Monday, October 7, 2013

ZACHODNIE WYBRZEŻE (Teatr Polski we Wrocławiu)


W programie do przedstawienia ZACHODNIE WYBRZEŻE. POWRÓT NA PUSTYNIĘ, którym wrocławski Teatr Polski premierowo rozpoczął sezon, znajdują się cytaty z rozmów z dramatopisarzem Bernardem-Marie Koltèsem:
„– Panie Koltès – pada pytanie, - krytycy są zdezorientowani. W Hamburgu pańska sztuka jest odbierana jako wyrafinowany dramat, podczas gdy w Paryżu to bulwarowa operetka”. Po obejrzeniu wrocławskiego spektaklu widz mógłby rzucić reżyserowi Michałowi Borczuchowi (ew. też dramaturgowi Tomaszowi Śpiewakowi) podobnie skonstruowaną frazę:
„– Panowie, jesteśmy zdezorientowani. Miała to być sztuka o spotkaniu człowieka cywilizowanego z dzikim, białego z kolorowym, a wyszedł może i pomysłowy zestaw scen o ludzkim pogubieniu”. No i: przede wszystkim miało być przedstawienie złożone z dwóch tekstów Koltèsa, w końcu został tylko jeden, czyli ZACHODNIE WYBRZEŻE. Bo kuriozalnie się prezentujący prolog, kiedy spędzona na scenę publiczność ogląda sobie aktorów w kostiumach z POWROTU NA PUSTYNIĘ, to jedynie próba ratowania twarzy, aby choć przez moment zaistniał pierwotny zamiar inscenizatora. Wygląda to na przyznanie się do pomyłki (co chwalebne), jasnej dopiero po kilku miesiącach pracy, tuż przed finałem. Zdarza się, życie artysty teatralnego bywa niełatwe. Tak zresztą jak teatru, który – jak deklaruje dyrektor Polskiego Krzysztof Mieszkowski – ciągle chce iść do przodu, wyznaczać drogi, komentować współczesność w sposób nowatorski, w czym przeszkadzają problemy finansowe.


Sztuki Koltèsa nie są tym, co dyrektor finansowy teatru lubi najbardziej. Enigmatyczne, niemal bez fabuły, z bohaterami nie do pokochania. W ZACHODNIM WYBRZEŻU do hangaru zamieszkanego przez grupę ludzi – powiedzmy – z marginesu społecznego przyjeżdża zamożny gość jaguarem, uruchamiając akcję. Facet (Maurycy Koch – Wojciech Ziemiański) chce się zabić, a jego partnerka (Monika Pons – Marta Zięba) chce, żeby ocalał. Oboje, oczywiście, wpakują się w kabałę, w której inne postaci zaczną odgrywać swoje role. Najbardziej tajemniczy jest Abad, powstały na naszych oczach z nagiej, mokrej białej kobiety (Małgorzata Gorol), która wyciera się i ubiera, przeobrażając się w czarnego rastamana. Przez cały czas milczy, a widz myśli: kto to, po co, dlaczego? Że każdy ma w środku Murzyna, inny element, niewolnika? Może tak. Może to ma być to spotkanie białego z czarnym, cywilizowanego z dzikim, spotkanie w nas samych. Borczuch wymyślił na scenie właściwie nie portowy hangar, lecz pustawą salę prób, olbrzymią garderobę, gdzie aktorzy mogą zrobić sobie makijaż, pomalować twarz, nogi, ręce, wybrać ze stosu łachmanów np. bluzę dresową i dżinsy (niemający co grać, pozostawiony w obsadzie po zniknięciu POWROTU NA PUSTYNIĘ Adam Szczyszczaj), za duże slipy (Cecylia – Halina Rasiakówna) czy legginsy (Janka Woźnicka jako nie wiadomo kto, bo miała być w POWROCIE NA PUSTYNIĘ Fatimą, a w drugiej części już się nie pojawić). A więc zamiast spektaklu o zetknięciu kultur dostajemy konwencjonalny dramat na temat tożsamości, niemożności porozumienia, wampirzenia na tzw. Innym, serię wzajemnych zderzeń słowno-cielesnych, gdzie gwałt jest teatralny, symboliczny, nie dosłowny, więc może w zamierzeniu bardziej rzeczywisty?

Dużo tu znaków zapytania i bardzo mało emocji. Fajni aktorzy błądzący w często wypuszczanych dymach, niby w rolach, niby obok roli, bez szans na kreacje (są jeszcze Agnieszka Kwietniewska, Andrzej Kłak, Marcin Pempuś). Nic dziwnego, że gubi się w tym wszystkim niezainteresowany losem postaci widz, ziewając w fotelu. Tylko od czasu do czasu przebija ze sceny poezja, i to nie w dialogu, ale w pomysłowych momentach, kiedy górę nad gadaniem bierze inscenizacja. Liczyłem, że po bogatym w znaczenia, konflikty, opowieści (no i kreacje) HANSIE, DORZE I WILKU Borczuch ze współpracownikami stworzą kolejny (także scenograficznie) fascynujący świat, dotkną jakąś czułą strunę. I może by się tak i stało, gdyby reżyser od początku wiedział, dokąd pójść, pewien swego, siły tekstu lub przynajmniej własnego nań spojrzenia. Wydaje się jednak, że właśnie tego podstawowego warunku teatralnej roboty w  tym przypadku zabrakło i to, niestety, widać, słychać i tak dalej.

GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Bernard-Marie Koltès ZACHODNIE WYBRZEŻE, reż. M. Borczuch, Teatr Polski we Wrocławiu, 4.10.2013