- Jak wrażenia?
- Bardzo fajne. Bardzo mi się podobało!
Odpowiedział chłopak na pytanie dziewczyny po obejrzeniu najnowszej wrocławskiej inscenizacji "Snu nocy letniej", sztuki oryginalnie pięknej i szalonej, czyli także szalenie trudnej do pięknego wystawienia. Ja chociaż usilnie próbowałem się przełamać, to ani intelektualnie, ani emocjonalnie nie byłem w stanie w tym ateńsko-polskim lesie się odnaleźć (albo zgubić).
Przez pierwsze pół godziny oglądamy casting do ról w jakimś filmie. Wiemy tylko, że to musi być coś o męsko-damskich relacjach, może i męsko-męskich, coś rozbieranego, ale raczej ambitnego. "Tekst jest pretekstem", słyszymy głos reżysera, rzucany pomiędzy pytaniami, czy aktorzy mogą się rozebrać. Aktorzy niby deklarują zgodę, ale się wstydzą, nie rozumiejąc, po co, nie chcąc się na wejściu uprzedmiotowić. Są zatem skrupuły, bo casting to jednak jeszcze sytuacja w części prywatna, a rola nieokreślona, niezdobyta. Cieśla jeszcze nie jest Lwem. Przenosimy się potem na plan filmowy, gdzie wreszcie brzmi Szekspirowski wiersz w przekładzie Barańczaka. Przemieszany z językową i obrazową rzeczywistością naszych czasów. Aktorzy grają, ale i przestają być aktorami. Kobieta kreująca Tytanię urządza mężowi-reżyserowi (a więc Oberonowi) scenę, w scenerii tokszołu całują się Ania z Dagmarą, a nie Hermia z Heleną. Sprytny zabieg i całkiem w duchu dramatu Szekspira, będącego ostrzeżeniem przed społeczno-miłosnym shake'iem. Tyle że tutaj odbija się echem po poprzedniej wrocławskiej inscenizacji Moniki Pęcikiewicz. Tam, w "Hamlecie", Anna Ilczuk także wychodziła z roli, a powtórka z rozrywki dotyczy i obsadzenia jak zwykle świetnego Adama Cywki jako mistrza manipulacji Oberona. Więc zamiast wstrząśnięty czułem się wraz z rozwojem akcji zmieszany. Bo w tej samej przestrzeni takie podejście do Szekspira widziałem. Też używano sztucznej krwi, też był moralizatorski trup, choć mniej erotyki.
Interpretacja "Snu nocy letniej" dokonana przez Monikę Pęcikiewicz i współpracowników idzie w kierunku seksualnych impulsów rządzących plastikowym człowiekiem XXI wieku. Każdy z każdym, według wszechpanującej metropolitalnej zasady zmienności i wymienności. Sekspira u samego Szekspira oczywiście znajdziemy, na królewskich dworach renesansu rozwiązłość była codziennością, bo tak nas pan Puk stworzył. Ale seksualność to u Stradfordczyka jeden z elementów i jeden z tropów, las to chaos niekoniecznie jedynie płciowy. W miłość wpisał autor i małżeństwo, mówiąc o czymś ważniejszym, pojemniejszym. O wolności. W symbolu magicznego soku dają się smakować przypadek, kruchość losu, problem życiowego wyboru. Tego dla wrocławskich interpretatorów było najwyraźniej za wiele. Bo chyba nie łudzili się, że wystarczy sobie przypominać o świecie jako teatrze i człowieku jako aktorze w teatrze życia. Ci, tam na Scenie im. Grzegorzewskiego (który "Sen nocy letniej" wystawił tu niemal dokładnie 30 lat temu) nie są do utożsamienia się, lecz tylko do oglądania.
Seskpir Moniki Pęcikiewicz wciąga, na chwilę, śmieszy przez trochę, nie szokuje. Z wyjątkiem minuty, gdy bardzo tu atrakcyjna, ubrana w złotą sukienkę i niebieską (między innymi) bieliznę Anna Ilczuk krzyczy do mikroportu dźwiękiem tak wysokim, że na miejscu dyrekcji Teatru Polskiego ubezpieczyłbym się od ewentualności uszkodzenia słuchu u któregoś z bardziej wrażliwych widzów (nie żartuję). Zbyt marnie usprawiedliwiony jest motyw teatru w teatrze, czyli aktorów-amatorów, bo przecież kłębią się w finałowej orgii razem ze wszystkimi, no a poza tym tutaj całość odbywa się w teatrze, czyli filmie. Może chodzi o to, by pod znakiem zapytania postawić rzeczywistość teatru w zestawieniu z filmową? Może. Ale są sceny naprawdę znakomite: gdy Ewa Skibińska (Tytania) uwodzi Adama Szczyszczaja (Podszewkę) oraz w prostocie śmieszna próba "krótko ciągnącej się rzeczy o Piramie i jego Tyzbe", z Michałem Opalińskim w roli aktora grającego kobietę (znów jak u Szekspira). Jack Lemmon z Tonym Curtisem pewnie by klaskali, gdyby mogli ten męski epizod roku zobaczyć. Z właściwej sobie mocnej, odważnej, emocjonalnej strony pokazała się Dagmara Mrowiec (Helena).
W programie do przedstawienia dramaturg Bartosz Frąckowiak wymienia w rozmowie z Piotrem Rudzkim inspiracje: Fellini, von Trier, Houellebecq. Ostatni z artystów w powstaniu spektaklu udział ma duży, pozostali śladowy. A William Szekspir? Jest, bardzo okrojony. I tekstowo, i ideowo. To Sekspir, jednym słowem.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
SEN NOCY LETNIEJ, wg Szekspira, reż. M. Pęcikiewicz. Premiera w Teatrze Polskim we Wrocławiu, 13 marca 2010
Saturday, March 20, 2010
Thursday, March 18, 2010
Katarzyna Enerlich PROWINCJA PEŁNA GWIAZD
Sunday, March 14, 2010
PUŁAPKA (Wrocławski Teatr Współczesny)
Dlaczego to Jezus, a nie Pan Bóg umarł na krzyżu? To kluczowe pytanie zadane na początku sztuki przez Franza odbija się echem przez całość. Syn, nie ojciec, który na to pozwolił, który tego swojego syna na krzyż wysłał. Za nasze grzechy i dla naszego zbawienia, odpowiada służąca Józia. Mały Franz w pierwszej scenie zmienia się fizycznie w dorosłego, kwili na kolanach niani, lecz wewnątrz zostaje z własnym strachem sam, nie całkiem z własnej winy. Do pewnego momentu oskarżać trzeba ojca, potem mężczyzna musi stworzyć siebie ze szczątków świadomości złego i dobrego. Do ojca można napisać list-książkę, przy okazji zdobywając literacki szczyt. I to się temu synowi tutaj udaje, co wcale nie znaczy, że zwycięża. W Różewiczowskiej „Pułapce” nie wygrywa nikt. Ani Maks, przyjaciel na jednostronnych usługach przyjaciela, mąż, czyli ktoś, kto wije gniazdo i go broni, wikłając się we współzależności świata. Za chwilę może będą dzieci, niekoniecznie spełniające ojcowskie oczekiwania. Ani Herman, ojciec rodziny, surowy patriarcha, który twardym zrzędzeniem zatruwa swym bliskim życie. Nie mają szans na zwycięstwo kobiety, bo ich przyszłość, nie tylko w tamtych dwudziestowiecznych czasach, zbyt często, zbyt łatwo, zbyt automatycznie wiąże się z byciem przy mężczyźnie, rolą żony, kochanki, matki, opiekunki. Może właśnie dlatego, że kobiety z dramatu Różewicza tak dobrze wiedzą, jak jest, one wygłaszają najtrzeźwiejsze monologi. To Felicja i Greta zwolnione z kobiecych kolein, porzucone przez wiecznego narzeczonego, mówią prawdę, a Franz, Maks i Herman okazują się aktorami w rolach.
Franz Kafka, genialny twórca dwóch powieści o ludzkim spętaniu, posłużył Tadeuszowi Różewiczowi za figurę alegoryzującą. Nie powinno się „Pułapki” odczytywać biograficznie, jak radzi autor, ale od konkretnej biografii nierozsądnie też uciekać. Chwila palenia rękopisów to przecież część legendy sławnego pisarza, a z drugiej strony idealny symbol. Bo czym staje się sztuka w obliczu wojny, holocaustu, przemocy, terroru? Zwykłą kartką? A może jednak także ucieczką albo świadectwem-przestrogą? Niczym i czymś. Tak jak Franz pozostaje nikim i kimś, dla siebie i innych. Cień ojca pokrywający czasoprzestrzeń „Pułapki” (demonstracyjnie w teatrze zamykanej za pomocą zasłon otaczających widownię i pełnej groźnego napięcia muzyki) w ostatniej scenie znika pod naporem światła, bardzo zresztą niejednoznacznego. Światła piekła przygotowanego dla ludzi przez ludzi oraz blasku nadziei na przetrwanie. Franz stoi z książeczką, nie umiejąc sklecić ostatecznego monologu, władzę ciągle dzierży ojciec, zmęczony nią i zaharowany. Zmuszony. Bo nikt go nie zastępuje. Ta ostatnia odsłona wspaniałego spektaklu Gabriela Gietzky’ego opiera się na nadzwyczajnym, osobowościowym aktorstwie Bolesława Abarta i scenograficzno-reżyserskiej wizji godnej epokowej rzeźby. Choć oglądając całość, miałem szeroko otwarte oczy, głęboko odsłonięte uszy, na końcu wbiło mnie w fotel. Wymyślona przez Różewicza i twórczo zobrazowana tu szafa-arka, ratująca ludzkość przed zagładą, to obraz do zapamiętania na życie.
Narzekałem przez ostatnie sezony, że nie ma we Wrocławiu przedstawienia osadzonego w teatralnej tradycji rzemiosła i artystycznie spełnionego. Wreszcie jest! Gęsty, ale jasny tekst Różewicza przełożył Gietzky ze współpracownikami na teatr, którego tak nam ostatnio brak. Teatr aktorski, nie nowatorski, na sztukę złożoną, niedającą się odszyfrować jednym kliknięciem intelektu, zamknąć w interpretacyjnym pomyśle. A przy tym sztukę oferującą wyrazistą interpretację. Na pierwszy plan wysuwa się bowiem relacja między człowiekiem prywatnym a człowiekiem historycznym, między tworzeniem a byciem stwarzanym, między ja i my. I każde z tych pojęć ma własną skomplikowaną, subtelną strukturę. Dla każdego istotną biograficznie i społecznie, momentalnie i dziejowo. Niesamowici są wykonawcy. Od brylującego duetu Franz-Maks (Bartosz Woźny, Piotr Łukaszczyk) do mistrzowskich epizodów Elżbiety Golińskiej, Jerzego Senatora, Dariusza Maja, Eweliny Paszke-Lowitzsch. Felicja Anny Kiecy, a zwłaszcza Greta Anny Błaut zasługują na osobny pean za realizm, gorycz i poezję w jednym. Trafiająca w czas i utrzymująca się ponad nim scenografia Dominiki Skazy, dotkliwa, partnerująca muzyka Aleksandry Gryki pomagają Gabrielowi Gietzky’emu wypełnić klasyczny już tekst Różewicza teatrem współcześnie odważnym, bo zanurzonym w najlepszej tradycji, sztuką potężną, bo osobistą, emocjonalną a podsumowującą i metaforyczną. Tak, to jest najciekawszy spektakl sezonu. Może nawet nie tylko bieżącego.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Tadeusz Różewicz PUŁAPKA, reż. Gabriel Gietzky. Premiera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, 13 marca 2010
Franz Kafka, genialny twórca dwóch powieści o ludzkim spętaniu, posłużył Tadeuszowi Różewiczowi za figurę alegoryzującą. Nie powinno się „Pułapki” odczytywać biograficznie, jak radzi autor, ale od konkretnej biografii nierozsądnie też uciekać. Chwila palenia rękopisów to przecież część legendy sławnego pisarza, a z drugiej strony idealny symbol. Bo czym staje się sztuka w obliczu wojny, holocaustu, przemocy, terroru? Zwykłą kartką? A może jednak także ucieczką albo świadectwem-przestrogą? Niczym i czymś. Tak jak Franz pozostaje nikim i kimś, dla siebie i innych. Cień ojca pokrywający czasoprzestrzeń „Pułapki” (demonstracyjnie w teatrze zamykanej za pomocą zasłon otaczających widownię i pełnej groźnego napięcia muzyki) w ostatniej scenie znika pod naporem światła, bardzo zresztą niejednoznacznego. Światła piekła przygotowanego dla ludzi przez ludzi oraz blasku nadziei na przetrwanie. Franz stoi z książeczką, nie umiejąc sklecić ostatecznego monologu, władzę ciągle dzierży ojciec, zmęczony nią i zaharowany. Zmuszony. Bo nikt go nie zastępuje. Ta ostatnia odsłona wspaniałego spektaklu Gabriela Gietzky’ego opiera się na nadzwyczajnym, osobowościowym aktorstwie Bolesława Abarta i scenograficzno-reżyserskiej wizji godnej epokowej rzeźby. Choć oglądając całość, miałem szeroko otwarte oczy, głęboko odsłonięte uszy, na końcu wbiło mnie w fotel. Wymyślona przez Różewicza i twórczo zobrazowana tu szafa-arka, ratująca ludzkość przed zagładą, to obraz do zapamiętania na życie.
Narzekałem przez ostatnie sezony, że nie ma we Wrocławiu przedstawienia osadzonego w teatralnej tradycji rzemiosła i artystycznie spełnionego. Wreszcie jest! Gęsty, ale jasny tekst Różewicza przełożył Gietzky ze współpracownikami na teatr, którego tak nam ostatnio brak. Teatr aktorski, nie nowatorski, na sztukę złożoną, niedającą się odszyfrować jednym kliknięciem intelektu, zamknąć w interpretacyjnym pomyśle. A przy tym sztukę oferującą wyrazistą interpretację. Na pierwszy plan wysuwa się bowiem relacja między człowiekiem prywatnym a człowiekiem historycznym, między tworzeniem a byciem stwarzanym, między ja i my. I każde z tych pojęć ma własną skomplikowaną, subtelną strukturę. Dla każdego istotną biograficznie i społecznie, momentalnie i dziejowo. Niesamowici są wykonawcy. Od brylującego duetu Franz-Maks (Bartosz Woźny, Piotr Łukaszczyk) do mistrzowskich epizodów Elżbiety Golińskiej, Jerzego Senatora, Dariusza Maja, Eweliny Paszke-Lowitzsch. Felicja Anny Kiecy, a zwłaszcza Greta Anny Błaut zasługują na osobny pean za realizm, gorycz i poezję w jednym. Trafiająca w czas i utrzymująca się ponad nim scenografia Dominiki Skazy, dotkliwa, partnerująca muzyka Aleksandry Gryki pomagają Gabrielowi Gietzky’emu wypełnić klasyczny już tekst Różewicza teatrem współcześnie odważnym, bo zanurzonym w najlepszej tradycji, sztuką potężną, bo osobistą, emocjonalną a podsumowującą i metaforyczną. Tak, to jest najciekawszy spektakl sezonu. Może nawet nie tylko bieżącego.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Tadeusz Różewicz PUŁAPKA, reż. Gabriel Gietzky. Premiera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, 13 marca 2010
Wednesday, March 10, 2010
Alina Obidniak POLA ENERGII
To nie jest zwykła książka, ani też książka zwyczajna, bo nie ma w niej ciągłości zdarzeń, niejeden autor zabiera tu głos na tematy często niewyrażalne. A spajająca całość osoba Aliny Obidniak to ktoś, kto, na szczęście, nie poddaje się żadnej normalizacji. Kiedyś postać na Dolnym Śląsku wręcz sławna, reżyserka, wieloletnia szefowa jeleniogórskiego teatru, Kobieta Europy, jednoosobowa instytucja, życiowa multiinstrumentalistka, która sama nazywa siebie skromnie animatorem kultury. W „Polach energii” Alina Obidniak pomieściła własne wspomnienia i impresje z ważnych, nie tylko artystycznych spotkań, eseje o sobie i teatrze, rozmowy, a także, po raz pierwszy w pełnej wersji, listy przysyłane do niej przez Jerzego Grotowskiego. Od tej części, czyli od końca, zacząłem ten tom czytać.
I oniemiałem. Bo poważny mistyk, odwiecznie dla publiczności tajemniczy, mglisty i nieprzystępny, okazuje się otwartym, emocjonalnym, przyjacielskim Puchaczem (jak często się podpisywał), pamiętającym i tęskniącym Jurkiem, przepełnionym sentymentami. „Alinko Bardzo Bardzo Kochana”, „Kochana, Ukochana, Najukochańsza Sowo”, pisał Grotowski. Do listów dołączał niby autoportrety, czyli na przykład prezentował siebie jako figurkę małpy. Pytał o sprawy codzienne, zwierzał i przypominał między kwietniem 1956 a lutym 1995 roku. Oboje artyści pochodzą z Podkarpacia (on z Rzeszowa, ona z Krosna nad tym samym Wisłokiem), zostali połączeni również przez sztukę (studia aktorskie w Krakowie, potem reżyserskie w Moskwie). Upokarzani w szkole, powoli dochodzili do artystycznego buntu. Rozumieli się bez słów, jak wspomina pani Alina, były nawet plany, by było z nich małżeństwo. Ale w końcu poszli różnymi drogami, rozmijając się w pośpiechu zajęć i podróży. To rozmijanie, czekanie na spotkania, których może nie być, to najwyrazistszy motyw listów Puchacza Grotowskiego do Sowy Obidniak. Ona własnych nie ujawnia, przyznaje, że nie wie, gdzie są, jeśli są. Może w stercie pamiątek po reżyserze we włoskiej miejscowości Pontedera. Nie wierzę, by Grotowski się ich pozbył. Zbyt zalotnie, miejscami miłośnie, w swoich listach do twierdzy Alinki brzmi. Pani Alina wyznaje zaledwie, iż zetknięcie z Jerzym stało się dla niej „inicjacją w sferę ducha, odkrywaniem tego, co nienazwane – metafizyczne”. I może także dlatego nie przyjęła od przyjaciela oferty, gdy on dyrektorował już opolskiemu Teatrowi 13 Rzędów, a ona nie miała pracy.
Najbardziej ujmujący jest w „Polach energii” koniec (z listami od Grota) i początek, gdy Alina Obidniak szkicuje kilka obrazów z życia, bez autobiograficznej pretensji, bez egoistyczno-literackiej pokusy. Namówiona przez redaktora publikacji, swojego bliskiego współpracownika Janusza Deglera, uporządkowała prywatne archiwum i przy okazji, bardzo osobiście wspomina Innych, mówiąc w taki sposób o Sobie. Portrety rodziców i rodzeństwa oraz opisy dwóch granicznych zdarzeń zostawiają wielki niedosyt, budząc prawdziwą nadzieję na więcej, choć w przypadku Aliny Obidniak najpewniej całkiem płonną. Ona woli dać mówić postaciom, jak w teatrze. Ci świetnie się z zadania wywiązują, głosząc pogodne, celne laudacje o jeleniogórskim fenomenie, który dotyczy i „mamy Aliny”, i teatru im. Norwida z tamtych, jej, czasów. Kiedy rodziła się kariera Krystiana Lupy, teatralne festiwale do dziś z miastem mocno złączone. „Byliśmy młodzi i mieliśmy tylko teatr”, mówi w przytoczonej tu międzyartystycznej rozmowie przyjaciół Maria Maj. Wydaje się, że Alina Obidniak miała coś jeszcze. Coś, co po rozstaniu z teatrem zaowocowało działalnością Laboratorium Samorozwoju, adresowanego do rozczarowanych współczesną cywilizacją (jak wyjaśnia w jednym z tekstów Tadeusz Burzyński). Lecz czytając „Pola energii”, nie czuje się żadnego rozczarowania. Pojawia się za to wzmacniający impuls do „doświadczania życia” i „doświadczania siebie”, samowiedzy, którą rzeczywiście w cywilizacji gubimy, lecz zawsze znajduje się ktoś, kto przypomina.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
Alina Obidniak POLA ENERGII, Instytut im. Jerzego Grotowskiego, 2010
I oniemiałem. Bo poważny mistyk, odwiecznie dla publiczności tajemniczy, mglisty i nieprzystępny, okazuje się otwartym, emocjonalnym, przyjacielskim Puchaczem (jak często się podpisywał), pamiętającym i tęskniącym Jurkiem, przepełnionym sentymentami. „Alinko Bardzo Bardzo Kochana”, „Kochana, Ukochana, Najukochańsza Sowo”, pisał Grotowski. Do listów dołączał niby autoportrety, czyli na przykład prezentował siebie jako figurkę małpy. Pytał o sprawy codzienne, zwierzał i przypominał między kwietniem 1956 a lutym 1995 roku. Oboje artyści pochodzą z Podkarpacia (on z Rzeszowa, ona z Krosna nad tym samym Wisłokiem), zostali połączeni również przez sztukę (studia aktorskie w Krakowie, potem reżyserskie w Moskwie). Upokarzani w szkole, powoli dochodzili do artystycznego buntu. Rozumieli się bez słów, jak wspomina pani Alina, były nawet plany, by było z nich małżeństwo. Ale w końcu poszli różnymi drogami, rozmijając się w pośpiechu zajęć i podróży. To rozmijanie, czekanie na spotkania, których może nie być, to najwyrazistszy motyw listów Puchacza Grotowskiego do Sowy Obidniak. Ona własnych nie ujawnia, przyznaje, że nie wie, gdzie są, jeśli są. Może w stercie pamiątek po reżyserze we włoskiej miejscowości Pontedera. Nie wierzę, by Grotowski się ich pozbył. Zbyt zalotnie, miejscami miłośnie, w swoich listach do twierdzy Alinki brzmi. Pani Alina wyznaje zaledwie, iż zetknięcie z Jerzym stało się dla niej „inicjacją w sferę ducha, odkrywaniem tego, co nienazwane – metafizyczne”. I może także dlatego nie przyjęła od przyjaciela oferty, gdy on dyrektorował już opolskiemu Teatrowi 13 Rzędów, a ona nie miała pracy.
Najbardziej ujmujący jest w „Polach energii” koniec (z listami od Grota) i początek, gdy Alina Obidniak szkicuje kilka obrazów z życia, bez autobiograficznej pretensji, bez egoistyczno-literackiej pokusy. Namówiona przez redaktora publikacji, swojego bliskiego współpracownika Janusza Deglera, uporządkowała prywatne archiwum i przy okazji, bardzo osobiście wspomina Innych, mówiąc w taki sposób o Sobie. Portrety rodziców i rodzeństwa oraz opisy dwóch granicznych zdarzeń zostawiają wielki niedosyt, budząc prawdziwą nadzieję na więcej, choć w przypadku Aliny Obidniak najpewniej całkiem płonną. Ona woli dać mówić postaciom, jak w teatrze. Ci świetnie się z zadania wywiązują, głosząc pogodne, celne laudacje o jeleniogórskim fenomenie, który dotyczy i „mamy Aliny”, i teatru im. Norwida z tamtych, jej, czasów. Kiedy rodziła się kariera Krystiana Lupy, teatralne festiwale do dziś z miastem mocno złączone. „Byliśmy młodzi i mieliśmy tylko teatr”, mówi w przytoczonej tu międzyartystycznej rozmowie przyjaciół Maria Maj. Wydaje się, że Alina Obidniak miała coś jeszcze. Coś, co po rozstaniu z teatrem zaowocowało działalnością Laboratorium Samorozwoju, adresowanego do rozczarowanych współczesną cywilizacją (jak wyjaśnia w jednym z tekstów Tadeusz Burzyński). Lecz czytając „Pola energii”, nie czuje się żadnego rozczarowania. Pojawia się za to wzmacniający impuls do „doświadczania życia” i „doświadczania siebie”, samowiedzy, którą rzeczywiście w cywilizacji gubimy, lecz zawsze znajduje się ktoś, kto przypomina.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
Alina Obidniak POLA ENERGII, Instytut im. Jerzego Grotowskiego, 2010
Tuesday, March 2, 2010
Ota Pavel BAJKA O RASZKU
Jeśli dla nas magicznym rokiem w historii zimowych igrzysk był przez lata 1972 (Sapporo), dla Czechów, z tego samego powodu skoków narciarskich, liczył się 1968 (Grenoble), kiedy Jirzi Raszka został mistrzem i wicemistrzem olimpijskim. Trzy lata później wygrał konkurs czterech skoczni, ale z Wojciechem Fortuną już nie powalczył (zajął piąte miejsce na skoczni normalnej). Usłyszeliśmy o nim w Polsce ponownie, gdy jego wnuczek Jan Mazoch miał wypadek podczas zawodów Pucharu Świata w Zakopanem. Ta zdolna sportowa rodzina pochodzi z beskidzkich gór, z miasta Frensztat, gdzie z żoną Bedrziszką i czworgiem dzieci „żył kiedyś szewc Oldrzich Raszka”, ojciec Jirziego, którego dzieje opowiada, w bajkowym stylu, Ota Pavel, czeski pisarz, sam zasługujący na przypomnienie.
Zbiór autobiograficznych opowiadań Pavla, „Śmierć pięknych saren”, ukazał się w Polsce 6 lat temu i urzekł czytelników jako kolejny czeski cud literacki z innego niż nasz świata. Karel Kachyňa nakręcił na podstawie tytułowej noweli film jeszcze w latach 1980., bo Pavel w Czechach (Czechosłowacji) był twórcą znanym i czytanym. Uwielbiał sport, relacjonował igrzyska w Innsbrucku. Do ojczyzny nie wrócił z nich o czasie, bo słysząc głosy niemieckich kibiców, przypomniał mu się świat z okresu II wojny i znalazł się w szpitalu. Widywał diabła, palił domy, myślał, że jest Chrystusem, cierpiał na chorobę psychiczną. Zmarł w 1973 roku. Pisanie działało na jego umysł terapeutycznie, stąd pewnie także ta skromna książeczka o bohaterze prawdziwym, choć nierzeczywistym. W przełomowym dla Pavla Innsbrucku Raszka był zaledwie rezerwowym: „Pomimo że wzięli go za góry i rzeki, powiedzieli mu, że nie jest jeszcze tak dobry jak pozostali i że w Tyrolu mógłby zdobyć dla naszego sportu najwyżej kupę wstydu”, pisze narrator. Jurek wybrał się więc w bajkową drogę powrotną, przez Linz, „gdzie sprzedawano kruche ciasteczka podobne do białych owieczek”, a „ciuchcią kierował maszynista Prochaska z Wiednia i wył syreną, i trąbił trąbką, i pił po drodze coca-colę”. Jurkowi najpierw zrobiło się smutno, lecz gdy „się wyspał, świat znów był różowy”, bo „taką moc posiada czarodziejski sen”. Za cztery lata będą go witać jako bohatera. W tych mistrzowskich zawodach najlepszy Polak, Józef Przybyła, zajął miejsce 27.
Czytając „Bajkę o Raszku” (a raczej chyba Raszce w polskiej odmianie), którego autor znał osobiście, przypominałem sobie komiks wydany u nas pewnie jeszcze w latach 1970., tuż po podium polskich piłkarzy w mistrzostwach świata w Niemczech. To oczywiście zupełnie inna ranga kulturalna, ale podobne działanie emocjonalne. Zależy w końcu, na co trafiamy w konkretnej chwili poznania. Jedni mają baśniową historię o skoczku, inni łopatologiczną relację z mundialu. Ale i tu, i tu chodzi o mit, o blask sukcesu, o chwałę, o punkt odniesienia. Pavel na takim etapie nie poprzestaje i z pewnością dałoby się na podstawie jego mikroprozy ułożyć analityczny esej, sławiąc paraboliczną wartość. Pal jednak podobne pomysły licho. W przypadku literatury tak pięknej liczy się odczucie magii, moc pobudzenia ukrytych w nas gdzieś głęboko sił przenoszenia przysłowiowych gór, no i potwierdzenie przekonania o niezwykłej roli „odwagi i pracy” w drodze na szczyt. Oraz przyjemność czytania. Środki artystyczne są tutaj proste jak narty narciarskiego skoczka, symbole wzięte z pierwszych stron myśli, idee w innej konfiguracji banalne (na górze skoczni Jurkowi przychodzi do głowy Napoleon na czele wojsk). Jednakże ubrane w najwdzięczniejszy literacki styl osiągają wystarczającą odległość, by i Ocie Pavlovi zapewnić złoty medal.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Ota Pavel BAJKA O RASZKU, przeł. M. Śmigielski, Pan Slawista, 2009
Zbiór autobiograficznych opowiadań Pavla, „Śmierć pięknych saren”, ukazał się w Polsce 6 lat temu i urzekł czytelników jako kolejny czeski cud literacki z innego niż nasz świata. Karel Kachyňa nakręcił na podstawie tytułowej noweli film jeszcze w latach 1980., bo Pavel w Czechach (Czechosłowacji) był twórcą znanym i czytanym. Uwielbiał sport, relacjonował igrzyska w Innsbrucku. Do ojczyzny nie wrócił z nich o czasie, bo słysząc głosy niemieckich kibiców, przypomniał mu się świat z okresu II wojny i znalazł się w szpitalu. Widywał diabła, palił domy, myślał, że jest Chrystusem, cierpiał na chorobę psychiczną. Zmarł w 1973 roku. Pisanie działało na jego umysł terapeutycznie, stąd pewnie także ta skromna książeczka o bohaterze prawdziwym, choć nierzeczywistym. W przełomowym dla Pavla Innsbrucku Raszka był zaledwie rezerwowym: „Pomimo że wzięli go za góry i rzeki, powiedzieli mu, że nie jest jeszcze tak dobry jak pozostali i że w Tyrolu mógłby zdobyć dla naszego sportu najwyżej kupę wstydu”, pisze narrator. Jurek wybrał się więc w bajkową drogę powrotną, przez Linz, „gdzie sprzedawano kruche ciasteczka podobne do białych owieczek”, a „ciuchcią kierował maszynista Prochaska z Wiednia i wył syreną, i trąbił trąbką, i pił po drodze coca-colę”. Jurkowi najpierw zrobiło się smutno, lecz gdy „się wyspał, świat znów był różowy”, bo „taką moc posiada czarodziejski sen”. Za cztery lata będą go witać jako bohatera. W tych mistrzowskich zawodach najlepszy Polak, Józef Przybyła, zajął miejsce 27.
Czytając „Bajkę o Raszku” (a raczej chyba Raszce w polskiej odmianie), którego autor znał osobiście, przypominałem sobie komiks wydany u nas pewnie jeszcze w latach 1970., tuż po podium polskich piłkarzy w mistrzostwach świata w Niemczech. To oczywiście zupełnie inna ranga kulturalna, ale podobne działanie emocjonalne. Zależy w końcu, na co trafiamy w konkretnej chwili poznania. Jedni mają baśniową historię o skoczku, inni łopatologiczną relację z mundialu. Ale i tu, i tu chodzi o mit, o blask sukcesu, o chwałę, o punkt odniesienia. Pavel na takim etapie nie poprzestaje i z pewnością dałoby się na podstawie jego mikroprozy ułożyć analityczny esej, sławiąc paraboliczną wartość. Pal jednak podobne pomysły licho. W przypadku literatury tak pięknej liczy się odczucie magii, moc pobudzenia ukrytych w nas gdzieś głęboko sił przenoszenia przysłowiowych gór, no i potwierdzenie przekonania o niezwykłej roli „odwagi i pracy” w drodze na szczyt. Oraz przyjemność czytania. Środki artystyczne są tutaj proste jak narty narciarskiego skoczka, symbole wzięte z pierwszych stron myśli, idee w innej konfiguracji banalne (na górze skoczni Jurkowi przychodzi do głowy Napoleon na czele wojsk). Jednakże ubrane w najwdzięczniejszy literacki styl osiągają wystarczającą odległość, by i Ocie Pavlovi zapewnić złoty medal.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Ota Pavel BAJKA O RASZKU, przeł. M. Śmigielski, Pan Slawista, 2009