Monday, January 19, 2009

DZIEJE GRZECHU (Teatr Muzyczny Capitol)

W Capitolu poszli na całość. Wzięli na warsztat stuletnią powieść Stefana Żeromskiego i zrobili z niej musical albo dramat muzyczny, jak wolą nazywać swoje dzieło realizatorzy. Wszystko rozgrywa się całkiem na poważnie, nie ma mrugania okiem, zabawy z konwencją. Przeciwnie, losy Ewy Pobratyńskiej i jej kochanków przedstawione są z pietyzmem i ambicjami. Szkoda tylko, że forma nie klei się z treścią i czasem, w którym nowoczesny przecież teatr mierzy się ze zramolałą fabułą.

Ewa, egzaltowana panna z niebogatego warszawskiego domu, zakochuje się w sublokatorze Łukaszu Niepołomskim, próbującym się właśnie rozwieść początkującym antropologu. To jest jej grzech pierwszy, nieczystości. Lista kolejnych grzechów pięknej kobiety skazanej w Europie początku XX wieku na łaskę warunków środowiskowych, ludzi (mężczyzn) napędza dynamiczną akcję i książki, i spektaklu. Naturalistyczne „Dzieje grzechu” Żeromskiego można literacko lubić. Ta literatura ma swoje wdzięki, zwłaszcza na pewnym etapie emocjonalnego rozwoju, jest napisana zgrabnie, potrafi wzruszać i pobudzać uczucia. Dopatrywano się w tej powieści nie tylko społecznej tragedii, nie tylko melodramatu, lecz także filozoficznej rozprawy o roli zła w ludzkim życiu. Żeromski pisał ją po doświadczeniach rewolucji 1905 roku, pesymistycznie nastawiony do wszelkich idealizmów. Ewa jest tu kobietą upadłą, ale i wyzwoloną, uwikłaną, ale nie do końca pozbawioną wyboru, postacią z imienia i nazwiska symboliczną. Symboliczną dla czasów przedfeministycznych, kryzysowych ekonomicznie i wartościowo, a nawet jakimś ryzykownym symbolem tamtej Polski, polskiej duszy rozpiętej między naiwnością, miłością i wolnościowymi tęsknotami.

Co dzisiejsza sztuka może z takim materiałem zrobić? Nakręcić kostiumowy film erotyczny, jak Walerian Borowczyk w 1975 roku. I tyle, wydawałoby się. Ale we wrocławskim Capitolu ktoś wymyślił, że wyjdzie z tego musical. Wyszedł, lecz niewiarygodny. Autorzy puścili się na rwącą wodę, tak jak ich bohaterka. Postawili na odważną dosłowność, licząc pewnie na siłę (i legendę) tej historii i ponadczasowość talentu Żeromskiego. Trochę się przeliczyli. Wykroczenie numer jeden to rozwleczenie. W części przed antraktem zbyt długo poznajemy otoczenie Ewy, niepotrzebne są piosenki ojca i matki. Po antrakcie zbyt dużo czasu spędzamy w kasynie, nieproporcjonalnie wiele jest dialogu w stosunku do muzyki, jakby trzeba było gonić fabułę. Nie sprawdza się również próba pogłębienia niektórych scen i wprowadzenie Grzechu jako postaci towarzyszącej ważnym chwilom życia Pobratyńskiej. Niezamierzona śmieszność towarzyszy choćby scenie porodu i nie pomaga nienaganny, podniosły śpiew Marka Bałaty. Reżyserka nie potrafiła się też zdecydować, jak pokazać seks, ile odsłonić, ile zastąpić tanecznym znakiem (zresztą mało pomysłowym). W rezultacie widzimy, jak do Ewy dobierają się poszczególni panowie, rozbierają ją, rozpinają rozporki, ujawniają męskie pośladki i potem mamy wyciemnienie. Z jednej strony bohaterka rodzi i zabija w świetle, z drugiej oddaje się w grzecznej ciemności. Podobnie dzieje się, gdy Pochroń gwałci Ewę jak w melodramacie, a konający Szczerbic charczy niczym ofiara z filmu Tarantino. Rozśmieszają także resocjalizowane panny lekkich obyczajów, siejące i plewiące na utopijnej farmie Bodzanty. Z tego wątku w ogóle bym zrezygnował. Komiczny jest Łukasz w plastikowo euforycznej piosence dla Ewy.

Ale najbardziej zgrzyta zestawienie powieściowych dialogów z napisanymi przez Michała Zabłockiego tekstami. Tam szyk i duch epoki (podkreślony stylowymi kostiumami Marka Lewandowskiego), tu frazeologia naszych czasów. „Jesteś rzezimieszek”, a zaraz „facet” i „szlajam się”. Teksty Zabłockiego to grzech kardynalny, powinny się zgrywać z całością, a jeśli już nie, to przynajmniej coś znaczyć. Tymczasem w większości szeleszczą papierem. Muzyka Krzesimira Dębskiego czasem niebezpiecznie się zbliża w rejony słodkości, granicy jednak nie przekracza. Motyw przewodni działa, a kilka piosenek („Ta siła, która we mnie jest” czy np. „Sami we dwoje”) zostaje w pamięci, można je przebojowo podchwycić. Tu i Zabłocki przypomina, że jest tekściarzem-poetą. Zdaje się, iż jemu również zaszkodziła ilość. Mniej songów, a wrażenie pewnie byłoby odmienne. Udał się powracający temat Grzechu, choć rozczarował duet Grzechu i Ewy.

Jestem fanem Justyny Szafran, więc oglądanie jej w głównej roli to pełna przyjemność. Szafran świetnie śpiewa, zgodnie z oczekiwaniami, i nieźle gra. Jej Ewa przekonuje, jeśli ma być osobą bez reszty poddaną intrydze losu, jeśli zabija wyłącznie ze strachu i obojętności, bo skoro nie może żyć z Łukaszem, to wszystko jej jedno. Na dzisiejsze czasy tak wymyślona postać to jednak za mało. Marek Bałata gra śpiewem, miejscami zbyt pompatycznie, ale imponująco. Bartosz Picher jako Pochroń usprawiedliwia swoją obecność od sceny po gwałcie, bo wcześniej przesadnie rewiowo wypada w pociągu. Szczerbic Konrada Imieli nie ma tego czegoś, lecz dzięki temu łatwiej uwierzyć Ewie, że go nie chce (Imiela bardzo dobrze śpiewa). Wojciech Medyński jako Łukasz jest poprawny, to ładny młodzieniec bez tajemnicy, w sam raz dla młodziutkiej Ewusi, dla Ewy po przejściach byłby rozczarowaniem. Dlatego też zresztą znika, gdy kobieta staje się kobietą. No i zupełnie nie w formie wydaje się Cezary Studniak, wyraźnie źle czujący się jako poeta Jaśniach w bajce (piosence) nie dla siebie.

Ta inna bajka to duży problem przedstawienia, które ogląda się bez uniesień. Pewnie dlatego, że we współczesnych widzach, przy okazji takiej historii, uniesień być nie może. „Dzieje grzechu” nadałyby się do opery, bo tam wchodzi się w konwencję, bez udawania realizmu. Na mówiony i śpiewany dramat muzyczny za wiele tu problemów do rozwiązania, za wiele elementów do sklejenia. Umowność czy dosłowność? Romans czy coś więcej? Prawda epoki czy prawda przekazu? Na te pytania autorzy nie odpowiedzieli sobie jednoznacznie, a przynajmniej nie potrafili swej odpowiedzi jasno wyrazić. A szkoda, bo spektakl ma tempo, nadawane przez szybko zmieniającą się scenografię (Anny Kękuś-Poks i Grzegorza Policińskiego). Jeszcze raz w Capitolu oglądamy rzecz wizualnie ciekawą, świetnie zaśpiewaną i dobrze zagraną, z rozlicznymi aspiracjami, lecz bez spełnienia.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………………………
DZIEJE GRZECHU, wg powieści S. Żeromskiego. Reż. A. Kękuś-Poks, muz. K. Dębski, słowa: M. Zabłocki. Premiera w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu 18.01.2009