Przy okazji nowych płyt wykonawców, których lubimy, zwykle nie mamy dylematu sklepowego. Kupujemy, bo jak tu nie dodać kolejnego albumu do kolekcji, skoro na półce są wszystkie wcześniejsze. Takie podejście może się skończyć w chwili, gdy uznamy, że nasz ulubieniec brzmi jak poprzednio, a nam zacznie to przeszkadzać. Z „The Fall” Nory Jones może się zdarzyć podobna historia.
Tę najnowszą płytę Norah Jones nagrała już bez swojego partnera, kompozytora i producenta Lee Alexandra, zatrudniając do opieki Jacquire’a Kinga, który współpracował z Kings of Leon czy Tomem Waitsem. I pewnie ten ostatni trop byłby najbardziej obiecujący, ale to jeszcze nie ten album. Owszem, więcej tu gitary, szczypta cięższego kontekstu muzycznego, ciągle jednak unosi się nad wszystkim ta barowa mgła do pokochania i porzucenia, gdy wychylimy o jeden za wiele. Melodie są identycznie ładne, głos przyjemny, różnica polega na gdzieniegdzie umieszczonych niespodziankach aranżacyjnych, jak w żwawym „It’s Gonna Be” czy jamowym „Stuck”, dla mnie najciekawszym. Przypomina się niegdysiejsza Norah śpiewająca słynną „Love Hurts” w okolicznościowym duecie z Keithem Richardsem. Następny w kolejności „December” to za to ewidentny powrót do klimatów z pamiętnego debiutanckiego „Come Away With Me”, dyskretna gitara i równie firmowy fortepian w rolach głównych.
„The Fall” nie jest przełomem, jak chcą niektórzy, podkreślając autobiograficzne zawirowania czasu powstawania albumu (od marca Norah ma niewiarygodne niby magiczne 30 lat). Spotkanie z zupełnie nowymi muzykami i dotknięcie rockowej stylistyki oczywiście słychać, lecz nie ma co z tego robić jakiejś spektakularnej nowości. Norah Jones wchodziła w muzyczne przyjaźnie z reprezentantami różnych gatunków i sprawdzała się w towarzystwie rozmaitych temperamentów. Grała z gitarzystą Rolling Stonesów, Beckiem, Foo Fighters oraz Dolly Parton czy Rayem Charlesem. Wcale nie trzeba udowadniać, że potrafi się dostosować, dodając coś własnego. Więc na swej czwartej solowej płycie pozostaje sobą, wprowadzając elementy z bajki już przecież odwiedzanej. Śpiewa o przegranej miłości i nocy w klubie, o samotności, a także o amerykańskiej mentalności. Nieokiełznani optymiści powiedzą: coś drgnęło, bardziej wymagający rzucą: no tak, coś. Ja poczekam na kolejną płytę. Może też ją kupię, a może już nie, jak nie kupiłem ciągle nieprzejmująco smętnej tegorocznej Anity Lipnickiej czy męczącego w powtarzalności zespołu Hey. W końcu mam ich płyty poprzednie.
Dla takiej piosenkarki jak Norah Jones 4 solowe albumy w ciągu 7 lat (plus countrowy wybryk z Little Willies i niemało gościnnych projektów) to chyba jednak za dużo. Starsza koleżanka Sade zrozumiała to właśnie po wydaniu czterech. Na następny czekaliśmy 8 lat, od tamtego („Lovers Rock”) mija już 9 (premiera nowego w lutym 2010). Nie wiem, czy to właściwa droga dla pełnej artystycznej energii Nory, ale jakaś sugestia z pewnością.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.............................
Norah Jones THE FALL, Blue Note/EMI, 2009