Sunday, September 12, 2010

BIAŁE MAŁŻEŃSTWO

Początek tego spektaklu utkany jest z dwóch bliźniaczych scen, w których najpierw główne bohaterki, nastoletnie dziewczyny, czytają podręcznik obyczajów zwierząt i dzikich, potem rodzice Bianki dobierają się do jej młodzieńczych poezyj. Komiczny wstęp zostaje przedłużony rozmową panów deklamujących niby wulgarne, niby pretensjonalne wyjątki i dowcipy. Brzmią m.in. słynne strofy Tetmajera ze skądinąd ślicznego erotyku "Lubię, kiedy kobieta...". I ta pastiszowa, może nawet parodystyczna konwencja świetnie się w "Białym małżeństwie" ciągle sprawdza. Ale nie jako lustro społecznych gier z seksualnością, lecz ludzka komedia z dawnej epoki, do obserwowania i chichotania.

Gorzej się dzieje, gdy w przedstawienie według dramatu Tadeusza Różewicza wpycha się ton serio, motyw traumatyczny, elementy pogłębiające. Zbyt wiele bowiem grzybów w tym z modernizmu wziętym lesie. Podobno autor inspirował się biografią Narcyzy Żmichowskiej, polskiej sufrażystki, pisarki, a zwłaszcza jej związkiem z Pauliną Zbyszewską. Historia Bianki unikającej heteroseksualnych zachowań, wychodzącej wbrew sobie za mąż tuż po dziwnie spóźnionej pierwszej miesiączce, kojarzy się także z losem Marii Komornickiej, poetki, która w 1907 roku ogłosiła, że jest mężczyzną, Piotrem Odmieńcem Włastem. Ostatni moment spektaklu sugeruje właśnie androgyniczny trop, choć w przeciwieństwie do Komornickiej, zmarłej w zakładzie psychiatrycznym, Bianka nie wydaje się szalona, tylko zagubiona w świecie oczekiwań nie dla niej. Ona woli przytulić się do przyjaciółki, a wszelka emocja męsko-damska prowadzi do spazmów. W XXI wieku taki scenariusz trudno uznać za coś więcej niż literacki wymysł lub dokument. Epoka coming-outów nie sprzyja ambicjom uczynienia z tekstu Różewicza dramatu pojemnego i gęstego. Tu Krystyna Meissner idzie za daleko.

Na pewno nie jest nowe wrocławskie "Białe małżeństwo" przedstawieniem o kondycji erotycznej Polaków, nie może być. Nie zobaczyłem też pochwały seksu i seksualności, opowiedzenia się po stronie ciała, jak deklarowała przedpremierowo reżyserka. Wszystkie postaci mają przecież z ciałem jakiś problem. Matka, bo jej temperament nie dorównuje ochotom niekochanego męża, rozbuchana ciotka, bo z konieczności pości, dziadek, bo pipki i dupki ma już za sobą i dziś jedynie przekupuje Paulinkę, by za czekoladki dawała mu zdjętą z siebie garderobę. No i Beniamin, młodzieniec, który po prostu źle wybrał, zamiast w zdrowej trzpiotce zakochał się w nadwrażliwej lub, jak kto woli, pokręconej Biance, czym zresztą powtarza niegdysiejszy krok przyszłego teścia.

Piotr Łukaszczyk (Beniamin) radzi sobie doskonale w kolejnej (po "Pułapce") Różewiczowskiej roli, klasą błyszczy Katarzyna Michalska jako Paulina. Ona jedyna z tego towarzystwa znalazłaby we współczesnym świecie naprawdę swoje miejsce. Katarzyna Bednarz (Bianka) przekonuje w najważniejszych scenach, szczególnie w ostatniej. Stylowo grają Elżbieta Golińska (matka) i Ewelina Paszke-Lowitzsch (ciotka) oraz Jerzy Senator (ojciec), gorzko-frywolny jest Jacek Piątkowski (dziadek). Warto zwrócić uwagę na nagie nimfy pląsające w rytm znakomitej muzyki Piotra Dziubka, ruchem wymyślonym przez niezawodnego Maćka Prusaka. Dzięki scenografii Andrzeja Witkowskiego dwie najlepsze sekwencje scen tego spektaklu, ironiczno-poważne grzybobranie i błyskotliwy, witkacowski w formie, ślub tak są udane.

Brakuje mi więc tylko w zajmującym i atrakcyjnym wizualnie "Białym małżeństwie" Tadeusza Różewicza i Krystyny Meissner czegoś, co mogłoby prawdziwie zająć nas dzisiaj, ludzi z europejskiego miasta, może nie metropolitalnego, lecz zdecydowanie bardziej i świadomych, i rozluźnionych w kwestii seksu niż nasi rodzice. Nie twierdzę, że życie erotyczne nie sprawia nam już kłopotów, przeciwnie, ale w tym tekście, tak zaprezentowanym, samych siebie raczej nie znajdziemy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Tadeusz Różewicz BIAŁE MAŁŻEŃSTWO, reż. Krystyna Meissner, Wrocławski Teatr Współczesny, 10 września 2010