Piękny spektakl! Pełen świadomości, co robi z człowiekiem (kosmitą też) nasz świat, a jednak spektakl młodzieńczy. Gdy niezrównany Marcin Czarnik (Newton) mówi bezpretensjonalnie o nadziei, którą poczuł wraz z pojawieniem się wyimaginowanej Dziewczyny (bardzo dobra rola Klaudii Waszak), czujemy się niemal nastolatkami. Finałowa scena - tak, wiem, melomusicalowa - dodaje przedstawieniu jeszcze jeden przymiotnik. Bo to ogromnie potrzebny spektakl dziś. Kiedy patrzymy na autorytaryzmy i fanatyzmy, niby ślepi nie jesteśmy, jednak nie widzimy, żyjemy jakoś, godzimy się. A przecież rzeczywiście możemy być heroes choćby przez chwilę, choćby we śnie. To już coś, co może dać dużo więcej, po przebudzeniu.
Są w spektaklu Capitolu wyraźne sygnały wielkich tematów gorących. Najwyraźniej brzmi (a raczej się wizualizuje multimedialnie) migracyjny, bo łatwo sobie wyobrazić siebie/ludzkość za czas jakiś, kiedy będzie zmuszona szukać nowych lądów, nowej planety z powodów klimatycznych, a może i atomowych. Wtedy Polak stanie się Syryjczykiem. Amerykanin też. Ale „Lazarus” to również opowieść intymna, osobista, małżeńska, tożsamościowa, męska, gejowska, kobieca (kolejna znakomita rola Ewy Szlempo-Kruszyńskiej, wyrastającej na jedną z najciekawszych osobowości polskiego teatru muzycznego). Można to dzieło analizować i rozkładać na wątki. Zauważać poszczególne sceny, dźwięki, rozwiązania (Maćko Prusak idealnie rozegrał ruch w synchronicznym duecie Ewy ze scenicznym mężem, udanie debiutującym w Capitolu Albertem Pyśkiem). Mnie urzeka w „Lazarusie” całość, dojrzały namysł nad światem i niezatracenie owej młodzieńczej siły nadziei, a raczej marzenia. I – owszem – przesłanie tak wyrażone może się wydać oczywiste, powtarzalne, nieodkrywcze. Lecz przekonacie się – oglądając spektakl – że daje się jeszcze we współczesnym teatrze zrobić coś naprawdę, otwarcie, nienaiwnie, rzemieślniczo wybitnie, artystycznie cudownie, gdzie Szatan zbiera żniwo, upokarza, zabija miłość (i Konrad Imiela w tego Szatana w dublurze za Ceziego Studniaka celnie się wciela), a jednocześnie zawsze życie, trwanie, wiosna przychodzi, śpiewa.
W „Lazarusie” wszyscy wykonawcy śpiewają świetnie, muzycy grają fantastycznie, nie ma tutaj musicalowych swad i spłaszczeń, kompozycje Bowiego zostają w większości wiernie odtworzone. I nie może to być tym razem zarzut, bo to przecież najlepsze co z tak doskonałymi piosenkami powinno się robić. Z początku zastanawiałem się nad zostawieniem w songach języka oryginału (dialogi są polskie), i to bez tłumaczących napisów, po pół godzinie przestałem, wchodząc w relacje bohaterów ze sobą i światem. Skoro tak to działa, OK. Trafna – choć zapewne niełatwa w podjęciu – strategia. Mirek Kaczmarek (scenografia, kostiumy, światło) przypomniał, że jest w swoich fachach mistrzem, a Jan Klata wrócił do Wrocławia w formie wręcz arcymistrzowskiej. Jest sztuką zrobienie spektaklu według licencji, a z siebie. Lazarusowa licencja na pełne poważnej refleksji, nie ckliwości, wzruszenie prowadzi do najbardziej od kilku lat zasłużonych stojących wrocławskich owacji.
Jeszcze raz: piękny spektakl!
[0-6] > 6
Grzegorz Chojnowski – DAB+Teatr, wtorek 16:00,
powtórka w środę od 7:00
26 września 2020, rząd IX, miejsce 1