Monday, October 1, 2012
KLINIKEN (Teatr Polski we Wrocławiu)
Towarzyszący nowemu przedstawieniu Teatru Polskiego we Wrocławiu program jest tym razem złożony z kilkunastu kart. Trzeba je jednak poukładać samemu. Z chaosu wydobyć porządek na własną rękę albo uporządkować chaos wedle własnego pomysłu. Podobnie chyba zaplanowano cały spektakl KLINIKEN/MIŁOŚĆ JEST ZIMNIEJSZA NIŻ ŚMIERĆ, według szwedzkiego pisarza Norena i niemieckiego filmowca Fassbindera.
W pierwszej części jesteśmy najpierw na planie filmowym, gdzie właśnie kończy się kręcenie sceny i następuje finałowa balanga. Niepostrzeżenie jej uczestnicy okazują się za chwilę pacjentami czegoś w rodzaju kliniki psychiatrycznej, z której mogą wychodzić na przepustki. Nie ma wprawdzie personelu medycznego, lecz każdy bierze leki i coś z nim/nią nie tak. Depresja, załamanie nerwowe, schizofrenia. Pacjenci toczą dialogi, często monologi w obecności innych, wygadują się. Słuchamy tego zaintrygowani, ale nie treścią rozmów, tylko napięciem, jakie tworzy się (i utrzymuje) między słowami, postaciami, warstwą wizualną i foniczną. Duże zasługi w rytmicznym rozbudzaniu percepcji widzów mają aktorzy często polifonicznie wypowiadający papierowe kwestie. W zwyczajowo już znakomitym zespole wyróżnić warto Marcina Czarnika w roli Martina i debiutującą w Teatrze Polskim absolwentkę krakowskiej PWST Joannę Woźnicką, nie zapominając o Halinie Rasiakównie (klasa!).
Ta pierwsza część przypomina trochę zrealizowaną przez Krystiana Lupę w Lozannie POCZEKALNIĘ, pokazywaną we Wrocławiu w ramach ubiegłorocznej edycji festiwalu Dialog. Nic dziwnego, reżyser KLINIKEN - Łukasz Twarkowski - to stały współpracownik i uczeń Lupy, a jednym z tekstów wziętych tu na warsztat jest grywany w teatralnej Europie utwór Larsa Norena, autora także dramatu będącego podstawą POCZEKALNI. Lupa wspominał, że czytając Norena zasypiał i wiele trzeba było zrobić na próbach, aby spektakl nie działał identycznie. Dobrze go rozumiem po obejrzeniu KLINIKEN, choć z rozumieniem przedstawienia Twarkowskiego mam kłopoty. W teatralnym programie można poczytać o przeróżnych kontekstach i inspiracjach, kulturze LSD, terrorystycznej organizacji RAF, manifeście Socjalistycznego Klubu Pacjentów ("choroba jest jedyną formą, w której życie w kapitalizmie jest możliwe" - głosi pierwszy punkt). Bardzo się zawsze obawiam spektakli tak mocno wrytych w kontekst. Z jednej strony może się przecież okazać, iż bez znajomości nawiązań nie uda się pojąć intencji twórców, z drugiej - trudno oczekiwać od publiczności wiedzy, jaką posiedli autorzy, pracujący nad swoim scenicznym dziełem co najmniej kilka miesięcy. Widz ma te trzy godziny i niewiele więcej na przeżycie i ewentualną refleksję.
Wychodzi więc w końcu CHYBA na to, że rzecz dzieje się w rzeczywistości filmowej, telewizyjnej, w studiu przypominającym Big Brothera, na planie niezbyt interesującej dokunoweli psychologicznej. Kiedy kończy się część pierwsza, wychodzimy na przerwę zaintrygowani. Po co było te 80 minut świetnego aktorsko paplania, zrealizowanego również atrakcyjnie, w czterech scenograficznych przestrzeniach? W drugiej odsłonie znak zapytania robi się z kwadransa na kwadrans coraz większy. Główną postacią staje się Fassbinder, który w tamtej telewizyjnej klinice powiedział znamienne dla spektaklu zdanie: Zawsze chciałem o tym porozmawiać, ale nie wiedziałem, jak. Tutaj mamy niby prywatne mieszkanie, za moment znów plan filmowy, studio prób, gdzie wykuwa się awangardowe artystyczne dzieło. A w pewnym momencie bohaterowie zwracają się do publiczności: Po co mamy was uświadamiać? Nie możecie sobie sami uświadomić? Pojawia się wątek wchodzenia i wychodzenia z roli, dwoistości aktorskiej natury, dyskusja o byciu artystą i byciu prywatnym człowiekiem. Kolejny grzyb w tym barszczu to pytanie o rewolucję. Czy można dziś zmienić rzeczywistość poprzez wywrotowe działanie z pistoletem w dłoni, manifestem na ustach, poprzez sztukę? I kto ma to uczynić? Te słabe jednostki z kliniki? Ci w mgle poszukujący artyści, mylący kino z realem, real z kinem? A może tak zwani zwykli ludzie, tak zwani aktorzy w teatrze życia, wycieńczeni codzienną pogonią za jako taką egzystencją?
Łukasz Twarkowski wraz z Anką Herbut (odpowiedzialną za dramaturgię) stworzyli swoje przedstawienie ze zbyt wielu elementów. Trudno zatem ten chaos ogarnąć widzom, chwilami wciągniętym i intelektualnie zaangażowanym w tok scenicznego wywodu. Wywodu, któremu brakuje składnika w KLINIKEN zupełnie nieobecnego, czyli emocji. Bez tego, mimo artystycznych wysiłków, zostaje się w pół drogi. Ja bym postawił na Fassbindera, zamiast kojarzyć go na siłę z Norenem. W pojemnej autokreacji reżysera szukającego sposobu na sztukę i świat starałbym się znaleźć świat dzisiejszych młodych, oburzonych w krótkotrwałym marszu, niepotrafiących pójść dalej. Bo przecież wszystkie rewolucje się zdarzyły. I co przyniosły? Lepsze/gorsze czy constans? Pacjenci z psychiatryka (choćby i telewizyjnego) już nas nie interesują. Big Brother jest przeszłością. Za to reżyserzy próbujący odszukać własny styl i swoje tematy są ciągle w cenie. Od nich aktorzy uczą się najwięcej, także w teatrze życia.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
KLINIKEN/miłość jest zimniejsza niż śmierć, wg Norena i utworu TRAUMGRUPPE Anki Herbut, inspirowanym twórczością Rainera Wernera Fassbindera. Reż. Ł. Twarkowski. Teatr Polski we Wrocławiu, Scena na Świebodzkim, 30 września 2012