Z niemałym zaskoczeniem przyjąłem zapowiedź nowej płyty Katarzyny Nosowskiej, kiedy ogłosiła, że rok po znakomitym „Uniseksie” ukaże się kolejny album. Odetchnąłem, gdy usłyszałem, iż chodzi o piosenki Osieckiej, nie o odpadki po poprzedniej wspólnej produkcji wokalistki Heya i lidera formacji Pogodno, Marcina Macuka. Nosowska do Osieckiej jakoś tak naturalnie pasuje, pomyślałem wtedy. Może nawet bardziej niż Raz, Dwa, Trzy. Gorzej mi się zrobiło po przejrzeniu listy utworów wybranych na kowerski zestaw najpoważniejszej z kandydatek do ewentualnego tytułu polskiej wokalistki dwudziestolecia. Oj, czyżby rzeczywiście miało powiać nudą? - kolejna obawa nie dawała mi spokoju. Naprawdę przejęty zacząłem słuchać. Fan Nosowskiej i oprzytomniały już dzisiaj wariat na punkcie Osieckiej.
Klimaty są, nie da się ukryć, zadumkowo-jesienne, choć oczywiście nie jest to poezja śpiewana. Całości słucha się ciężko. Muzycznie pobrzmiewa tu niezdecydowanie między retro, a nowością. Raz zostajemy zaskoczeni elektryzującą nutą współczesnego jazzu lub rocka, innym razem czujemy się jak podczas pokazu filmu „Do widzenia, do jutra” ze świeżą ścieżką dźwiękową. Takie współwystępowanie dwóch różnych światów dobrze zresztą pasuje do treści Agnieszkowych tekstów i do ich wiecznie targanej lękami, tęsknotami, namiętnościami bohaterki. Kluczem do sukcesu powinien być tutaj wokal lub, jak kto woli, interpretacja. Córka Osieckiej, Agata Passent, napisała: Nosowska „doskonale rozumie tekst”, nie mizdrzy się i nie lukruje. To prawda. Tyle że ja nie pamiętam pierwszoligowych śpiewających kobiet, których wykonania przesładzałyby teksty (a często wiersze) Osieckiej. Jedyny Krajewski przychodzi mi teraz do głowy. I jeśli miałbym wybierać, bez wahania wziąłbym na bezludną wyspę „Strofki na gitarę”. Przy kawałkach Nosowskiej i Macuka mógłbym bowiem przemedytować pojawienie się na horyzoncie okrętu ratunkowego.
Nosowska przyznała, że na skraju emocjonalnego wyczerpania nagrywała tę płytę przez pięć dni i nocy. Że mocno i uczciwie pracowała. Warto było na pewno, bo mamy już z tego platynową płytę. Promocja jest piekielna, wszystkie kawałki można ściągnąć za grosze z Muzodajni, a gdy wybierasz pieniądze z bankomatu pewnej (największej) sieci, wita cię reklama właśnie tego albumu. Przyciąga też pewnie magia nazwisk i osobowości obu artystek. Nosowska przeżywa świetny moment w karierze, sama też na pewno się nie nudzi. Może wypełnić koncertowy wieczór solowym repertuarem albo z Heyem objechać całą Polskę, oferując replikę podziwianego MTV Unplugged (najtańsze bilety na wrocławski występ kosztowały 80 złotych). Jest poważną megagwiazdą, jeśli mierzyć obecność w mediach, pozycję na rynku czy tzw. znajomość marki. A przy tym nie nadwątliła wizerunku ani udziałem w reklamie (jak Kayah, Anna Maria Jopek), ani w cyklicznym widowisku telewizyjnym (jak wiadomo kto). No i to, co najważniejsze: artystycznie ciągle szuka, nie zawiesza aktywności, nie daje się temu polskiemu życiu uśrednić. Rzuca nieustanne wyzwanie i nie wyczekuje reakcji. Wydawać by się mogło, że zetknięcie nieśmiertelnej Osieckiej z takim zjawiskiem jak Nosowska to pomysł idealny.
Niestety. Kłopot albumu "N/O" polega na niefortunnym wyborze utworów, które nijak nie wzruszają. A wzruszenie było/jest największą wartością poezji Osieckiej. Czasem lepiej zaśpiewać coś po prostu, jak Andrzej Dąbrowski „Zielono mi”, a nie rozmyślać nad rozbudowaną aranżacją albo aktorską interpretacją. Czasami mam wrażenie, że dla autorów tej płyty ważniejsze były przekształcenia, muzyczne inscenizacje niż konceptualny przekaz, do jakiego wydawnictwo Macuka i Nosowskiej ma pretensje. W efekcie kiedy słucham pojedynczych nagrań, zbieram się na akceptację, gnieniegdzie się uśmiecham z zaciekawieniem („Kokaina”), ale aplikując sobie "N/O" w całości, piosenka po piosence, nie daję rady. Po numerze piątym („Jeszcze zima”) zaczynam wpadać w letarg, z którego wyrywa mnie okropne, przemyślone, parodystyczne „Uciekaj, moje serce”. Ładnie brzmią: fortepian, klarnet i trąbka, pięknie perkusja w „Na całych jeziorach ty”, najlepszym utworze albumu. Bronią się kompozycje (takich piosenek się już dzisiaj nie pisze), trwają wyjątkowe teksty jedynej Agnieszki Osieckiej. Zatem mogło być naprawdę porywająco, gdyby Nosowska z Macukiem przenieśli na "N/O" odrobinę energii z „UniSexBluesa”. Tymczasem ich najnowszy album celuje w piękno innego rodzaju, w melancholijny trans, którego nie udaje się osiągnąć. Bo brakuje emocji.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.....................................................................
Nosowska OSIECKA, QL Music, 2008
Monday, January 5, 2009
Monday, December 29, 2008
Książki 2008: proza
To nie jest kraj dla ludzi, którzy nie czytają książek – można by sparafrazować tytuł jednego z filmowych przebojów roku. Jeśli się spogląda na listę tegorocznych premier na księgarskim rynku. Ale oczywiście społeczeństwo wie swoje, choć, jak mówi Jan Nowicki, nigdy nie ma racji, i czyta rzadko. A gdy już czyta, to, jak wskazują listy bestsellerów, rzeczy raczej niewarte uwagi. A 2008 rok przyniósł trochę dobrej literatury.
Przy okazji filmu Juliana Schnabla wydano u nas powieść „Skafander i motyl” napisaną przez sparaliżowanego Jeana-Dominique’a Bauby’ego. Dyktując tę książkę młodej sekretarce, autor podzielił się doświadczeniem absolutnie wyjątkowym, co w sztuce zawsze się liczy, a twórczości nadaje znaczenie. Swoją wagę ma też „Droga” coraz bardziej u nas znanego Cormacka McCarthy’ego, amerykańskiego laureata Pulitzera. Rzecz emocjonalna i męska, we współczesnym świecie literatury rozpiętej między gustem elity a upodobaniem tłumu coś łączącego. McCarthy nie opisuje niczego na wskroś oryginalnego, ale język, jakim przedstawia historię wędrówki ojca i syna przez krajobraz po wojnie, domaga się najwyższej uwagi. Hemingway z Faulknerem w jednym. Kiedyś będzie Nobel.
Nasz najnowszy noblista Le Clezio zaistniał w tym roku w Polsce „Uranią”, ciekawą i przestrzenną powieścią o sprawach istotnych dla cywilizacji, ale nie zdobył nawet tej grupki nowych fanów, jaką zauroczył kilka lat temu podobnie wtedy tajemniczy dla polskich czytelników Pamuk. Zdaje się, że Szwedzi jednak przesadzili z afirmacją prozy rzetelnej, lecz niewybitnej. Dużo lepiej się czytało kolejne pozycje ze spuścizny Maraiego. Gdyby ktoś zrobił taką ankietę, węgierski mistrz byłby jednym z tegorocznych zwycięzców plebiscytu na ulubionego autora Polaków. Tragizm zbrodni, zdrady, miłości, losu, systemu, czasu to najwyrazistsze tematy książek autora chorego na geograficzną i wewnętrzną emigrację. Coś dla ponadczasowego człowieka, który szuka w literaturze nieudawanych emocji.
Prywatnie mam słabość do ukraińskich klimatów literackich. Ucieszyłem się więc z autobiograficznego wyznania Jurija Andruchowycza („Tajemnica”), rozśmieszył mnie lekki w formie i pomysłowy w treści „Ahatanhel” Natalki Śniadanko. Najmocniejszym punktem „Tajemnicy” nie jest jednak odkrywanie meandrów życia autora ważnego na współczesnej mapie literatury środkowoeuropejskiej, tylko opowieść o jego czytelniku. Podobnie wychowanym lub naznaczonym niepowtarzalnym duchem krańców Europy. „Ahatanhel” to z kolei i zwierciadło prowincji, i powieść z oddechem tożsamościowym, narodowym, kulturowym, a przede wszystkim fenomenalna zabawa.
Zainteresował mnie również Jerzy Franczak, którego „Przymierzalnia” zdążyła zebrać cięgi za chroniczną megalomanię zawartą w dziejach młodego poety bez życiowego przydziału, testującego role do odegrania jak się przymierza ciuchy przed ich kupieniem. Ale w "Przymierzalni" łatwo się odnaleźć, współodczuwać, czytając ten podszyty lękiem przed podjęciem poważniejszej decyzji monolog. Wolę szczerego i niedojrzałego bohatera Franczaka niż postacie z przegotowanej „Balzakiady” Dehnela czy zmanierowanych „Ruchów” Shutego.
Dużo się u nas wydaje i dużo dobrego. Nie sposób też ogarnąć całości rynku, trzeba wybierać. Najlepiej osobiście, w jednej z tych przyjaznych księgarni, gdzie na skórzanym fotelu lub tapicerowanej kanapie można poczytać zanim pójdziemy do kasy. Bo do tego, że warto czytać nie muszę nikogo przekonywać. Mam nadzieję.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Przy okazji filmu Juliana Schnabla wydano u nas powieść „Skafander i motyl” napisaną przez sparaliżowanego Jeana-Dominique’a Bauby’ego. Dyktując tę książkę młodej sekretarce, autor podzielił się doświadczeniem absolutnie wyjątkowym, co w sztuce zawsze się liczy, a twórczości nadaje znaczenie. Swoją wagę ma też „Droga” coraz bardziej u nas znanego Cormacka McCarthy’ego, amerykańskiego laureata Pulitzera. Rzecz emocjonalna i męska, we współczesnym świecie literatury rozpiętej między gustem elity a upodobaniem tłumu coś łączącego. McCarthy nie opisuje niczego na wskroś oryginalnego, ale język, jakim przedstawia historię wędrówki ojca i syna przez krajobraz po wojnie, domaga się najwyższej uwagi. Hemingway z Faulknerem w jednym. Kiedyś będzie Nobel.
Nasz najnowszy noblista Le Clezio zaistniał w tym roku w Polsce „Uranią”, ciekawą i przestrzenną powieścią o sprawach istotnych dla cywilizacji, ale nie zdobył nawet tej grupki nowych fanów, jaką zauroczył kilka lat temu podobnie wtedy tajemniczy dla polskich czytelników Pamuk. Zdaje się, że Szwedzi jednak przesadzili z afirmacją prozy rzetelnej, lecz niewybitnej. Dużo lepiej się czytało kolejne pozycje ze spuścizny Maraiego. Gdyby ktoś zrobił taką ankietę, węgierski mistrz byłby jednym z tegorocznych zwycięzców plebiscytu na ulubionego autora Polaków. Tragizm zbrodni, zdrady, miłości, losu, systemu, czasu to najwyrazistsze tematy książek autora chorego na geograficzną i wewnętrzną emigrację. Coś dla ponadczasowego człowieka, który szuka w literaturze nieudawanych emocji.
Prywatnie mam słabość do ukraińskich klimatów literackich. Ucieszyłem się więc z autobiograficznego wyznania Jurija Andruchowycza („Tajemnica”), rozśmieszył mnie lekki w formie i pomysłowy w treści „Ahatanhel” Natalki Śniadanko. Najmocniejszym punktem „Tajemnicy” nie jest jednak odkrywanie meandrów życia autora ważnego na współczesnej mapie literatury środkowoeuropejskiej, tylko opowieść o jego czytelniku. Podobnie wychowanym lub naznaczonym niepowtarzalnym duchem krańców Europy. „Ahatanhel” to z kolei i zwierciadło prowincji, i powieść z oddechem tożsamościowym, narodowym, kulturowym, a przede wszystkim fenomenalna zabawa.
Zainteresował mnie również Jerzy Franczak, którego „Przymierzalnia” zdążyła zebrać cięgi za chroniczną megalomanię zawartą w dziejach młodego poety bez życiowego przydziału, testującego role do odegrania jak się przymierza ciuchy przed ich kupieniem. Ale w "Przymierzalni" łatwo się odnaleźć, współodczuwać, czytając ten podszyty lękiem przed podjęciem poważniejszej decyzji monolog. Wolę szczerego i niedojrzałego bohatera Franczaka niż postacie z przegotowanej „Balzakiady” Dehnela czy zmanierowanych „Ruchów” Shutego.
Dużo się u nas wydaje i dużo dobrego. Nie sposób też ogarnąć całości rynku, trzeba wybierać. Najlepiej osobiście, w jednej z tych przyjaznych księgarni, gdzie na skórzanym fotelu lub tapicerowanej kanapie można poczytać zanim pójdziemy do kasy. Bo do tego, że warto czytać nie muszę nikogo przekonywać. Mam nadzieję.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Friday, December 12, 2008
Książki 2008: poezja
Kiedy się zbliża koniec roku lub, jak kto woli, sezonu księgarskiego, robimy głównie podsumowania nowości i jakoś tak zwykle nam wychodzi, że wielkiej literatury wiele nie było. Ale to tylko jedna strona tej kartki. Bo przecież ukazują się również wznowienia albo zbiory i nowe redakcje. Więc kiedy zbliża się ten świąteczny czas rankingów, zawsze wybieram jedną nowość-nowość i jedną nowość niekoniecznie premierową. W poezji 2008 ujęły mnie najbardziej te dwie pozycje: Bohdana Zadury „Wszystko” (Biuro Literackie) i Brunona Jasieńskiego „Poezje zebrane” (słowo/obraz terytoria).
Do Zadury wreszcie się ostatecznie przekonałem. „Wszystko” uważam za tom przemyślany, mistrzowski, wciągający, przede wszystkim z powodu braku stylistycznej i tematycznej umowności. Nie ma tu mrugania okiem do czytelnika (czyli rzeczywistości), jest to, co w wierszu dojrzałego poety-mężczyzny najważniejsze: realizm życia, świata, siebie samego (czyli człowieka w ogóle). Są żarty, nie ma uśmieszku. Uśmieszku, który na przykład odebrał tegorocznej książce Tadeusza Różewicza istotność. Wspominam o Różewiczu, bo mimo wszystko to wielkie rozczarowanie. Można się było spodziewać po tym poecie takiego zbioru, ale pozostał żal. W jego „Kup kota w worku” są bowiem cztery super wiersze, i reszta niepotrzebnych. Po zamknięciu całości nie ma zadumy, tylko smutek z pomieszania. Od Mistrza oczekuję Poezji, nie poetyckiej zapiekanki. Po przeczytaniu „Wszystkiego” zostaje jakaś całość, nie zaledwie fragment. Stąd mój wybór.
Jasieńskiego zwyczajnie lubię. Lubię ten rytm starego wiersza z pretensjami do nowego porządku-nieporządku. Wyobraźnia, ideowy zapał, słowotwórcza pomysłowość, no i często zawarta w wierszach tragiczna biografia. Ten społecznik, komunista i socrealista został przez system, w który wierzył, skazany na więzienie, a potem na śmierć. W jego tekstach czuć powiew poezji, która zawsze wschodzi, ponieważ ciągle jest coś do objawienia. Trochę się nie zgadzam z tym przepięknym wersem z „Buta w butonierce”:
W parkocieniu krokietni - jakiś meeting panieński.
Dyskutują o sztuce, objawiając swój traf.
One jeszcze nie wiedzą, że gdy nastał Jasieński,
Bezpowrotnie umarli i Tetmajer i Staff.
Ale moja niezgoda na pogrzebanie obu mistrzów i całego zastępu kolejnych przez Jasieńskiego niewymienionych nie przeszkadza w zachwycie. Zapadam się we frazę Jasieńskiego bez wahania, z rozkoszą. Takich wrażeń w dzisiejszych polskich wierszach szukać z pochodnią. Dlatego cieszą podobne książkowe powroty. Mieliśmy ich zresztą w 2008 więcej. Warto wyróżnić amerykański trop Biura Literackiego i przekłady poezji Wallace'a Stevensa oraz Williama Carlosa Williamsa.
Nie zauważyłem rewelacji wśród młodych twórców. Niby dzieje się sporo, bywa szczypta dobrej poezji tu i tam, ale Debiutu niet. Co wcale nie znaczy, że jest źle. Gonienie za nowością, młodością ma sens, jeśli łapiemy świeżość. Dla mnie w tym sezonie najświeższa była (jednak!) tradycja.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Do Zadury wreszcie się ostatecznie przekonałem. „Wszystko” uważam za tom przemyślany, mistrzowski, wciągający, przede wszystkim z powodu braku stylistycznej i tematycznej umowności. Nie ma tu mrugania okiem do czytelnika (czyli rzeczywistości), jest to, co w wierszu dojrzałego poety-mężczyzny najważniejsze: realizm życia, świata, siebie samego (czyli człowieka w ogóle). Są żarty, nie ma uśmieszku. Uśmieszku, który na przykład odebrał tegorocznej książce Tadeusza Różewicza istotność. Wspominam o Różewiczu, bo mimo wszystko to wielkie rozczarowanie. Można się było spodziewać po tym poecie takiego zbioru, ale pozostał żal. W jego „Kup kota w worku” są bowiem cztery super wiersze, i reszta niepotrzebnych. Po zamknięciu całości nie ma zadumy, tylko smutek z pomieszania. Od Mistrza oczekuję Poezji, nie poetyckiej zapiekanki. Po przeczytaniu „Wszystkiego” zostaje jakaś całość, nie zaledwie fragment. Stąd mój wybór.
Jasieńskiego zwyczajnie lubię. Lubię ten rytm starego wiersza z pretensjami do nowego porządku-nieporządku. Wyobraźnia, ideowy zapał, słowotwórcza pomysłowość, no i często zawarta w wierszach tragiczna biografia. Ten społecznik, komunista i socrealista został przez system, w który wierzył, skazany na więzienie, a potem na śmierć. W jego tekstach czuć powiew poezji, która zawsze wschodzi, ponieważ ciągle jest coś do objawienia. Trochę się nie zgadzam z tym przepięknym wersem z „Buta w butonierce”:
W parkocieniu krokietni - jakiś meeting panieński.
Dyskutują o sztuce, objawiając swój traf.
One jeszcze nie wiedzą, że gdy nastał Jasieński,
Bezpowrotnie umarli i Tetmajer i Staff.
Ale moja niezgoda na pogrzebanie obu mistrzów i całego zastępu kolejnych przez Jasieńskiego niewymienionych nie przeszkadza w zachwycie. Zapadam się we frazę Jasieńskiego bez wahania, z rozkoszą. Takich wrażeń w dzisiejszych polskich wierszach szukać z pochodnią. Dlatego cieszą podobne książkowe powroty. Mieliśmy ich zresztą w 2008 więcej. Warto wyróżnić amerykański trop Biura Literackiego i przekłady poezji Wallace'a Stevensa oraz Williama Carlosa Williamsa.
Nie zauważyłem rewelacji wśród młodych twórców. Niby dzieje się sporo, bywa szczypta dobrej poezji tu i tam, ale Debiutu niet. Co wcale nie znaczy, że jest źle. Gonienie za nowością, młodością ma sens, jeśli łapiemy świeżość. Dla mnie w tym sezonie najświeższa była (jednak!) tradycja.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Thursday, December 4, 2008
Péter Esterházy HARMONIA CAELESTIS
Pierwsza część tej książki-cegły to zbiór przeróżnych tekstów, cytatów, anegdot, wypisanych z przeszłości, zatytułowanych „Numerowane zdania z życia rodu Esterházych”. Ale w tym fragmencie powieści trudno wyłowić czystą prawdę i czysty fałsz, autor wszystko pomieszał, sugerując niemożliwość ogarnięcia całości dziejów i zrozumienia, a nawet poznania tożsamości człowieka i historii. Więcej tu mamy literackiej gry, erudycji, formalnej zabawy niż treści, której się spodziewamy. O familijnym losie opowiada zwłaszcza część druga: „Wyznania rodziny Esterházych”. To los reprezentatywny dla dramatu węgierskiej inteligencji po drugiej wojnie światowej, z utratą majątku i wysiedleniem jako wydarzeniem-wstępem do nowego życia i zdefiniowania własnej drogi. To, co było się nie liczy, a jednak przecież liczy i co rusz wychyla zza kurtyny teraźniejszości. Kurtyną jest również język i styl opowieści, wymykający się klasyfikacjom.
Wspaniale brzmi to kunsztowna, to prosta fraza Esterházy'ego, błyszczą pomysły, jak choćby ten z nazywaniem bohaterów „ojczulkami” (dla podkreślenia źródłowej wspólnoty, ale i zmylenia przeciwnika). Ojczulkiem bywa i Bóg, jak przystało na niebiański kontekst tytułu („Jaka jest różnica między moim ojcem a Bogiem?” - pyta narrator. Różnica oczywista: Bóg jest wszędzie, w przeciwieństwie do ojca, który też jest wszędzie, tylko nie tutaj). O „Harmonii Caelestis” da się powiedzieć wszystko i wszystko nie będzie kłamstwem. Że to postmodernistyczna (bo nielinearna, fragmentaryczna, dygresyjna) powieść, że to przekorna wobec tradycji antysaga, a i pewnie, że ponowoczesny bełkot dla wybranych. Bełkot lub artyzm chwalony przez innych pisarzy, jak John Updike, tłumaczony na 20 języków, nagradzany najważniejszymi węgierskimi (i nie tylko) wyróżnieniami literackimi, typowany nawet do pierwszego w historii Węgier Nobla. To ostatnie się nie sprawdziło, pierwszy był Imre Kertesz, ale następnego można wskazać z dużym prawdopodobieństwem.
Esterházy to potomek znanej arystokratycznej rodziny, która zdobyła pozycję w czasach austro-węgierskiej monarchii. W pałacu Esterházych (węgierskim Wersalu) komponował sam Joseph Haydn, zresztą w książęcym od XVIII wieku rodzie także był kompozytor, autor tytułowej „Harmonii Caelestis”. Po latach świetności przyszedł typowy dla XX wieku upadek, skutkujący kolaboracją ojca Pétera Esterházy'ego z komunistycznymi służbami bezpieczeństwa. O tych faktach opowiada „Wydanie poprawione”, opublikowana już u nas kontynuacja „Harmonii...”.
„Harmonia Caelestis” ukazała się na Węgrzech w roku 2000, więc polscy wydawcy znacznie zaspali. Ale dobrze, że możemy się w tej doskonale przełożonej książce zagłębić, wpadając w jej niepospolity rytm i zadziwiającą kompozycję. Usłyszymy tu głosy z familijnej przeszłości Esterházych, jak również echa i cytaty z literackiej spuścizny arcyciekawego kraju o niepodobnej do innych mowie. Jeśli ktoś narzeka na brak wybitnej współczesnej literatury, niech sięgnie po „Harmonię Caelestis”. W swojej klasie arcydzieło.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................................
Péter Esterházy HARMONIA CAELESTIS, przeł. T. Worowska, Czytelnik, 2007
Wspaniale brzmi to kunsztowna, to prosta fraza Esterházy'ego, błyszczą pomysły, jak choćby ten z nazywaniem bohaterów „ojczulkami” (dla podkreślenia źródłowej wspólnoty, ale i zmylenia przeciwnika). Ojczulkiem bywa i Bóg, jak przystało na niebiański kontekst tytułu („Jaka jest różnica między moim ojcem a Bogiem?” - pyta narrator. Różnica oczywista: Bóg jest wszędzie, w przeciwieństwie do ojca, który też jest wszędzie, tylko nie tutaj). O „Harmonii Caelestis” da się powiedzieć wszystko i wszystko nie będzie kłamstwem. Że to postmodernistyczna (bo nielinearna, fragmentaryczna, dygresyjna) powieść, że to przekorna wobec tradycji antysaga, a i pewnie, że ponowoczesny bełkot dla wybranych. Bełkot lub artyzm chwalony przez innych pisarzy, jak John Updike, tłumaczony na 20 języków, nagradzany najważniejszymi węgierskimi (i nie tylko) wyróżnieniami literackimi, typowany nawet do pierwszego w historii Węgier Nobla. To ostatnie się nie sprawdziło, pierwszy był Imre Kertesz, ale następnego można wskazać z dużym prawdopodobieństwem.
Esterházy to potomek znanej arystokratycznej rodziny, która zdobyła pozycję w czasach austro-węgierskiej monarchii. W pałacu Esterházych (węgierskim Wersalu) komponował sam Joseph Haydn, zresztą w książęcym od XVIII wieku rodzie także był kompozytor, autor tytułowej „Harmonii Caelestis”. Po latach świetności przyszedł typowy dla XX wieku upadek, skutkujący kolaboracją ojca Pétera Esterházy'ego z komunistycznymi służbami bezpieczeństwa. O tych faktach opowiada „Wydanie poprawione”, opublikowana już u nas kontynuacja „Harmonii...”.
„Harmonia Caelestis” ukazała się na Węgrzech w roku 2000, więc polscy wydawcy znacznie zaspali. Ale dobrze, że możemy się w tej doskonale przełożonej książce zagłębić, wpadając w jej niepospolity rytm i zadziwiającą kompozycję. Usłyszymy tu głosy z familijnej przeszłości Esterházych, jak również echa i cytaty z literackiej spuścizny arcyciekawego kraju o niepodobnej do innych mowie. Jeśli ktoś narzeka na brak wybitnej współczesnej literatury, niech sięgnie po „Harmonię Caelestis”. W swojej klasie arcydzieło.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................................
Péter Esterházy HARMONIA CAELESTIS, przeł. T. Worowska, Czytelnik, 2007
Wednesday, November 26, 2008
Stefania Grodzieńska KŁANIA SIĘ PRL
Stefania Grodzieńska miała obawy przed wydaniem autorskiego zezwolenia na publikację zbioru swoich starych tekstów. Pytała: czy "naprawdę kogoś to jeszcze dziś może zainteresować?", jak relacjonuje we wstępie redaktor tej książki Marcin Szczygielski. Ale w końcu się ugięła, pewnie też zachęcona odbiorem jej wspomnień "Nie ma z czego się śmiać". Zresztą tytuł tamtej pozycji znakomicie pasuje do najnowszej. Śmiejemy się bowiem bardzo niejednoznacznie.
Po pierwsze jest to śmiech czysty, jakim się wybucha przy okazji obcowania z satyrą, skeczem, humoreską wysokiej klasy. W tej dziedzinie Grodzieńska zawsze brylowała, doczekała się grona fanów, a nawet miłośników. Po drugie, nasz śmiech ma podtekst sentymentalny. Jeśli oczywiście pamiętamy czasy PRL-u z pasjonującej autopsji, nie z wyretuszowanych relacji. I wtedy śmiech staje się częściej uśmiechem, pełnym osobistej refleksji. Przypominamy sobie własne miejsca pracy, koleżanki i kolegów, kolektyw, sklepy galanteryjne i niegalanteryjne, sklepowe, kasjerki, tramwaje, bary mleczne. Bohaterowie felietonów Stefanii Grodzieńskiej to Tomasz Kotek, który ustąpił staruszce miejsca w tramwaju, pan Czesio, "umięśniony jak buldog, opalony na brąz, i ostrzyżony na idiotę" lew urlopowej plaży czy na przykład Maria Stołek, artystka dramatyczna, niechętnie częstująca dziennikarkę kawą, czyli lurą. Sprawy się dzieją w symbolicznych PRL-owskich miejscach: na poczcie, w pociągu relacji Warszawa-Wrocław, w ministerstwie, redakcji, instytucji typu Centrala Zaopatrzenia Społeczeństwa w Sprzęt Niezbędny do Funkcjonowania Rzeczpospolitej (czyli w dziurkacze). Ech.
A po trzecie, śmiejemy się na smutno, rozglądając dookoła. Czy aby na pewno ów PRL był taki straszny, jak go jednostronnie malują politycy historycznie wrażliwi (Amerykanin powiedziałby: historically challenged). Jakimś cudem to wtedy powstawały lepsze żarty, wiersze czy piosenki. Jakimś trafem przedziwnym wcale nam nie bywa weselej, gdy widzimy Szymona Majewskiego zamiast Starszych Panów, kabaret Koń Polski w miejsce Laskowika. A "Lejdis" nie dorównują "Misiowi" jak Aurelia Trywiańska Grażynie Rabsztyn. Ale to właściwie wiedzieliśmy zanim ukazała się książka zbierająca część tekstów Stefanii Grodzieńskiej, najmłodszej staruszki Warszawy (tak o niej teraz piszą w prasie).
To, co rzeczywiście może zaciekawić w "Kłania się PRL" to nie sentyment, nie dokumentalny rekonesans po przeszłości i niekoniecznie śmiech sam w sobie (choć tego akurat nigdy za wiele). Lecz pewna postawa wobec rzeczywistości, na którą ciągle przecież nie mamy wpływu, a która się nam tak kłania, że zwykle dostajemy w łeb w momencie wyprostowania. Tu nic się nie zmieniło i ironiczny, satyryczny acz wyraźnie serdeczny dystans to najlepsze lekarstwo, a przynajmniej wyjście z sytuacji. Awaryjne, wiem, ale dobrze by było, aby każdy mógł sobie pozwolić. Grodzieńska jest damą nawet na okładkowym traktorze, w teatrze i w urzędzie, w felietonie o cielęcinie i kieckach, Orbisie, katarze (przez małe k), Pedecie (przez P duże). Potrafi wszystko obrócić w żart i zostawić czytelnika ze świadmością, iż wszystkiego obrócić się nie da. Są naturalnie jakieś limity, najczęściej opłotki nadwiślańskiego kraju, który zawsze traci, gdy przekraczamy niewidzialne już dziś granice skonfrontowani z niemiecką lub choćby i czeską czystościo-grzecznością. O tym też przeczytamy u Pani Stefanii.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
Stefania Grodzieńska KŁANIA SIĘ PRL, Instytut Wydawniczy Latarnik, 2008
Po pierwsze jest to śmiech czysty, jakim się wybucha przy okazji obcowania z satyrą, skeczem, humoreską wysokiej klasy. W tej dziedzinie Grodzieńska zawsze brylowała, doczekała się grona fanów, a nawet miłośników. Po drugie, nasz śmiech ma podtekst sentymentalny. Jeśli oczywiście pamiętamy czasy PRL-u z pasjonującej autopsji, nie z wyretuszowanych relacji. I wtedy śmiech staje się częściej uśmiechem, pełnym osobistej refleksji. Przypominamy sobie własne miejsca pracy, koleżanki i kolegów, kolektyw, sklepy galanteryjne i niegalanteryjne, sklepowe, kasjerki, tramwaje, bary mleczne. Bohaterowie felietonów Stefanii Grodzieńskiej to Tomasz Kotek, który ustąpił staruszce miejsca w tramwaju, pan Czesio, "umięśniony jak buldog, opalony na brąz, i ostrzyżony na idiotę" lew urlopowej plaży czy na przykład Maria Stołek, artystka dramatyczna, niechętnie częstująca dziennikarkę kawą, czyli lurą. Sprawy się dzieją w symbolicznych PRL-owskich miejscach: na poczcie, w pociągu relacji Warszawa-Wrocław, w ministerstwie, redakcji, instytucji typu Centrala Zaopatrzenia Społeczeństwa w Sprzęt Niezbędny do Funkcjonowania Rzeczpospolitej (czyli w dziurkacze). Ech.
A po trzecie, śmiejemy się na smutno, rozglądając dookoła. Czy aby na pewno ów PRL był taki straszny, jak go jednostronnie malują politycy historycznie wrażliwi (Amerykanin powiedziałby: historically challenged). Jakimś cudem to wtedy powstawały lepsze żarty, wiersze czy piosenki. Jakimś trafem przedziwnym wcale nam nie bywa weselej, gdy widzimy Szymona Majewskiego zamiast Starszych Panów, kabaret Koń Polski w miejsce Laskowika. A "Lejdis" nie dorównują "Misiowi" jak Aurelia Trywiańska Grażynie Rabsztyn. Ale to właściwie wiedzieliśmy zanim ukazała się książka zbierająca część tekstów Stefanii Grodzieńskiej, najmłodszej staruszki Warszawy (tak o niej teraz piszą w prasie).
To, co rzeczywiście może zaciekawić w "Kłania się PRL" to nie sentyment, nie dokumentalny rekonesans po przeszłości i niekoniecznie śmiech sam w sobie (choć tego akurat nigdy za wiele). Lecz pewna postawa wobec rzeczywistości, na którą ciągle przecież nie mamy wpływu, a która się nam tak kłania, że zwykle dostajemy w łeb w momencie wyprostowania. Tu nic się nie zmieniło i ironiczny, satyryczny acz wyraźnie serdeczny dystans to najlepsze lekarstwo, a przynajmniej wyjście z sytuacji. Awaryjne, wiem, ale dobrze by było, aby każdy mógł sobie pozwolić. Grodzieńska jest damą nawet na okładkowym traktorze, w teatrze i w urzędzie, w felietonie o cielęcinie i kieckach, Orbisie, katarze (przez małe k), Pedecie (przez P duże). Potrafi wszystko obrócić w żart i zostawić czytelnika ze świadmością, iż wszystkiego obrócić się nie da. Są naturalnie jakieś limity, najczęściej opłotki nadwiślańskiego kraju, który zawsze traci, gdy przekraczamy niewidzialne już dziś granice skonfrontowani z niemiecką lub choćby i czeską czystościo-grzecznością. O tym też przeczytamy u Pani Stefanii.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
Stefania Grodzieńska KŁANIA SIĘ PRL, Instytut Wydawniczy Latarnik, 2008
Wednesday, November 19, 2008
Jacek Antczak, Anna Fluder WROCŁAWIANIE
Recenzowanie książek kolegów to nie jest wdzięczne zadanie. Bo jeśli będzie pochlebnie, to wszyscy pomyślą o recenzji na zamówienie, a jeśli byłoby krytycznie można się narazić na towarzyski mini ostracyzm. Będzie więc jak zawsze, czyli uczciwie.
„Wrocławianie” to książka utytułowanego prasowego reportera Jacka Antczaka i utalentowanej dziennikarki radiowej Anny Fluder. Tytuł mówi wszystko: 30 rozmów z osobowościami związanymi z miastem dziś chyba w Polsce najmodniejszym. Jedni są tu od swojego zawsze, jak Sępolnianka Kinga Preis, inni pokochali miasto przestrzenną miłością numer 2 lub 3, jak Bochnianko-Krakowianka Ewa Michnik. Autorzy przypominają we wstępie, że zaczęło się od wspólnie przeprowadzanych wywiadów, które równolegle ukazywały się w Radiu Ram i „Polsce-Gazecie Wrocławskiej”, a kończy na książce, do której wywiady poszerzono o nowe treści. Umieszczono też zapisy zupełnie nowych dziennikarskich spotkań. Tak powstała jeszcze jedna na naszym rynku księgarskim składanka, tym razem z Wrocławiem i wrocławskością jako motywem przewodnim.
Wydawałoby się, iż o bohaterach „Wrocławian” wiadomo już właściwie wszystko, do przeczytania tu i tam, wyszperania w Internecie lub bibliotece. Antczak i Fluder udowodnili, że niekoniecznie wszystko było, wydobyli od rozmówców sporo nowych detali, anegdot, poglądów, prezentując unikalny zestaw biografii i postaw ludzi wyjątkowych, połączonych pasją życia, pracy, no i mieszkania w tym, nie innym mieście. Z prawnikiem Andrzejem Malickim wspominamy żużlową przeszłość, z malarzem Pawłem Jarodzkim przeszłość luxusową. Lekarka profesor Chybicka mogła zostać słynną wrocławską gimnastyczką, literaturoznawca profesor Bereś, w młodości trenujący boks, o mało nie obił twarzy poecie Wojaczkowi (albo odwrotnie). Ksiądz Orzechowski byłby pewnie niezłym hydraulikiem, gdyby sobie o nim wyżej nie pomyśleli, a profesor Miodek ma ochotę komentować mecze podczas Euro 2012. O swoim kiedyś, o tu i teraz, czasem o tym, co zaraz, opowiadają jeszcze m.in. wicemistrzyni olimpijska Maja Włoszczowska, aktor Robert Gonera, muzyk Lech Janerka czy pisarz Marek Krajewski. Spotykają się w tej książce pokolenia, ludzie rozmaitych zawodów, adresów, losów i wyborów. I, uwaga, nie ma wśród nich ani jednego polityka!
Każda zajmująca publikacja powinna skłaniać czytelnika do czegoś więcej niż samo czytanie, tak jest również w przypadku „Wrocławian”. Trudno nie zadać sobie pytania o fenomen Wrocławia czy Wroclove’ia, jak często mawiają autorzy. Bo odpowiedzi w serii wywiadów z postaciami dla miasta znaczącymi nie znajdziemy. Przynajmniej nie w formie gotowej do cytowania. Można wprawdzie automatycznie rzec, że fenomenalni ludzie są tego zjawiska przyczyną, ale to chyba jednak nie wystarczy. Zwłaszcza gdy ci ludzie przyznają się do związków z miejscami. Niech więc każdy szuka własnej nici łączącej jego dzieje z Wrocławiem, do czego książka Antczaka, Fluder i ich bohaterów dyskretnie zachęca.
Gdyby ktoś chciał się do czegoś przyczepić, też znajdzie pole do popisu. Trzydzieścioro wspaniałych Wrocławian, z którymi rozmawiają dziennikarze, to przecież tylko część, wielu osobowości brakuje. Nie warto również zapominać o tych, co stąd wyjechali, bo było im za ciasno, za biednie, za… jakoś tam. Oni też mogliby rzucić światło na Wrocław jako genius loci. Ale krytyków łatwo obłaskawić, powtarzając za największym wrocławskim poetą: „zawsze fragment”. Osobiście nie mogę zrozumieć tylko jednego. Dlaczego, u licha, autorzy „Wrocławian” są na skrzydełkowych fotografiach tacy smutni, tak odmiennie od min bohaterów i charakteru wywiadów nieuśmiechnięci? Stworzyli przecież świetną książkę.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................................
Jacek Antczak, Anna Fluder WROCŁAWIANIE, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2008
„Wrocławianie” to książka utytułowanego prasowego reportera Jacka Antczaka i utalentowanej dziennikarki radiowej Anny Fluder. Tytuł mówi wszystko: 30 rozmów z osobowościami związanymi z miastem dziś chyba w Polsce najmodniejszym. Jedni są tu od swojego zawsze, jak Sępolnianka Kinga Preis, inni pokochali miasto przestrzenną miłością numer 2 lub 3, jak Bochnianko-Krakowianka Ewa Michnik. Autorzy przypominają we wstępie, że zaczęło się od wspólnie przeprowadzanych wywiadów, które równolegle ukazywały się w Radiu Ram i „Polsce-Gazecie Wrocławskiej”, a kończy na książce, do której wywiady poszerzono o nowe treści. Umieszczono też zapisy zupełnie nowych dziennikarskich spotkań. Tak powstała jeszcze jedna na naszym rynku księgarskim składanka, tym razem z Wrocławiem i wrocławskością jako motywem przewodnim.
Wydawałoby się, iż o bohaterach „Wrocławian” wiadomo już właściwie wszystko, do przeczytania tu i tam, wyszperania w Internecie lub bibliotece. Antczak i Fluder udowodnili, że niekoniecznie wszystko było, wydobyli od rozmówców sporo nowych detali, anegdot, poglądów, prezentując unikalny zestaw biografii i postaw ludzi wyjątkowych, połączonych pasją życia, pracy, no i mieszkania w tym, nie innym mieście. Z prawnikiem Andrzejem Malickim wspominamy żużlową przeszłość, z malarzem Pawłem Jarodzkim przeszłość luxusową. Lekarka profesor Chybicka mogła zostać słynną wrocławską gimnastyczką, literaturoznawca profesor Bereś, w młodości trenujący boks, o mało nie obił twarzy poecie Wojaczkowi (albo odwrotnie). Ksiądz Orzechowski byłby pewnie niezłym hydraulikiem, gdyby sobie o nim wyżej nie pomyśleli, a profesor Miodek ma ochotę komentować mecze podczas Euro 2012. O swoim kiedyś, o tu i teraz, czasem o tym, co zaraz, opowiadają jeszcze m.in. wicemistrzyni olimpijska Maja Włoszczowska, aktor Robert Gonera, muzyk Lech Janerka czy pisarz Marek Krajewski. Spotykają się w tej książce pokolenia, ludzie rozmaitych zawodów, adresów, losów i wyborów. I, uwaga, nie ma wśród nich ani jednego polityka!
Każda zajmująca publikacja powinna skłaniać czytelnika do czegoś więcej niż samo czytanie, tak jest również w przypadku „Wrocławian”. Trudno nie zadać sobie pytania o fenomen Wrocławia czy Wroclove’ia, jak często mawiają autorzy. Bo odpowiedzi w serii wywiadów z postaciami dla miasta znaczącymi nie znajdziemy. Przynajmniej nie w formie gotowej do cytowania. Można wprawdzie automatycznie rzec, że fenomenalni ludzie są tego zjawiska przyczyną, ale to chyba jednak nie wystarczy. Zwłaszcza gdy ci ludzie przyznają się do związków z miejscami. Niech więc każdy szuka własnej nici łączącej jego dzieje z Wrocławiem, do czego książka Antczaka, Fluder i ich bohaterów dyskretnie zachęca.
Gdyby ktoś chciał się do czegoś przyczepić, też znajdzie pole do popisu. Trzydzieścioro wspaniałych Wrocławian, z którymi rozmawiają dziennikarze, to przecież tylko część, wielu osobowości brakuje. Nie warto również zapominać o tych, co stąd wyjechali, bo było im za ciasno, za biednie, za… jakoś tam. Oni też mogliby rzucić światło na Wrocław jako genius loci. Ale krytyków łatwo obłaskawić, powtarzając za największym wrocławskim poetą: „zawsze fragment”. Osobiście nie mogę zrozumieć tylko jednego. Dlaczego, u licha, autorzy „Wrocławian” są na skrzydełkowych fotografiach tacy smutni, tak odmiennie od min bohaterów i charakteru wywiadów nieuśmiechnięci? Stworzyli przecież świetną książkę.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................................
Jacek Antczak, Anna Fluder WROCŁAWIANIE, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2008
Thursday, November 6, 2008
Elżbieta Cherezińska BYŁAM SEKRETARKĄ RUMKOWSKIEGO
To jest jedna z tych niezwykłych książek, które dodają do dotychczasowej wiedzy coś nowego, rzucają światło na sprawy dawno ocenione i skomentowane, a przy tym wprowadzają do naszego świata nowego bohatera (tutaj bohaterkę) i pozwalają się z nią zaprzyjaźnić.
Estera Daum była w czasie II wojny światowej jeszcze Etką, młodą kobietą rozpoczynającą życie od niepewnej miłości czasów zagłady i od posady sekretarki jednego z najbardziej kontrowersyjnych przywódców żydowskich. Przez 4 lata towarzyszyła Chaimowi Rumkowskiemu, zarządcy łódzkiego getta. Obserwowała realizacje jego wizji przetrwania narodu przeklętego, decyzje i wybory, konieczne lub niekonieczne kompromisy z hitlerowcami. Daum wydaje się obiektywna w ocenie, którą gdzieś między wierszami można odczytać, choć jej punkt widzenia trzeba odbierać jako nie do końca bezstronny. Znajdowała się przecież w kręgu, o pewnych sprawach wiedziała, choć nie chciała tej świadomości do siebie dopuścić. Sama wyznaje, że pytana o to, dokąd jadą transporty z Łodzi, nie potrafiła zdobyć się na absolutną szczerość, nie umiała powiedzieć prawdy, bo tę prawdę odsuwała także od siebie.
Chaim Rumkowski wymyślił swoiste państwo w państwie. Łódzkie getto zamienił w ogromną kompanię produkującą towary dla Niemców. W ten sposób Żydzi tu mieszkający mieli przetrwać, bo byli potrzebni. Najsłynniejszą, najdramatyczniejszą decyzją Rumkowskiego była zgoda na pozbycie się z getta dzieci i starców. Jego warszawski odpowiednik, Adam Czerniaków, odpowiedział na takie ultimatum samobójstwem. Szewach Weiss we wstępie do książki retorycznie się zastanawia, jak wyglądałby proces i jaki byłby wyrok na Rumkowskiego, gdyby szef Judenratu w łódzkim getcie dożył takiego procesu. Etka Daum byłaby na takiej sprawie istotnym świadkiem, chyba jednak obrony. Ale Rumkowski zginął w Auschwitz, mimo że jego getto przetrwało najdłużej ze wszystkich.
Etka Daum pisała swój pamiętnik w czasie wojny, po wojnie o wojnie najczęściej milczała, jak wielu z tamtej rzezi ocalonych. Zresztą zapisków nie udało się później odszukać. Do tematu wróciła po latach, odtwarzając własne obserwacje, refleksje i odczucia. Taki materiał otrzymała Elżbieta Cherezińska, autorka niniejszej książki, od Władysława Frenkiela, syna bohaterki. Cherezińska opracowała notatki sekretarki Rumkowskiego, redagując je i traktując jako kotwicę. Napisała opowieść narracyjną, choć w formie dziennika, dodając udokumentowane historycznie detale, nadając publikacji stylistyczną jakość. Trudno powiedzieć, na ile tożsamą ze stylem Estery. Na pewno poruszającą. Elżbieta Cherezińska przyznaje, iż zostawiała niedopowiedzenie tam, gdzie to niedopowiedzenie było, a poszerzała relację Etki, gdy odnajdywała taką zachętę. I że są w tej książce punkty wyjścia do czytelniczego śledztwa.
Oprócz opisu współpracy z Rumkowskim Estera-Elżbieta opowiada o codziennym życiu w getcie, o ludziach, ich obyczajach i losach, walkach o władzę, pisze też o sobie, zakochanej, rozłączonej z ukochanym, ocalałej po Ravensbrueck. Taka perspektywa pozwala z jednej strony spojrzeć na historię okiem uczestniczącym i widzieć dostępną całość, z drugiej ujrzeć wojenną i okołowojenną biografię Daum jako fragment ogólnoludzkiej tragedii. Kobiecy sposób patrzenia na rzeczywistość nie jest tu bez znaczenia. Trzeba go poznać. Jak „Zdążyć przed panem Bogiem”, jak „Rozmowy z katem”, „Pianistę” i „Dziewczynkę w czerwonym płaszczyku”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………………
Elżbieta Cherezińska BYŁAM SEKRETARKĄ RUMKOWSKIEGO. Dzienniki Etki Daum, Zysk i ska, 2008
Estera Daum była w czasie II wojny światowej jeszcze Etką, młodą kobietą rozpoczynającą życie od niepewnej miłości czasów zagłady i od posady sekretarki jednego z najbardziej kontrowersyjnych przywódców żydowskich. Przez 4 lata towarzyszyła Chaimowi Rumkowskiemu, zarządcy łódzkiego getta. Obserwowała realizacje jego wizji przetrwania narodu przeklętego, decyzje i wybory, konieczne lub niekonieczne kompromisy z hitlerowcami. Daum wydaje się obiektywna w ocenie, którą gdzieś między wierszami można odczytać, choć jej punkt widzenia trzeba odbierać jako nie do końca bezstronny. Znajdowała się przecież w kręgu, o pewnych sprawach wiedziała, choć nie chciała tej świadomości do siebie dopuścić. Sama wyznaje, że pytana o to, dokąd jadą transporty z Łodzi, nie potrafiła zdobyć się na absolutną szczerość, nie umiała powiedzieć prawdy, bo tę prawdę odsuwała także od siebie.
Chaim Rumkowski wymyślił swoiste państwo w państwie. Łódzkie getto zamienił w ogromną kompanię produkującą towary dla Niemców. W ten sposób Żydzi tu mieszkający mieli przetrwać, bo byli potrzebni. Najsłynniejszą, najdramatyczniejszą decyzją Rumkowskiego była zgoda na pozbycie się z getta dzieci i starców. Jego warszawski odpowiednik, Adam Czerniaków, odpowiedział na takie ultimatum samobójstwem. Szewach Weiss we wstępie do książki retorycznie się zastanawia, jak wyglądałby proces i jaki byłby wyrok na Rumkowskiego, gdyby szef Judenratu w łódzkim getcie dożył takiego procesu. Etka Daum byłaby na takiej sprawie istotnym świadkiem, chyba jednak obrony. Ale Rumkowski zginął w Auschwitz, mimo że jego getto przetrwało najdłużej ze wszystkich.
Etka Daum pisała swój pamiętnik w czasie wojny, po wojnie o wojnie najczęściej milczała, jak wielu z tamtej rzezi ocalonych. Zresztą zapisków nie udało się później odszukać. Do tematu wróciła po latach, odtwarzając własne obserwacje, refleksje i odczucia. Taki materiał otrzymała Elżbieta Cherezińska, autorka niniejszej książki, od Władysława Frenkiela, syna bohaterki. Cherezińska opracowała notatki sekretarki Rumkowskiego, redagując je i traktując jako kotwicę. Napisała opowieść narracyjną, choć w formie dziennika, dodając udokumentowane historycznie detale, nadając publikacji stylistyczną jakość. Trudno powiedzieć, na ile tożsamą ze stylem Estery. Na pewno poruszającą. Elżbieta Cherezińska przyznaje, iż zostawiała niedopowiedzenie tam, gdzie to niedopowiedzenie było, a poszerzała relację Etki, gdy odnajdywała taką zachętę. I że są w tej książce punkty wyjścia do czytelniczego śledztwa.
Oprócz opisu współpracy z Rumkowskim Estera-Elżbieta opowiada o codziennym życiu w getcie, o ludziach, ich obyczajach i losach, walkach o władzę, pisze też o sobie, zakochanej, rozłączonej z ukochanym, ocalałej po Ravensbrueck. Taka perspektywa pozwala z jednej strony spojrzeć na historię okiem uczestniczącym i widzieć dostępną całość, z drugiej ujrzeć wojenną i okołowojenną biografię Daum jako fragment ogólnoludzkiej tragedii. Kobiecy sposób patrzenia na rzeczywistość nie jest tu bez znaczenia. Trzeba go poznać. Jak „Zdążyć przed panem Bogiem”, jak „Rozmowy z katem”, „Pianistę” i „Dziewczynkę w czerwonym płaszczyku”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………………
Elżbieta Cherezińska BYŁAM SEKRETARKĄ RUMKOWSKIEGO. Dzienniki Etki Daum, Zysk i ska, 2008
Subscribe to:
Posts (Atom)