Gdyby w sondażu zapytać Polaków, Europejczyków, Filipińczyków czy np. Kazachów, jaka powinna być piosenka świąteczna, pewnie odpowiedź krążyłaby wokół jednakowej definicji. Z melodią, łagodnością, nostalgią lub wesołością w szczegółach. Jednym słowem: ładna. Bob Dylan potrafi pisać i takie piosenki, które wykonuje na własny, charakterystyczny, jedyny sposób. Na swojej najnowszej płycie, wielkiej niespodziance tego roku, najważniejszy chyba artysta tzw. muzyki rozrywkowej, śpiewa (po raz pierwszy w karierze) przeboje świąteczne. A więc rzeczy z założenia ładne, do słuchania pod błyszczącym zielonym drzewkiem. I daje się tego słuchać, przez moment.
Dylan poszedł tutaj na całość. Z bogatego archiwum muzyki na Boże Narodzenie wybrał same klasyki, jak "Silver Bells", "I'll Be Home For Christmas" czy "Little Drummer Boy". Jest "Have Yourself a Merry Little Christmas", jest "The First Noel", czyli to, co znamy z wersji wszystkich świętych i nieświętych. Bing Crosby, Frank Sinatra. No i mamy kłopot. Kupujemy album, bo kochamy święta, uwielbiamy Dylana, chcemy też pomóc akcji charytatywnej "Feeding America", na potrzeby której trafia dochód ze sprzedaży. Włączamy odtwarzacz. Pierwsza piosenka świetna, żwawe "Here Comes Santa Clause", staromodnie zaaranżowane, z chórkami w stylu tych presleyowskich. Jesteśmy zachwyceni. A potem z utworu na utwór mina rzednie. Na początku jeszcze pojawia się uśmiech: no tak, Dylan, "Idola" to by przecież nie wygrał (i dobrze, bo byśmy nie mieli idola). Z czasem zwycięża znużenie, bo chyba nie o to nam jednak chodziło, aby przy okołowigilijnym stole słuchać Gargamela próbującego sprostać wszystkim kompozytorskim pomysłom. Bo Dylan niczego w tych nutach nie zmienia, nie dopasowuje ich do swoich możliwości. Niejeden wujek Lucjan skrzeczy lepiej. Gdybyśmy mieli tylko tę jedną świąteczną płytę w zasięgu, to byłyby to święta w zupełnie innym stylu. Choć z drugiej strony, byłoby na kogo zrzucić winę za przekwaszony barszcz.
Jako ciekawostka nie tylko dla fanów Dylana album "Christmas In the Heart" spełnia się w stu procentach. Jako muzyka towarzysząca świętom niekoniecznie. Chyba że mają już Państwo dość grzecznych wykonań i szukają także w końcu grudnia czegoś innego niż banalna, znana, powtarzalna bożonarodzeniowa uroda. Mnie akurat o tę powtarzalność o tej porze roku chodzi, więc Dylan w roli kolędnika, mimo że w słusznej sprawie, mój dom ominie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.....................
Bob Dylan CHRISTMAS IN THE HEART, Columbia, 2009
Tuesday, December 15, 2009
Friday, December 11, 2009
AKROPOLIS. REKONSTRUKCJA (Wrocławski Teatr Współczesny)
We wrocławskiej rekonstrukcji „Akropolis” najważniejszy jest aktor. Spektakl zaczyna się w basenie, skąd aktorzy wychodzą na scenę, wcielając się w role aniołów. Improwizują, szukają. Najczęstsze pragnienie to kontakt z partnerem, pocałunek, a więc wspólnota. Kontekst historyczny, dramat Wyspiańskiego nie mają znaczenia, zamiast dziejów dzieją się aktorskie etiudy, trochę za długie, doskonale odegrane. Potem odbywa się dyskusja. Najpierw w bezpiecznej przestrzeni basenu, potem na scenie. Wciągnięci w nią widzowie też podrzucają pomysły na współczesny polski Akropol, punkt centralny, siedzibę władzy, mieszkanie narodowego ducha. Warszawa, bo stolica, Wawel, jak u Wyspiańskiego, Auschwitz, jak u Grotowskiego, Częstochowa, ktoś wymienia Licheń, Juratę, Międzyzdroje, Wrocław. Dla każdego coś innego. Potem próbujemy już całkowicie metodą twórcy Teatru Laboratorium. Historia Jakuba zostaje zrekonstruowana dokumentalnie, mechanicznie, bez emocjonalnego zaangażowania wykonawców. Na bose stopy zakładają ciężkie buty, kojarzące się z obuwiem z przedstawienia Grotowskiego i Szajny, teksty modulują w identycznie nienaturalny sposób, znów ćwicząc technikę, znowu w poszukiwaniu tonu, którego, już się domyślamy, nie znajdą. Jak dziś mówić w teatrze o Akropolis, skoro istnieje tyle niewykluczających wzajemnego istnienia, a wykluczających się wzajemnie dyskursów?
Sceniczny rezultat eksperymentów z lat 1960. potraktowano jako etap, krok ku teatrowi nieubogiemu i jako taki, słusznie chyba, odrzucono. Mit tamtego żyje w tym, dzisiejszym, tylko na serii slajdów z legendarnego „Akropolis”, pozornie równoważąc pastiszową konwencję. Slajdy nie mówią niczego, bo zasada oddychania polega w teatrze jednak na słowie, a ze słowem teatr mówiący o autorytetach, język chcący wyrazić ich obecność ma teraz (miał zawsze?) kłopot. Sens biblijnej przypowieści niknie, potrzeba nam nowej Biblii, a przynajmniej innych form kreacji. Podobną porażką kończy się inscenizacja części trojańskiej. Tu wprawdzie idzie się na całość, z kochaniem i rozbieraniem, lecz również w przypadku spraw starożytnych Greków z fabuły przechodzi do publiczności opowieść miłosna, nie żadna summa bosko-ludzkich relacji. Dlatego najradośniejszym momentem przedstawienia staje się taniec, zwykły taniec, z jednym, wiadomym układem. Można się weń zanurzyć jak w wodę, nie myśląc i nie pamiętając. Po euforii nadejdzie oczywiście powrót do rzeczywistości.
Przedstawienia, w których odsłania się technikę pracy i przyznaje się do pewnej bezradności w zetknięciu z tekstem-legendą są w dzisiejszym teatrze częste, ale rzadko wychodzi z nich coś, co można zabrać ze sobą do domu. Mimo przyjemności oglądania. Z „Akropolis. Rekonstrukcją” jest o tyle inaczej, że realizatorzy dbają o to, by aktor na scenie był utożsamieniem widza. Zapraszają nas do tańca, do dialogu, utrzymują wzrokową bliskość. Wszyscy jesteśmy tymi samymi ludźmi zamieszkującymi miliardy Akropoli, co teatr tylko artykułuje, bo przecież nie oznajmia. Ale brak jednego centrum nie musi być wcale tragedią. I to też w tym ciekawym przedstawieniu się ujawnia.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
AKROPOLIS. REKONSTRUKCJA, wg tekstu Wyspiańskiego i spektaklu Grotowskiego, reż. Michael Marmarinos. Premiera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym 11 grudnia 2009
Sceniczny rezultat eksperymentów z lat 1960. potraktowano jako etap, krok ku teatrowi nieubogiemu i jako taki, słusznie chyba, odrzucono. Mit tamtego żyje w tym, dzisiejszym, tylko na serii slajdów z legendarnego „Akropolis”, pozornie równoważąc pastiszową konwencję. Slajdy nie mówią niczego, bo zasada oddychania polega w teatrze jednak na słowie, a ze słowem teatr mówiący o autorytetach, język chcący wyrazić ich obecność ma teraz (miał zawsze?) kłopot. Sens biblijnej przypowieści niknie, potrzeba nam nowej Biblii, a przynajmniej innych form kreacji. Podobną porażką kończy się inscenizacja części trojańskiej. Tu wprawdzie idzie się na całość, z kochaniem i rozbieraniem, lecz również w przypadku spraw starożytnych Greków z fabuły przechodzi do publiczności opowieść miłosna, nie żadna summa bosko-ludzkich relacji. Dlatego najradośniejszym momentem przedstawienia staje się taniec, zwykły taniec, z jednym, wiadomym układem. Można się weń zanurzyć jak w wodę, nie myśląc i nie pamiętając. Po euforii nadejdzie oczywiście powrót do rzeczywistości.
Przedstawienia, w których odsłania się technikę pracy i przyznaje się do pewnej bezradności w zetknięciu z tekstem-legendą są w dzisiejszym teatrze częste, ale rzadko wychodzi z nich coś, co można zabrać ze sobą do domu. Mimo przyjemności oglądania. Z „Akropolis. Rekonstrukcją” jest o tyle inaczej, że realizatorzy dbają o to, by aktor na scenie był utożsamieniem widza. Zapraszają nas do tańca, do dialogu, utrzymują wzrokową bliskość. Wszyscy jesteśmy tymi samymi ludźmi zamieszkującymi miliardy Akropoli, co teatr tylko artykułuje, bo przecież nie oznajmia. Ale brak jednego centrum nie musi być wcale tragedią. I to też w tym ciekawym przedstawieniu się ujawnia.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
AKROPOLIS. REKONSTRUKCJA, wg tekstu Wyspiańskiego i spektaklu Grotowskiego, reż. Michael Marmarinos. Premiera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym 11 grudnia 2009
Wednesday, December 9, 2009
Norah Jones THE FALL
Przy okazji nowych płyt wykonawców, których lubimy, zwykle nie mamy dylematu sklepowego. Kupujemy, bo jak tu nie dodać kolejnego albumu do kolekcji, skoro na półce są wszystkie wcześniejsze. Takie podejście może się skończyć w chwili, gdy uznamy, że nasz ulubieniec brzmi jak poprzednio, a nam zacznie to przeszkadzać. Z „The Fall” Nory Jones może się zdarzyć podobna historia.
Tę najnowszą płytę Norah Jones nagrała już bez swojego partnera, kompozytora i producenta Lee Alexandra, zatrudniając do opieki Jacquire’a Kinga, który współpracował z Kings of Leon czy Tomem Waitsem. I pewnie ten ostatni trop byłby najbardziej obiecujący, ale to jeszcze nie ten album. Owszem, więcej tu gitary, szczypta cięższego kontekstu muzycznego, ciągle jednak unosi się nad wszystkim ta barowa mgła do pokochania i porzucenia, gdy wychylimy o jeden za wiele. Melodie są identycznie ładne, głos przyjemny, różnica polega na gdzieniegdzie umieszczonych niespodziankach aranżacyjnych, jak w żwawym „It’s Gonna Be” czy jamowym „Stuck”, dla mnie najciekawszym. Przypomina się niegdysiejsza Norah śpiewająca słynną „Love Hurts” w okolicznościowym duecie z Keithem Richardsem. Następny w kolejności „December” to za to ewidentny powrót do klimatów z pamiętnego debiutanckiego „Come Away With Me”, dyskretna gitara i równie firmowy fortepian w rolach głównych.
„The Fall” nie jest przełomem, jak chcą niektórzy, podkreślając autobiograficzne zawirowania czasu powstawania albumu (od marca Norah ma niewiarygodne niby magiczne 30 lat). Spotkanie z zupełnie nowymi muzykami i dotknięcie rockowej stylistyki oczywiście słychać, lecz nie ma co z tego robić jakiejś spektakularnej nowości. Norah Jones wchodziła w muzyczne przyjaźnie z reprezentantami różnych gatunków i sprawdzała się w towarzystwie rozmaitych temperamentów. Grała z gitarzystą Rolling Stonesów, Beckiem, Foo Fighters oraz Dolly Parton czy Rayem Charlesem. Wcale nie trzeba udowadniać, że potrafi się dostosować, dodając coś własnego. Więc na swej czwartej solowej płycie pozostaje sobą, wprowadzając elementy z bajki już przecież odwiedzanej. Śpiewa o przegranej miłości i nocy w klubie, o samotności, a także o amerykańskiej mentalności. Nieokiełznani optymiści powiedzą: coś drgnęło, bardziej wymagający rzucą: no tak, coś. Ja poczekam na kolejną płytę. Może też ją kupię, a może już nie, jak nie kupiłem ciągle nieprzejmująco smętnej tegorocznej Anity Lipnickiej czy męczącego w powtarzalności zespołu Hey. W końcu mam ich płyty poprzednie.
Dla takiej piosenkarki jak Norah Jones 4 solowe albumy w ciągu 7 lat (plus countrowy wybryk z Little Willies i niemało gościnnych projektów) to chyba jednak za dużo. Starsza koleżanka Sade zrozumiała to właśnie po wydaniu czterech. Na następny czekaliśmy 8 lat, od tamtego („Lovers Rock”) mija już 9 (premiera nowego w lutym 2010). Nie wiem, czy to właściwa droga dla pełnej artystycznej energii Nory, ale jakaś sugestia z pewnością.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.............................
Norah Jones THE FALL, Blue Note/EMI, 2009
Tę najnowszą płytę Norah Jones nagrała już bez swojego partnera, kompozytora i producenta Lee Alexandra, zatrudniając do opieki Jacquire’a Kinga, który współpracował z Kings of Leon czy Tomem Waitsem. I pewnie ten ostatni trop byłby najbardziej obiecujący, ale to jeszcze nie ten album. Owszem, więcej tu gitary, szczypta cięższego kontekstu muzycznego, ciągle jednak unosi się nad wszystkim ta barowa mgła do pokochania i porzucenia, gdy wychylimy o jeden za wiele. Melodie są identycznie ładne, głos przyjemny, różnica polega na gdzieniegdzie umieszczonych niespodziankach aranżacyjnych, jak w żwawym „It’s Gonna Be” czy jamowym „Stuck”, dla mnie najciekawszym. Przypomina się niegdysiejsza Norah śpiewająca słynną „Love Hurts” w okolicznościowym duecie z Keithem Richardsem. Następny w kolejności „December” to za to ewidentny powrót do klimatów z pamiętnego debiutanckiego „Come Away With Me”, dyskretna gitara i równie firmowy fortepian w rolach głównych.
„The Fall” nie jest przełomem, jak chcą niektórzy, podkreślając autobiograficzne zawirowania czasu powstawania albumu (od marca Norah ma niewiarygodne niby magiczne 30 lat). Spotkanie z zupełnie nowymi muzykami i dotknięcie rockowej stylistyki oczywiście słychać, lecz nie ma co z tego robić jakiejś spektakularnej nowości. Norah Jones wchodziła w muzyczne przyjaźnie z reprezentantami różnych gatunków i sprawdzała się w towarzystwie rozmaitych temperamentów. Grała z gitarzystą Rolling Stonesów, Beckiem, Foo Fighters oraz Dolly Parton czy Rayem Charlesem. Wcale nie trzeba udowadniać, że potrafi się dostosować, dodając coś własnego. Więc na swej czwartej solowej płycie pozostaje sobą, wprowadzając elementy z bajki już przecież odwiedzanej. Śpiewa o przegranej miłości i nocy w klubie, o samotności, a także o amerykańskiej mentalności. Nieokiełznani optymiści powiedzą: coś drgnęło, bardziej wymagający rzucą: no tak, coś. Ja poczekam na kolejną płytę. Może też ją kupię, a może już nie, jak nie kupiłem ciągle nieprzejmująco smętnej tegorocznej Anity Lipnickiej czy męczącego w powtarzalności zespołu Hey. W końcu mam ich płyty poprzednie.
Dla takiej piosenkarki jak Norah Jones 4 solowe albumy w ciągu 7 lat (plus countrowy wybryk z Little Willies i niemało gościnnych projektów) to chyba jednak za dużo. Starsza koleżanka Sade zrozumiała to właśnie po wydaniu czterech. Na następny czekaliśmy 8 lat, od tamtego („Lovers Rock”) mija już 9 (premiera nowego w lutym 2010). Nie wiem, czy to właściwa droga dla pełnej artystycznej energii Nory, ale jakaś sugestia z pewnością.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.............................
Norah Jones THE FALL, Blue Note/EMI, 2009
Wednesday, December 2, 2009
KTO WYGRA ANGELUSA?
Najbliżej są Czesi, najdalej Polacy.
Z dwóch polskich książek ciekawszy jest "Gulasz z turula", wartki, śmieszno-gorzki esej Krzysztofa Vargi, Polaka o węgierskich korzeniach. Węgierska osobowość okazuje się wcale nie niespodziewanie bratnia polskiej, tym bardziej że tytułowy turul, z którego autor gotuje literacki gulasz, to krzyżówka orła z gęsią. Madziarzy nie gęsi i swojego orła mają, ale to Polak musi im napisać kalendarz dum i kompleksów. Czyli to, co sami potrafimy najlepiej. Za to ta druga książka znad Wisły, „Bambino” Ingi Iwasiów, na finał takiej nagrody, jak Angelus nie zasługuje. To ambitnie zaplanowana powieść-suma powojennego doświadczenia Szczecinian. Temat idealny. Zawiodła, niestety, forma, bo literatura, owszem, powinna mieć punkt ciężkości, lecz lekko zrealizowany. Iwasiów nie sprostała materii, jej powieść czyta się z trudem, brnąc przez gęstość międzyludzkich stosunków i programowy antyurok PRL-u. Gdyby tak wpuścić do tej prozy trochę czeskiego polotu...
Z tego czeskiego polotu złożone są powieści mieszkającego w Kanadzie Josefa Skvorecky’ego i Oty Filipa, emigranta w Niemczech. Inne, ale i podobne. „Przypadki inżyniera ludzkich dusz” to "symfonia życia i czasów", dzieło skończone, już 32-letnie, dopiero teraz wydane premierowo po polsku (w znakomitym przekładzie Andrzeja S. Jagodzińskiego), dowód na to, że nie jesteśmy w stanie wyemigrować z ojczyzny, choćby była o ocean stąd. 850 stron jędrnej literatury o czymś istotnym i nieważnym, o człowieku i ludziach, zdystansowanej, a przecież na serio, anegdotyczna i epizodyczna, w jedynym stylu wielkiego autora. "Sąsiedzi i ci inni" Filipa umieszczeni są w podalpejskiej miejscowości i wyjściowo przypominają krajobraz mannowski. W społecznym mikrokosmosie spotykają się figury-kwintesencje europejskiej traumy, jak były ss-man czy antysemitka, a bohater, niepiszący pisarz Oskar Mesztiaczek, z właściwą Czechom prześmiewczą powagą potrafi to towarzystwo spoić w wibrującą całość. Żadnej martyrologii i nadęcia, a jednak między wierszami kawał komentarza do dziejów. Ale jazda.
Niemiec Bernard Schlink też drąży przeszłość, przeżywając zwłaszcza niezagojone wojenne winy swojego narodu. Od arkadyjskiej krainy dzieciństwa przechodzi do kraju, w którym, mimo dobrobytu, trudno znaleźć miejsce współczesnemu Odysowi. Jest skrywana rodzinna tajemnica, próba docieczenia atrakcyjności nazistowskiej filozofii, a przede wszystkim zapis nieuniknionej alienacji. „Lektor” był pewnie lepszy, bo bardziej emocjonalny, lecz i „Powrót do domu” zasługuje na uwagę. To jeden z czarnych koni wyścigu po tegorocznego Angelusa. Innym wydaje się „Ruta Tannenbaum” Miljenko Jergovicia, konwencjonalna, epicka rzecz, znów traumatycznie związana z II wojną światową. Opowieść o losie małoletniej gwiazdy przedwojennego teatru w Zabrzebiu, po wybuchu wojny już tylko Żydówki, to oczywiście przypowieść o największej hańbie Europy dwudziestego wieku. W stosunku ludzi do ludzi odzwierciedla się cywilizacyjna prawda. „Wsadzili ją do bydlęcego wagonu – pisze narrator. – Jedziemy do Indii, pomyślała Ruta Tanennbaum, tam, gdzie krowy są świętymi zwierzętami. Czuła, jak wilgotny krowi język zlizuje sól z jej prawej stopy. Wtedy uśmiechnęła się ostatni raz”. Niektórzy zarzucają tej książce schematyzm, staroświeckość, lecz taka literatura (i temat) potrafi się bronić zawsze w sytuacjach kryzysu jurorskiego porozumienia, więc może górą będzie Bośniak. Albo Białorusin Ihar Babkou. Jego postmodernistyczna powieść „Adam Kłakocki i jego cienie” doskonale ujmuje tożsamościowe dylematy środkowo-wschodniego Europejczyka, ale nie dla wszystkich będzie przyjemna w czytaniu. Ucieszą się miłośnicy Borgesa czy Cortazara, gier z czasem i przestrzenią, a w walce o nagrodę może pomóc sława autora niereżimowego. „Adam Kłakocki...” był na Białorusi wydawany poza pierwszym obiegiem i odbierany jako głos przeciw Łukaszence. Polacy zastaną na tych kartkach Mickiewicza i Ogińskiego, w specyficznym literackim sąsiedztwie hipisów czy mnichów. Sen to czy jawa – nie wiadomo. Wiadomo, że słowiańskiej duszy dolega etnopatologia, rodzaj schizofrenicznej osobowości, ciągle odpowiadającej sobie na pytanie, kim jestem.
Więc chociaż stawiam na Czechów, ponieważ najbardziej w tym zestawie na zwycięstwo zasługują, pewności proszę nie oczekiwać. Jurorzy lubią zaskakiwać, lecz jeśli przypomni im się zdanie wypowiedziane przy okazji pewnej kłótni o pewien cytat przez postać z „Przypadków inżyniera...”, wybiorą dzieło któregoś z czeskich mistrzów. „–Ja kupuję tylko książki, które nadają się do czytania nawet przy jedzeniu” – mówi pan Baur. I to są właśnie takie książki.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
PS
Wygrał Josef Skvorecky.
........................
Ihar Babkou ADAM KŁAKOCKI I JEGO CIENIE, przeł. M. Buchalik, Oficyna 21
Ota Filip SĄSIEDZI CI INNI, przeł. J. Stachowski, Atut
Inga Iwasiów BAMBINO, Świat Książki
Miljenko Jergović RUTA TANENNBAUM, przeł. M. Petryńska, Czarne
Bernard Schlink POWRÓT DO DOMU, przeł. M. Jatowska, Świat Książki
Josef Škvorecký PRZYPADKI INŻYNIERA LUDZKICH DUSZ, przeł. A. Jagodziński, Pogranicze
Krzysztof Varga GULASZ Z TURULA, Czarne
Z dwóch polskich książek ciekawszy jest "Gulasz z turula", wartki, śmieszno-gorzki esej Krzysztofa Vargi, Polaka o węgierskich korzeniach. Węgierska osobowość okazuje się wcale nie niespodziewanie bratnia polskiej, tym bardziej że tytułowy turul, z którego autor gotuje literacki gulasz, to krzyżówka orła z gęsią. Madziarzy nie gęsi i swojego orła mają, ale to Polak musi im napisać kalendarz dum i kompleksów. Czyli to, co sami potrafimy najlepiej. Za to ta druga książka znad Wisły, „Bambino” Ingi Iwasiów, na finał takiej nagrody, jak Angelus nie zasługuje. To ambitnie zaplanowana powieść-suma powojennego doświadczenia Szczecinian. Temat idealny. Zawiodła, niestety, forma, bo literatura, owszem, powinna mieć punkt ciężkości, lecz lekko zrealizowany. Iwasiów nie sprostała materii, jej powieść czyta się z trudem, brnąc przez gęstość międzyludzkich stosunków i programowy antyurok PRL-u. Gdyby tak wpuścić do tej prozy trochę czeskiego polotu...
Z tego czeskiego polotu złożone są powieści mieszkającego w Kanadzie Josefa Skvorecky’ego i Oty Filipa, emigranta w Niemczech. Inne, ale i podobne. „Przypadki inżyniera ludzkich dusz” to "symfonia życia i czasów", dzieło skończone, już 32-letnie, dopiero teraz wydane premierowo po polsku (w znakomitym przekładzie Andrzeja S. Jagodzińskiego), dowód na to, że nie jesteśmy w stanie wyemigrować z ojczyzny, choćby była o ocean stąd. 850 stron jędrnej literatury o czymś istotnym i nieważnym, o człowieku i ludziach, zdystansowanej, a przecież na serio, anegdotyczna i epizodyczna, w jedynym stylu wielkiego autora. "Sąsiedzi i ci inni" Filipa umieszczeni są w podalpejskiej miejscowości i wyjściowo przypominają krajobraz mannowski. W społecznym mikrokosmosie spotykają się figury-kwintesencje europejskiej traumy, jak były ss-man czy antysemitka, a bohater, niepiszący pisarz Oskar Mesztiaczek, z właściwą Czechom prześmiewczą powagą potrafi to towarzystwo spoić w wibrującą całość. Żadnej martyrologii i nadęcia, a jednak między wierszami kawał komentarza do dziejów. Ale jazda.
Niemiec Bernard Schlink też drąży przeszłość, przeżywając zwłaszcza niezagojone wojenne winy swojego narodu. Od arkadyjskiej krainy dzieciństwa przechodzi do kraju, w którym, mimo dobrobytu, trudno znaleźć miejsce współczesnemu Odysowi. Jest skrywana rodzinna tajemnica, próba docieczenia atrakcyjności nazistowskiej filozofii, a przede wszystkim zapis nieuniknionej alienacji. „Lektor” był pewnie lepszy, bo bardziej emocjonalny, lecz i „Powrót do domu” zasługuje na uwagę. To jeden z czarnych koni wyścigu po tegorocznego Angelusa. Innym wydaje się „Ruta Tannenbaum” Miljenko Jergovicia, konwencjonalna, epicka rzecz, znów traumatycznie związana z II wojną światową. Opowieść o losie małoletniej gwiazdy przedwojennego teatru w Zabrzebiu, po wybuchu wojny już tylko Żydówki, to oczywiście przypowieść o największej hańbie Europy dwudziestego wieku. W stosunku ludzi do ludzi odzwierciedla się cywilizacyjna prawda. „Wsadzili ją do bydlęcego wagonu – pisze narrator. – Jedziemy do Indii, pomyślała Ruta Tanennbaum, tam, gdzie krowy są świętymi zwierzętami. Czuła, jak wilgotny krowi język zlizuje sól z jej prawej stopy. Wtedy uśmiechnęła się ostatni raz”. Niektórzy zarzucają tej książce schematyzm, staroświeckość, lecz taka literatura (i temat) potrafi się bronić zawsze w sytuacjach kryzysu jurorskiego porozumienia, więc może górą będzie Bośniak. Albo Białorusin Ihar Babkou. Jego postmodernistyczna powieść „Adam Kłakocki i jego cienie” doskonale ujmuje tożsamościowe dylematy środkowo-wschodniego Europejczyka, ale nie dla wszystkich będzie przyjemna w czytaniu. Ucieszą się miłośnicy Borgesa czy Cortazara, gier z czasem i przestrzenią, a w walce o nagrodę może pomóc sława autora niereżimowego. „Adam Kłakocki...” był na Białorusi wydawany poza pierwszym obiegiem i odbierany jako głos przeciw Łukaszence. Polacy zastaną na tych kartkach Mickiewicza i Ogińskiego, w specyficznym literackim sąsiedztwie hipisów czy mnichów. Sen to czy jawa – nie wiadomo. Wiadomo, że słowiańskiej duszy dolega etnopatologia, rodzaj schizofrenicznej osobowości, ciągle odpowiadającej sobie na pytanie, kim jestem.
Więc chociaż stawiam na Czechów, ponieważ najbardziej w tym zestawie na zwycięstwo zasługują, pewności proszę nie oczekiwać. Jurorzy lubią zaskakiwać, lecz jeśli przypomni im się zdanie wypowiedziane przy okazji pewnej kłótni o pewien cytat przez postać z „Przypadków inżyniera...”, wybiorą dzieło któregoś z czeskich mistrzów. „–Ja kupuję tylko książki, które nadają się do czytania nawet przy jedzeniu” – mówi pan Baur. I to są właśnie takie książki.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
PS
Wygrał Josef Skvorecky.
........................
Ihar Babkou ADAM KŁAKOCKI I JEGO CIENIE, przeł. M. Buchalik, Oficyna 21
Ota Filip SĄSIEDZI CI INNI, przeł. J. Stachowski, Atut
Inga Iwasiów BAMBINO, Świat Książki
Miljenko Jergović RUTA TANENNBAUM, przeł. M. Petryńska, Czarne
Bernard Schlink POWRÓT DO DOMU, przeł. M. Jatowska, Świat Książki
Josef Škvorecký PRZYPADKI INŻYNIERA LUDZKICH DUSZ, przeł. A. Jagodziński, Pogranicze
Krzysztof Varga GULASZ Z TURULA, Czarne
Tuesday, December 1, 2009
OPOWIEŚCI HOFFMANA (Opera Wrocławska)
Od jakiegoś czasu bardzo mi we wrocławskim teatrze dramatycznym brakuje klasycznie skrojonego przedstawienia, jakim jest na przykład „Iwanow” w warszawskim Narodowym. Mamy we Wrocławiu dwie programowo spójne sceny, gdzie dzieją się rzeczy ciekawe i arcyciekawe, ale gdyby chcieć pokazać młodemu człowiekowi teatr w pełni, z tradycyjnym oddechem i prawdziwym rozmachem, trzeba by jechać za miasto. Albo pójść do wrocławskiej opery.
W OPOWIEŚCIACH HOFFMANA widzimy scenograficzno-kostiumowy przepych (uzasadniony), gra prawie cały stały zespół opery, a w premierowych spektaklach tytułową partię śpiewa rzeczywista, bo dobrana do konkretnej roli, gwiazda. Mnie się trafił wykształcony w Londynie Chińczyk Mario Zhang, dysponujący tenorem niespotykanie wyważonym między liryką, a mocniejszym brzmieniem, laureat nie byle jakich konkursów, bywalec światowych scen, tak jak jego zmiennik Rumun Alexandru Badea. Głos Zhanga był adekwatnie subtelniejszy w drugim akcie, potężniejszy w trzecim. Nic dziwnego, że jego Hoffman tak się podobał publiczności. Inscenizator Waldemar Zawodziński nie dał mu jakichś poważnych aktorskich zadań, zadbał za to o komfort wokalny śpiewaka. Aktorsko popisują się inni.
Anna Bernacka jako Niklausse po raz kolejny udowadnia, na jak wiele ją stać. W kuluarach komentowano przepiękny głos, zauważając wyrazisty rysunek postaci opiekuna-towarzysza Hoffmana lub może nawet jego alternatywnego ja. W trzecim akcie to on (ona) intonuje słynną barkarolę, której słodycz przejmuje Ewa Vesin w roli kuszącej Giulietty. Znakomicie śpiewająca Vesin jest w tym przedstawieniu amantką pokazowo zalotną i odrobinę zbyt dostępną, a kurtyzana o pozycji Giulietty powinna mieć własny styl. Za dużo teatralności zawiera w swych kreacjach Mariusz Godlewski, baśniowo wiedźminowaty Dr Miracle i przegestykulowany Dapertutto (ale baryton, oczywiście, pierwsza klasa). Taki był zapewne zamysł reżysera, bo podobnie groteskowo zachowuje się Piotr Wołosz (Lindorf i Coppelius). Chyba niepotrzebnie. We wdzięcznym farsowym epizodzie bryluje Aleksander Zuchowicz (autentycznie zabawny służący Frantz, przy okazji również trafiony Spalanzani). Z podziwem słucha się Antonii Evgenyi Kuznetsovej, pamiętnej z „Kobiety bez cienia”. Jej sola i duety z Zhangiem zapadają w pamięć, a w drugiej odsłonie fabularnie dzieje się najmniej, więc artyści mogą się popisać. I jeszcze Olympia, czyli Joanna Moskowicz, sopran jakby wyjęty z baletu. To trudna i efektowna rola, budząca zachwyt, gdy się ją dobrze zagra i zaśpiewa. Moskowicz jest bezbłędna.
Zawodziński chciał OPOWIEŚCI HOFFMANA wystawić jako superprodukcję, a że kryzys przeszkodził, opera Offenbacha weszła na regularny afisz. I doskonale. Dzięki temu wrocławski zespół ma okazję potwierdzić wysoki poziom wykonawczych umiejętności, a widownia wzdychać z podziwem, oglądając spektakl imponujący wizualnie (pomysłowa scenografia Zawodzińskiego, fantazyjne kostiumy Małgorzaty Słoniowskiej) i wspaniale brzmiący (orkiestra pod batutą Ewy Michnik wręcz śpiewa). Dzięki temu można się przekonać, iż konwencjonalność teatru bywa w naszych czasach ogromną zaletą. Dziesiątka w dziesięciostopniowej skali.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................
Jacques Offenbach OPOWIEŚCI HOFFMANA, insc. i reż. Waldemar Zawodziński, kier. muz. Ewa Michnik. Premiera w Operze Wrocławskiej 29.11.2009
W OPOWIEŚCIACH HOFFMANA widzimy scenograficzno-kostiumowy przepych (uzasadniony), gra prawie cały stały zespół opery, a w premierowych spektaklach tytułową partię śpiewa rzeczywista, bo dobrana do konkretnej roli, gwiazda. Mnie się trafił wykształcony w Londynie Chińczyk Mario Zhang, dysponujący tenorem niespotykanie wyważonym między liryką, a mocniejszym brzmieniem, laureat nie byle jakich konkursów, bywalec światowych scen, tak jak jego zmiennik Rumun Alexandru Badea. Głos Zhanga był adekwatnie subtelniejszy w drugim akcie, potężniejszy w trzecim. Nic dziwnego, że jego Hoffman tak się podobał publiczności. Inscenizator Waldemar Zawodziński nie dał mu jakichś poważnych aktorskich zadań, zadbał za to o komfort wokalny śpiewaka. Aktorsko popisują się inni.
Anna Bernacka jako Niklausse po raz kolejny udowadnia, na jak wiele ją stać. W kuluarach komentowano przepiękny głos, zauważając wyrazisty rysunek postaci opiekuna-towarzysza Hoffmana lub może nawet jego alternatywnego ja. W trzecim akcie to on (ona) intonuje słynną barkarolę, której słodycz przejmuje Ewa Vesin w roli kuszącej Giulietty. Znakomicie śpiewająca Vesin jest w tym przedstawieniu amantką pokazowo zalotną i odrobinę zbyt dostępną, a kurtyzana o pozycji Giulietty powinna mieć własny styl. Za dużo teatralności zawiera w swych kreacjach Mariusz Godlewski, baśniowo wiedźminowaty Dr Miracle i przegestykulowany Dapertutto (ale baryton, oczywiście, pierwsza klasa). Taki był zapewne zamysł reżysera, bo podobnie groteskowo zachowuje się Piotr Wołosz (Lindorf i Coppelius). Chyba niepotrzebnie. We wdzięcznym farsowym epizodzie bryluje Aleksander Zuchowicz (autentycznie zabawny służący Frantz, przy okazji również trafiony Spalanzani). Z podziwem słucha się Antonii Evgenyi Kuznetsovej, pamiętnej z „Kobiety bez cienia”. Jej sola i duety z Zhangiem zapadają w pamięć, a w drugiej odsłonie fabularnie dzieje się najmniej, więc artyści mogą się popisać. I jeszcze Olympia, czyli Joanna Moskowicz, sopran jakby wyjęty z baletu. To trudna i efektowna rola, budząca zachwyt, gdy się ją dobrze zagra i zaśpiewa. Moskowicz jest bezbłędna.
Zawodziński chciał OPOWIEŚCI HOFFMANA wystawić jako superprodukcję, a że kryzys przeszkodził, opera Offenbacha weszła na regularny afisz. I doskonale. Dzięki temu wrocławski zespół ma okazję potwierdzić wysoki poziom wykonawczych umiejętności, a widownia wzdychać z podziwem, oglądając spektakl imponujący wizualnie (pomysłowa scenografia Zawodzińskiego, fantazyjne kostiumy Małgorzaty Słoniowskiej) i wspaniale brzmiący (orkiestra pod batutą Ewy Michnik wręcz śpiewa). Dzięki temu można się przekonać, iż konwencjonalność teatru bywa w naszych czasach ogromną zaletą. Dziesiątka w dziesięciostopniowej skali.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................
Jacques Offenbach OPOWIEŚCI HOFFMANA, insc. i reż. Waldemar Zawodziński, kier. muz. Ewa Michnik. Premiera w Operze Wrocławskiej 29.11.2009