJI ALBO NOWE POMYSŁY NA DEGRADACJĘ DOLNOŚLĄSKIEJ KULTURY

Zarząd Województwa Dolnośląskiego rozważa i sonduje likwidację Wrocławskiego Teatru Pantomimy. Brawo za pomysł! Kiedy, jak nie teraz. Jest doskonała okazja: 100-lecie jego legendarnego założyciela Henryka Tomaszewskiego. Ale to nie wszystko. Samorząd chce też wycofać się z finansowania Narodowego Forum Muzyki, prawie 9 milionów przeznaczając na inne cele. Już raz doprowadzono do katastrofy znakomity teatr. Teraz znów swędzą ręce, trzeba inicjować kolejne egzekucje. Po co? Nie wiem. Przecież Polska ma swój czas, pieniądze na rozmaite programy społeczne. Dolny Śląsk tymczasem wyskakuje z rewolucyjnymi cięciami wydatków na kulturę.

Wrocławski Teatr Pantomimy - pod wodzą dyrektora Zbigniewa Szymczyka - to niezaprzeczalna wartość i marka. Zespół znakomitych artystów, szanujący przeszłość i poszukujący nowego, sięgający po twórców wielkich (za chwilę - jeśli nie dojdzie do bezsensownej likwidacji - będzie tu reżyserował Jan Klata), dający szansę młodym zdolnym. Teatr ten otrzymuje od urzędu niedużą dotację, czyli 2 miliony, które wystarczają właściwie jedynie na przeżycie. Na resztę, na premiery, akcje edukacyjne, na wyjazdy w Polskę i region stara się zdobywać środki dodatkowe z programów ministerialnych. I je zdobywa. W ubiegłym roku Wrocławski Teatr Pantomimy został nagrodzony za swój poziom nominacjami do Wrocławskiej Nagrody Teatralnej i do Emocji - nagrody Radia Wrocław Kultura. Przyciąga widzów różnych pokoleń. Wydał nawet cudowną książkę propagującą sztukę pantomimy i teatr w ogóle wśród najmłodszych, którzy to wydawnictwo (autorstwa aktorki i dramatopisarki Agnieszki Charkot) pokochali. Co kieruje urzędnikami, że zastanawiają się nad likwidacją takiej instytucji? Trudno pojąć. Czy chcą zapisać się w historii poprzez niszczenie dóbr kultury? Pamiętajcie jednak, urzędnicy: wybrano was po coś odwrotnego. Macie tworzyć klimat dla kultury, walczyć o jej trwanie i rozwój, opiekować się i służyć, organizować działalność, nie zamachy. Marszałek Michał Bobowiec może uważać kulturę za piąte koło u wozu - skoro dopuszcza do procedowania podobnych pomysłów, o taki stosunek do podległej mu dziedziny dolnośląskiego życia można go podejrzewać. Ale ma jakichś specjalistów od kultury w tematycznym wydziale. Powinien ich mieć i powinien od nich usłyszeć: Panie, coś Pan? Zanim zacznie sondować reakcje.

Zarządzie województwa, natychmiast schowaj ten nóż i daj Pantomimie żyć!

Zostaw też pieniądze przeznaczone dla Narodowego Forum Muzyki. Wycofywanie się z idealnego modelu trójfinansowania NFM jest działaniem szkodliwym i nieodpowiedzialnym. Narodowe Forum Muzyki to dziś instytucja kultury znajdująca się w lidze mistrzów. Również dzięki takiemu budżetowi. Przyjeżdżają do nas najwięksi, te same nazwiska wirtuozów, dyrygentów, te same wybitne orkiestry pojawiają się na afiszach Wiednia, Berlina, Paryża, Londynu. Wreszcie jesteśmy częścią muzycznego Świata. Buduje to prestiż i poczucie dumy mieszkańców. Nie przyjeżdżaliby Anne-Sophie Mutter, Simon Rattle, John Eliot Gardiner, Zubin Mehta, Sondra Radvanovsky (i tak dalej) do filharmonii przy Piłsudskiego, nie byłby Giancarlo Guerrero - laureat Grammy - szefem wrocławskiej orkiestry, gdyby nie NFM. Nie dostaliby wrocławscy artyści Fryderyków, jeśli nie wydano by tak wysoko ocenianych (nie tylko w Polsce) albumów. Nie byłoby wreszcie tłumów widzów na koncertach, gdyby instytucja działała skromniej. Cofnięcie współfinansowania przez samorząd województwa to podcięcie kwitnącej gałęzi zdrowej rośliny. Co z nią na tym swoim urzędzie zrobicie? Damy biedniejszym - deklaruje marszałek-janosik. Nie dajmy się nabrać na tę rzekomą pomysłowość, bo to żadna pomysłowość: zabrać, żeby dać. Bo zabierając, można zniweczyć długoletni wysiłek wielu i zdegradować instytucję do niższej klasy.

Dobry zarządca nagradza dobrze funkcjonujących podopiecznych i cieszy się z udziału w świetnym przedsięwzięciu, chwali się nim w świecie. Księżycowe pomysły wyartykułowane na sejmikowej komisji kultury (likwidacja Wrocławskiego Teatru Pantomimy) oraz przez wicemarszałka Bobowca dziennikarzom (wycofanie się z finansowania Narodowego Forum Muzyki) świadczą o tym, że nowemu zarządowi województwa do miana dobrego zarządcy daleko jak stąd do kosmosu. Ale człowiek potrafi się tam dostać, istnieją podróże na księżyc. Istnieje więc i nadzieja, że ktoś tam na urzędzie pójdzie jeszcze po rozum do głowy.
GCH

Sunday, March 17, 2019

WYZWOLENIA (Teatr Modrzejewskiej w Legnicy)


Modrzejewskie 'Wyzwolenia' są dziełem godnym podziwu. Za warsztat, zespołową energię (co w opisywaniu legnickich przedstawień jest oczywiście pięknym truizmem), przede wszystkim jednak za inteligencję, z jaką rozprawiają się z polskością ze sztandaru i historii. Z hipokryzją - niezwykle celnie śpiewa o niej męskie trio z lampą (Bulanda, Cieluch, Krzyk). Z marzeniami o lepszej, innej przyszłości.

Grupa zwiedzających-nawiedzających jakieś muzeum M3 zgrywa-odgrywa Polaków, wymieniając ich 'zalety'. Gdzieniegdzie pojawia się głos rozsądku - może by trochę uśmiechu pomiędzy goryczą, dumą i cierpieniem? A pytany o to, kim jest, anonimowy bohater (któż by inny w tej roli, jak nie Bogdan Grzeszczak) nie potrafi - mimo podpowiedzi - zadeklarować przynależności. Potem aktorki doskonale ironizują na tzw. dyżurne kobiece tematy, rewelacyjnie śpiewając. Zarówno krytykując tzw. tradycyjne modele płciowe, jak i podszczypując parasolkowe gesty. Wzruszająco i refleksyjnie robi się, gdy Firanka czystym głosem Anity Poddębniak nuci kolędę o kontroli (nie tylko) natury. Kulminacją spektaklu staje się chwila terapii. Gabriela Fabian zachęca najpierw sceniczną grupę, potem widownię do zmieszczenia Polski pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Błyskotliwa i mocna to propozycja sprecyzowania, na ile czujemy wspólnotę z innymi mieszkańcami swojego kraju, na ile czujemy się Polakami właśnie.

Ta pierwsza część sztuki - znakomicie napisana i wyreżyserowana oraz skomponowana i udźwiękowiona - to rozpędzony ekspres teatralnej maestrii, mądrze kabaretowy (nie szopkowy), na poziomie najwyższym. W drugiej części zmieniamy formułę. Rozmawiamy. Autorka (we własnej osobie Magda Drab) broni się przed pytaniami, oskarżeniami aktorów - owych tajemniczych wyspiańskich masek. Bo przecież nie wie, bo błądzi, bo musi się określić. I ten korowód życzeń, deklaracji, prawd-kłamstw też robi wrażenie. Do czasu. W końcu dłuży się. Nuży jego powtarzalność - choć forma to usprawiedliwiona przebiegiem polskich rzeczywistości, ciągle tych samych od wieków i pokoleń. Z semityzmem-antysemityzmem i katolickimi sprawami na czele.

Po 90 minutach premierowa publiczność - rzecz jasna - powstała z krzeseł. Nic dziwnego, robi wrażenie każdy element tego widowiska: aktorstwo, scenografia, ruch, muzyka. A ja zostałem raczej z pełnym szacunku niedosytem. Z powodu braku pomysłu na trzeci akt. Ten drugi - trochę różewiczowski, ktoś mówił nawet, że kantorowski - kończy się jakimś zwykłym 'a kysz' i nieodkrywczym apelem. Przydałoby się coś jeszcze. Co to by mogło być?

Autorka: Odp..... się ode mnie! A kysz!
Światła nie gasną, maski nie dają się przegonić, schodzą się na scenę. Wszyscy stają lub siadają w kręgu. I na przemian cytują fragmenty kanonicznych narodowych tekstów. Bez pompy, ale i bez zgrywy. Poważnie, współcześnie, normalnie. 'Testament mój', 'Do Matki Polki', 'Rotę', 'Transatlantyk'. Etcetera. I na finał serdecznie się śmieją, jak przyjaciel do przyjaciółki, Polka do Polaka. Ze zrozumieniem zrzucają ciężar, rozumiejąc też jego wartość. Zarażona widownia śmieje się tak samo.

Ale to już nie na ten spektakl, którego z kolei ogromną wartością jest zainspirowanie do zadania sobie samemu pytania o narodową tożsamość i identyfikację. Jaka będzie Wasza odpowiedź? Ile procent Polaka/Polki zawiera Wasz człowiek?
GCH
...
WYZWOLENIA, tekst Magda Drab, z inspiracji dramatem Stanisława Wyspiańskiego, reżyseria Piotr Cieplak, scenografia Andrzej Witkowski, muzyka Paweł Czepułkowski, Michał Litwiniec, ruch Leszek Bzdyl. Premiera na Scenie Gadzickiego 16 marca 2019, rząd II, miejsce w środku

Thursday, February 14, 2019

DON GIOVANNI (Opera Wrocławska)


Plakat do przedstawienia sugerowałby dwoistość, ludzkiej natury, psychiki, podwójność także sztuki (dramma giocoso, tragikomedia). Na dopowiedzianych a priori sugestiach się kończy. Bo nie jest to, niestety, dobry spektakl. Przez jeden niemądry inscenizacyjny pomysł reżyser zabił dramat, jaki z tej opery Wolfganga Amadeusza - zwłaszcza w dzisiejszych czasach - powinno się wydobyć. Oglądałem to trzygodzinne dziwowisko znudzony jak nigdy. To sztuka, by tak znakomite dzieło tak zepsuć. Przeniesienie akcji do domu wariatów umieszczonego w gigantycznej bibliotece - aby pensjonariusze mogli odgrywać książkowe przygody - sprawia, że los poszczególnych bohaterów jest nam obojętny. Nie ma szans na przejęcie, gdy nie uświadczymy choćby grosza realizmu. Morderstwo z początku stawia zaledwie pytanie: jak można kogoś uśmiercić podobnym kawałkiem plastiku? Niemożliwe żeby po takim ciosie pojawiła się taka plama. Chyba że była wcześniej przygotowana, bo - na przykład - to element terapii pacjenta. No ale pomysł tego rodzaju musiałby zostać inaczej wykonany, trzeba by wejść w szaloną konwencję farsy, co 'Don Giovanniemu' pewnie też na dobre by nie wyszło. Mariusz Treliński w poprzedniej (dell'artowskiej) wersji tej opery (premiera odbyła się we Wrocławiu jeszcze w tej dekadzie, więc po co robić nową, gorszą tak szybko?) próbował różnych klimatów, ale jednak zachował mrok finału. Tutaj o żadnym mroku mowy nie ma (finał śmieszy). Chór gdzieś na marginesach nieustannie podryguje w psychiatrycznych konwulsjach, a śpiewacy - cóż - chyba nie bardzo wiedzą, co robić. Co z tego, że Tomasz Rudnicki bardzo porządnie śpiewa, skoro ani przez chwilę nie czujemy do tego intryganta nic, ani negatywnych, ani pozytywnych emocji. Zerlina Iwony Handzlik nijak nie uwodzi, Ottavio Jędrzeja Tomczyka to statysta, Leporello Marco Camastry wypada szkolnie. Zająć uwagę potrafią tylko Donny Anna i Elwira (Tatiana Gavrilowa, Bożena Bujnicka), jedynie im udaje się wyjść poza ramy jednowymiarowej inscenizacji i przytłaczającej scenografii, nawiązując relację z szukającym czegoś innego niż rozrywki widzem. Słyszałem, że pierwsza obsada lepiej sobie radziła, ale czy można uratować tak chybiony pomysł na całość? Od wizyty na tym 'Don Giovannim' w teatrze wolę płytę.
[0-6] > **
GCH
...
W.A.Mozart, L.da Ponte DON GIOVANNI, reż. A. Heller Lopes, kier.muz. M.Nałęcz-Niesiołowski, 10.02.2019, balkon I, rząd 3, miejsce H