Sunday, January 24, 2016
SILESIA,SILENTIA (Wrocławski Teatr Współczesny)
Wreszcie - po paru sezonach stanów średnich - we Współczesnym zdarzył mi się wieczór, który zapamiętam na lata. Może nie z wybitnymi kreacjami indywidualnych aktorów, lecz znakomitą grą zespołową, artystów, którzy zespoleni przez reżysera, wprowadzili widzów w stan euforii, zostawiając też miejsce na pospektaklową refleksję nad czasem, charakterami i historią. Ze sceny na scenę coraz głębiej zanurzałem się w metaforyczną opowieść o płaszczu, krawcu, duszy, nierozłącznej trójcy ludzkiego istnienia. Zafascynowany pojemnością tekstu, wciągnięty w wir inscenizacji.
Nie macie pojęcia, jak bardzo chciałbym tak wreszcie napisać o przedstawieniu Wrocławskiego Teatru Współczesnego i Marka Fiedora. Łaknę tego spełnionego wieczoru przy Rzeźniczej, dla siebie, widzów, dla aktorek i aktorów. Ale SILESIA,SILENTIA to spektakl tak daleki od powyższego akapitu, jak daleko z Wrocławia do Buenos Aires. Tekst Lidii Amejko jest wystudiowany, artystycznie nieświeży, lecz - mimo to - lepszy od tego, co zobaczyłem na Scenie na Strychu.
Zobaczyłem teatr retro, zapatrzony w siebie, teatr zaprzeszły, pozbawiony emocji, pełen skrótowości i umowności. Szczytową śmiesznością było nawet nie zabijanie z pistoletu bez wystrzału, lecz sceniczny znak postarzenia głównego bohatera (Płaszcza vel Paltota). Drodzy Państwo, jeśli aktor (przemilczam dziś celowo nazwiska bogu ducha winnych wykonawców) mówi chrypką, znaczy to, że posunął się w latach.
Brawo zacząłem bić dopiero, gdy do ukłonów szedł gitarzysta Grzegorz Zioło, ubarwiający stronę dźwiękową przedstawienia, podkreślający (nie zawsze potrzebnie) grozę wydarzeń. To był jedyny element jakoś łączący najnowszą premierę Współczesnego z teatrem dzisiejszym. Przepraszam, była jeszcze nagość - i męska, i żeńska.
Nie udała się ta przypowieściowa piguła na temat historii wrocławskiego mikrokosmosu ani uznanej autorce, ani bardzo dobremu przecież reżyserowi. Narzekaliśmy na trochę zbyt oczywisty w treści ZAMEK wg Kafki (pierwsza realizacja Marka Fiedora we Współczesnym), kręciliśmy nosem na archaiczny, choć dynamiczny ton późniejszego PATER NOSTER, ale tamte przedstawienia przy SILESIA,SILENTIA to co najmniej liga wyżej.
Ocena (0-6): 3
............................................................
Lidia Amejko SILESIA,SILENTIA, Wrocławski Teatr Współczesny, Scena na Strychu, 24.01.2016
Saturday, January 23, 2016
GRIMM.CZARNY ŚNIEG (Teatr Polski we Wrocławiu)
PANIKA RECENZENTA
Wśród naprędce wymienianych wrażeń po obejrzeniu, a raczej doświadczeniu spektaklu, przeważało takie: nie wiem, o czym, ale coś w tym jest. I było też skierowane do mnie życzenie: od ciebie się dowiemy o czym i co to jest. A recenzent wychodzi z teatru z ciągle tą samą paniką: czy będzie w stanie wyjaśnić, ocenić, opisać.
STYL REŻYSERA
Odkąd znam Łukasza Twarkowskiego wiem jedno: tworzy swój własny teatr, niekoniecznie zaplanowany z góry. Ma wyrazistą sceniczną kreskę, mocno multimedialną, co u niego akurat jest tak oczywiste, naturalne, że nigdy ani przez chwilę nie posądzałem go o bycie modnym. Na spektakle Twarkowskiego i jego IP Group także po to się idzie, by zobaczyć, usłyszeć, odczuć zmysłami, nie tylko intelektem. GRIMM.CZARNY ŚNIEG to kwintesencja tego stylu.
RYZYKO AUTORA
W momencie, kiedy Śpiąca Królewna zostaje ze sceny wyniesiona w przezroczystej trumnie, kończą się złudzenia, że zostanie nam opowiedziana baśń, którą na początku zapowiada storytellerka. O kimś, kto odchodzi w świat, by poddać się próbie i wygrać lub nie. Każdy z nas jest bohaterem takiej baśni. Dobrze znana fabuła nie wypala, miesza się opowieść, gubi i plącze. Wilhelm stara się przywołać brata-współautora do porządku. Niech będzie jak w podręczniku do pisania, jak w przytaczanych tu przysłowiach, jak w gramatyce, ale Jakub chce czegoś innego - wszystkiego, chce zaryzykować i pójść dalej.
FENOMEN BAŚNI
GRIMM.CZARNY ŚNIEG to spektakl zmysłowo uwodzący, intelektualnie wyzywający. O tworzeniu, stwarzaniu, potrzebie kreatywności w zderzeniu z poetyką już kiedyś przez kogoś sformułowaną. Ale też o uwięzieniu w porządku baśni, czyli życia. A także (co w depresyjno-melancholijnym klimacie przedstawienia daje nadzieję): o możliwości uwolnienia od tego porządku w samej baśni. Bo, jak głosi stara prawda, poznaj reguły i niektóre naruszaj. Tak dzieje się rozwój, tylko tak tworzysz, zostawiając po sobie ślad. Gęsty tekst Anki Herbut może skłaniać do wielu wypraw interpretacyjnych, być może za wiele zostało w nim z erudycyjnych podróży za wiedzą, ale w całości z warstwą inscenizacyjną mocno niepokoi, narusza, skłaniając do myślenia choćby o ostatnich słowach baśniarki. Pewnie, że można by jaśniej i prościej, lecz siłą metafory jest urok działający dłużej, zagadka, której rozwiązanie nie musi być jednowymiarowe. Wizualne 3D do takiego skoku w głąb namawia.
WYSOKIE C
Waham się, czy kogokolwiek z wykonawców wyróżniać. Wszyscy się w tym niełatwym lesie językowo-cielesnych zdarzeń znajdują bez zarzutu. Cieszy pojawienie się znów w dużej roli świetnej Anny Ilczuk, smakuje - jak zawsze - epizod Haliny Rasiakówny, podoba się Wojciech Ziemiański, który mówi zresztą kluczowe dla spektaklu zdanie ('Mam w dupie, co się dzieje na świecie, bo najpierw chciałbym zrozumieć, co się we mnie samym dzieje'). Robią wrażenie Adam Szczyszczaj i Bartosz Porczyk jako bracia Grimm, przychylny uśmiech budzi obecny przez cały czas na scenie jako ochroniarz Witold Liszkowski, wrocławski malarz, w dialogu ujawniający niemały aktorski temperament. Najbardziej chyba jednak zapadają w pamięć monologi Krzesisławy Dubielówny (Storytellerka) i każde wcielenie Marty Zięby, imponującej tu zaledwie kilka dni po cudownie rodzajowej Ciotce z projektu Muzeum Marzeń w Muzeum Narodowym.
KOŃCOWA OCENA (0-6)
4 z małym plusem (jednak za dużo tych twórczych pragnień)
................................................
GRIMM.CZARNY ŚNIEG, reż. Ł. Twarkowski, dramaturgia A. Herbut, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena Grzegorzewskiego, rząd IV, miejsce 23
Monday, January 18, 2016
ESK WROCŁAW 2016 - WEEKEND OTWARCIA na CZTERY
Po pierwsze: Nigdy pewnie nie zapomni nikt obecny na oficjalnej gali otwarcia w Narodowym Forum Muzyki (niedziela, południe), jaką Agnieszka Franków-Żelazny i Paweł Romańczuk zorganizowali orkiestrę małych instrumentów. Każdy dostał papierową torbę z jednym z czterech rodzajów instrumentów do zrobienia ich samemu (grałem na quasi guiro). Potem krótka instrukcja obsługi, dyrygenckie polecenia i wszyscy staliśmy się muzykami. Niesamowite! Gdyby tak na wrocławskim rynku zrobić to samo. Może prościej, wykorzystując siłę kilkudziesięciu tysięcy gardeł, rytm do wyklaskania dłońmi lub butami, wreszcie dzwoneczki rozdawane publiczności. Zamiast podobno okrojonego (po awarii) pretensjonalnego finału pójść w muzyczny spontan. Wtedy moglibyśmy mówić o wyjątkowym starcie. A tak: energia ludzi entuzjastycznie biorących udział w pochodach czterech duchów poszła w pierze. Na rynku niemal nic z niej nie zostało. Dziś już się nie dowiemy, czy zaplanowane na finał widowisko rzeczywiście zachwyciłoby Europę, ale jeśli zawarto w nim te wydumane frazy artykułowane przez mistrza ceremonii z jarmarcznego teatrzyku, to mam wątpliwości. Chris Baldwin potrafi zapalić amatorów i zawodowców do ulicznego przedsięwzięcia - to wielka wartość, ale wielotygodniowa (i kosztowna) praca nie daje spektakularnych rezultatów już po raz drugi. Nie zaparły nam dechu mosty, zwieńczenie pochodu duchów mocno zawiodło. Kolejnym etapem kuratorskiej wizji Baldwina będzie FLOW rozegrany na Odrze. Może jednak trzeba Chrisowi pomóc w planowaniu i realizowaniu ciekawych pomysłów?
Po drugie: Weekend otwarcia jako całość się udał. Zwłaszcza BRZMIENIA Chillidy w Awangardzie i MUZEUM MARZEŃ w Narodowym. To drogie projekty, ale z klasą, przynoszące to, czego pragniemy od sztuki: przeżycia, zanurzenia w świat, który jest w stanie nas wciągnąć, wzbudzić emocje, wzbogacić. Abstrakcyjne rzeźby Chillidy w czarnej aranżacji Pałacu Hatzfeldów to goście z innego wymiaru. Czuje się kosmos, patrząc na nie, czytając zastanawiające haiku artysty, tłumacząc sobie tytuły poszczególnych dzieł. To estetyczna i intelektualna rozkosz, choć pewnie nie dla wszystkich. MUZEUM MARZEŃ to z kolei fenomen rzadko spotykany. Niełatwo bowiem, co tam - piekielnie ciężko, dorównać poziomowi poprzedniej serii monodramów, wyreżyserowanych we Wrocławiu przez Jacqueline Kornmueller i Petera Wolfa dwa lata temu. Tamten projekt (GANYMED GOES EUROPE) nas olśnił, ten wprowadził w podobnie magiczny stan. Wielka to zasługa nie tylko odkrywczego pomysłu połączenia teatru, literatury, malarstwa, tańca i muzyki, lecz także maestrii wszystkich aktorek i aktorów, autorów i autorek tego wieczoru złożonego z ośmiu znakomitych mini spektakli. A dodajmy do tego jeszcze fotografie Jana Krzysztofa Fiołka przedstawiające Jerzego Grotowskiego, ekspozycje prac Poli i Edwarda Dwurników (Muzeum Współczesne, CK Zamek) i będzie jasne, który z kuratorów ten weekend wygrał. OK, jest jeszcze 25 LAT NAGRODY MIESA VAN DER ROHE (Muzeum Architektury).
Po trzecie: Świetnie zabrzmiały utwory Xenakisa w Narodowym Forum Muzyki. Była moc dźwięku i intryga pozornie chaotycznych nut. To się nazywa koncert totalny. Oczywiście, że część widzów wyszła, ale ci, którzy zdecydowali się otworzyć na nowe, trudniejsze, obezwładniające, byli zadowoleni. Odwrotne odczucia towarzyszyły tym, którzy oczekiwali niezwykłości od mappingu wideo na fasadzie NFM-u. Tak mało kreatywnych i marnych pod względem widowiskowym animacji ostatnio we Wrocławiu nie widziałem. Nie przekonały mnie też muzyczne koksowniki. W centrum miasta jakoś się nie przyjęły, może na osiedlach byłoby lepiej?
Po czwarte: Weekend się skończył, a w kalendarzu wydanym z okazji rozpoczęcia ESK pustka. 18 stycznia, poniedziałek i miejsce jedynie na własną twórczość. W ogóle kalendarz tą pustką wieje od początku do końca. Niepotrzebna ta cegła, ani ją targać w plecaku, ani z przyjemnością czytać. I nie sprawia wrażenia, że program jest obfity. A przecież jest.
GCH
Saturday, January 9, 2016
Y (Teatr Muzyczny Capitol)
fot. Ł.Giza; teatr-capitol.pl
4 rzeczy, dla których warto zobaczyć Y w Capitolu:
1. Monolog tytułowej Y, czyli komputera stworzonego przez Steve'a Jobsa: ta litania pragnień przypomina nam - ludziom - jak cudowny jest świat i dlaczego warto żyć. Monolog ma werwę autora, na pewno sporo pracy dołożył reżyser, ale przede wszystkim liczy się tu talent, świeżość i entuzjazm Katarzyny Janiszewskiej, dla której to teatralny profesjonalny debiut. Wygrany absolutnie, od początku do końca. Narodziny...
2. Pomysł: że syryjski chłopiec, martwy, wyrzucony przez morze emigrant, mógłby się stać kimś tak wpływowym, jak twórca firmy Apple. Gdyby tylko dostał od losu, świata, swojej ojczyzny, od Europy szansę.
3. Wokalno-brzmieniowa maestria aktorek i aktorów Capitolu: do takiego poziomu jesteśmy wprawdzie przyzwyczajeni, ale i tak zawsze nam z tego powodu przyjemnie. W intrygujących aranżacjach piosenek Beatlesów (autorstwa Łukasza Wójcika) również są wiarygodni, bez wyjątku. Od ostrego Helter Skelter (Cezary Studniak) przez oniryczne Strawberry Fields Forever po Dont't Let Me Down (tak potrafi tylko Justyna Antoniak). Aż żal, że piosenek nie ma w spektaklu więcej.
4. Wrastająca w pamięć scenografia - wraz z kostiumami (Eleny Leszczyńskiej): biała łódź podwodna-wirtualna chmura, w której jesteśmy uwięzieni, bo tak chce demiurg Jobs, bo nie potrafimy się już uwolnić od rządzących aplikacji. Szkoda, że tablety i smartfony nie świecą, że czarnoekranowe cmentarzysko zużytego sprzętu nie ożywa na moment w kulminacji.
I piąta, która wizytę w Capitolu czyni nieoczywistą:
5. Słowotok. Brak skreśleń. Rozwleczona ekspozycja, niepotrzebnych kilka dokończeń. Y to przedstawienie - niestety - męczące, o niewykorzystanej okazji na wybitność. Trzy kwadranse, pół godziny krócej i - bardzo możliwe - Scena Ciśnień zostałaby odczarowana. Na razie próżno tam ciągle szukać spektaklu spełnionego. Passini jest blisko, ale...
Ocena (0-6): 4
GCH
..............................
Artur Pałyga Y, reż. Paweł Passini, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, 8.01.2016, rząd IV, miejsce 16
4 rzeczy, dla których warto zobaczyć Y w Capitolu:
1. Monolog tytułowej Y, czyli komputera stworzonego przez Steve'a Jobsa: ta litania pragnień przypomina nam - ludziom - jak cudowny jest świat i dlaczego warto żyć. Monolog ma werwę autora, na pewno sporo pracy dołożył reżyser, ale przede wszystkim liczy się tu talent, świeżość i entuzjazm Katarzyny Janiszewskiej, dla której to teatralny profesjonalny debiut. Wygrany absolutnie, od początku do końca. Narodziny...
2. Pomysł: że syryjski chłopiec, martwy, wyrzucony przez morze emigrant, mógłby się stać kimś tak wpływowym, jak twórca firmy Apple. Gdyby tylko dostał od losu, świata, swojej ojczyzny, od Europy szansę.
3. Wokalno-brzmieniowa maestria aktorek i aktorów Capitolu: do takiego poziomu jesteśmy wprawdzie przyzwyczajeni, ale i tak zawsze nam z tego powodu przyjemnie. W intrygujących aranżacjach piosenek Beatlesów (autorstwa Łukasza Wójcika) również są wiarygodni, bez wyjątku. Od ostrego Helter Skelter (Cezary Studniak) przez oniryczne Strawberry Fields Forever po Dont't Let Me Down (tak potrafi tylko Justyna Antoniak). Aż żal, że piosenek nie ma w spektaklu więcej.
4. Wrastająca w pamięć scenografia - wraz z kostiumami (Eleny Leszczyńskiej): biała łódź podwodna-wirtualna chmura, w której jesteśmy uwięzieni, bo tak chce demiurg Jobs, bo nie potrafimy się już uwolnić od rządzących aplikacji. Szkoda, że tablety i smartfony nie świecą, że czarnoekranowe cmentarzysko zużytego sprzętu nie ożywa na moment w kulminacji.
I piąta, która wizytę w Capitolu czyni nieoczywistą:
5. Słowotok. Brak skreśleń. Rozwleczona ekspozycja, niepotrzebnych kilka dokończeń. Y to przedstawienie - niestety - męczące, o niewykorzystanej okazji na wybitność. Trzy kwadranse, pół godziny krócej i - bardzo możliwe - Scena Ciśnień zostałaby odczarowana. Na razie próżno tam ciągle szukać spektaklu spełnionego. Passini jest blisko, ale...
Ocena (0-6): 4
GCH
..............................
Artur Pałyga Y, reż. Paweł Passini, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, 8.01.2016, rząd IV, miejsce 16