Sunday, May 25, 2014
Michał Witkowski ZBRODNIARZ I DZIEWCZYNA
Michała Witkowskiego poznałem dziesięć lat temu, przed Wieczorem z Kulturą, do którego go zaprosiłem na rozmowę. Był wtedy tuż po wydaniu LUBIEWA, jeszcze przed Paszportem i tym całym halo wokół jego osoby. Trzeci lub nawet czwarty rok studiów doktoranckich, ale już na korytarzu przed studiem mówił, że raczej doktoratu nie będzie. No i nie ma. Są w zamian kolejne powieści, nagrody, przekłady, wywiady, a z polonistycznej edukacji zostały w twórczości liczne cytaty (tu np. z ROZMOWY MISTRZA POLIKARPA ZE ŚMIERCIĄ) i kreacje (Paula, przyjaciółka-przyjaciel bohatera, zajmuje się zawodowo nauczaniem języka polskiego w szkole średniej). Warto też przypomnieć, że Michał ubierał się wtedy inaczej niż teraz. Tak trochę po męsku... Pamiętam klasyczną skórzaną kurtkę, czarne wąskie spodnie. Zarówno on, jak i ja: kilka kilogramów mniej.
Z Wrocławia Witkowski wyjechał szybko do Warszawy, gdzie się osobowościowo rozkręcał, pisarsko rozwijał w strony bardziej lub mniej ciekawe, salonował. Aż tu nagle dwa lata temu znów widzimy się we Wrocławiu. Mówi, że kupił i urządza mieszkanie, że wraca. Jego DRWALA nominowano właśnie do Angelusa, mocno ściskaliśmy palce, lecz jurorzy wskazali na Miljenkę Jergovicia z Chorwacji. Minęło kilkanaście miesięcy, Michał znów porzucił Wrocław, bo niby jak by tu mógł być up-to-date z produkcjami świata mody, świata, w który chce wejść jako projektant (pod koniec 2014 pierwsza autorska kolekcja Fashion Pathology). Opublikowana właśnie powieść ZBRODNIARZ I DZIEWCZYNA to pozostałość po tym krótkim powrocie pisarza nad Odrę (dzieje się we Wrocławiu i Międzyzdrojach), a także lustro modowych zainteresowań Witkowskiego vel Miss Gizzi.
Ale nie: akcja nie rozgrywa się w środowisku kreatorów, nikt nie zabija modelek na pokazie Paprockiego&Brzozowskiego w Operze Wrocławskiej. Morduje się tu przeważnie chłopaków, bo ZBRODNIARZ I DZIEWCZYNA, zawdzięczająca swój tytuł filmowi Janusza Nasfetera (scenariusz Macieja Słomczyńskiego), to kryminalny romans gejowski. Witkowski bawi się gatunkiem błyskotliwie, podśmiewując się z polskiej mody na kryminały. Nie brakuje prologu, zmian narracyjnego punktu opowiadania, w wątku historycznym (Breslau, Misdroy) prześwietla się nurt retro, zwłaszcza spod brandu Marek Krajewski, czyli skojarzony z krwawym okrucieństwem. Drobiazgowość opisów rozkładających się ciał, sekcji zwłok świadczy o doskonałym autopsyjnym researchu. To oczywiście zawsze było znakiem firmowym twórczości Witkowskiego, tym razem zadziwia ze względu na tak głębokie wejście w temat, w którym autorom babrać się chce zwykle na odległość, jaka dzieli bibliotekę od prosektorium. „Ale co, nieadekwatność i przesada to przecież moje znaki firmowe” – przyznaje bohater książki, zjawiając się rano na komisariacie w stroju i zapachu wieczorowym. To również główne cechy artystycznego pastiszu.
Bohaterem ZBRODNIARZA I DZIEWCZYNY jest sam Michał Michaśka Witkowski, zaangażowany w śledztwo przez penetrującego (tak, tak) jego otoczenie agenta Bartka, zwanego tu Studencikiem („Ten facet to był jeden wielki oksymoron. Niby po trzydziestce, a młodzieńczy jak student”). Z początku umizgi obu pan..ń..ów w wieku pobalzakowskim przypominają pensjonarskie harce, w ironii odnajdując piekielnie pociągający czytelnika dystans. Moment spełnienia zdarza się jednak bez kwiatów dla nobliwej mamusi i pół litra dla statecznego ojczulka. Moment spełnienia to jednak również chwila zabójstwa, zwrot z romansowego ku kryminalnemu kierunkowi, a słowotok zakochanego Michaśki kontemplującego kulturę i popkulturę dostaje okrasę konkretnych zdarzeń śmiertelnych i wywiadowczych. Podczas ich wykonywania przewleczemy się z autorem i jego ukochanym do Międzyzdrojów (pociągiem PKP), spotkamy postaci znane z DRWALA (poprzedniej książki MW), zbliżając się do rozwiązania zagadki. A na koniec znów powita nas zimowy Wrocław 2012, pejzaż ze znanymi miejscami i prawdziwymi ludźmi (Wanda Ziembicka, Krzysztof Mieszkowski).
Różnie bywało w moich kontaktach z prozą Michała Witkowskiego, którego uważam za największy chyba pisarski talent w naszej literaturze, o absolutnym stylistycznym słuchu, wyjątkowo precyzyjnym piórze. Miałem pretensje, że się ten skarb marnuje w rzeczach błahych, środowiskowych, zamiast ocierać się o coś wyższego. Ale wraz ze ZBRODNIARZEM I DZIEWCZYNĄ daję spokój, biorę, co dają. A dają literacki brylant, ociekający wprawdzie brylantyną, lecz jest to towar haute couture, business class, elite look et cetera.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Michał Witkowski ZBRODNIARZ I DZIEWCZYNA, Świat Książki, 2014
Sunday, May 18, 2014
KRÓL DAWID LIVE (Teatr Muzyczny Capitol)
Fot. ze strony www.ppa.art.pl
Mam z najnowszym spektaklem Sambora Dudzińskiego pewien kłopot. Bo KRÓL DAWID LIVE to kawał dobrej i ciężkiej roboty teatralnej, performerskie show wysokiej klasy, a jednak nie mogłem się zmusić do stojących owacji i jako jeden z nielicznych widzów – bijąc brawo – siedziałem na swoim krześle, choć przecież bardzo Sambora cenię i lubię.
KRÓL DAWID LIVE jest czymś w rodzaju drugiego rozdziału opowieści królewskich Sambora Dudzińskiego. Pierwszym był KRÓL DUCH TWÓJ, zrealizowany na Małej Scenie wrocławskiego Capitolu prawie 5 lat temu. Tam również postać wcielała się w aktora na prawach dybuka, a dźwiękowa aura rozbudowywała przestrzeń akcji, wyprowadzając daleko poza ściany teatru i czas trwania przedstawienia. Żałuję, że KRÓL DUCH TWÓJ nie miał dłuższego żywota (teoretycznie ciągle tkwi na afiszu). Z DAWIDEM będzie pewnie inaczej, bo do Capitolu teraz się chodzi, to miejsce modne, sprytnie wylansowane jako centrum „inteligentnej rozrywki” (tak określa swój teatr dyrektor Konrad Imiela). Z akcentem na rozrywkę.
Dudziński wraz z reżyserem Jackiem Bałą sięgnęli po legendarnego Dawida, by opowiedzieć jego historię, ale też zahaczyć o nasze czasy i nasze biografie. Z wdziękiem i niezwykłą pomysłowością jest ten plan realizowany (przynajmniej do jakiejś sześćdziesiątej minuty półtoragodzinnego przedstawienia). Raz słyszymy psalm (w przekładzie Jana Kochanowskiego), raz piosenkę z tekstem współczesnym, nie do końca zresztą wiedząc, kto ją wykonuje: Sambor A.D. 2014 czy akredytowany w ciele Sambora król Izraela. Piszę: akredytowany, bo śpiewa się tu głównie o tzw. wyścigu szczurów, braku czasu dla siebie i swoich pasji, pogoni za pieniądzem, by wychować dzieci, zarobić na starość, a przede wszystkim spłacać raty kredytowe we frankach szwajcarskich. Gdzieś mi umyka w takim ujęciu spójność, ale można sobie z jej niedostatkiem poradzić, obserwując techniczną maestrię Dudzińskiego, który gra na swych słynnych instrumentach hand made, tańczy, zmienia głosy, z tym wyjątkowym błyskiem w oku artysty wolnego, osobnego, ale nie odklejonego od świata.
Show Dudzińskiego i Bały pełne jest atrakcji, biblijne przypowieści okraszone małymi inscenizacjami wymyślonymi z inwencją, wykonanymi z rzemieślniczą pewnością i talentem. Walka Dawida z Goliatem rozgrywa się za pomocą bębna i bębenka, a koncert przechodzi w teatr lalek (Sambor ukończył wydział lalkarski właśnie) i stand-up. Nie trzeba dodawać, z jakim wspaniałym wokalistą mamy do czynienia. Niestety, w ostatnich trzydziestu minutach, kiedy twórcy podganiają prezentację Dawidowego żywota, zaczyna brakować mikroidei na poszczególne fragmenty. Jeszcze po raz kolejny usłyszymy o kredytowym zniewoleniu (ten kolejny raz za wiele), ale Sambor już się nie wychyli spod wpływu Dawida, który panuje niepodzielnie. Do zaoferowania ma mniej niż przedtem. Myślę, że przydałoby się w chwili, gdy gaśnie tempo spektaklu na jednego aktora, dodać Samborowi partnera, a właściwie partnerkę (moment zobaczenia Batszeby wydaje się do tego jedyny), no i chyba lepiej byłoby zdjąć te białe slipy, występując – jak na posągu Michała Anioła – w stroju Dawida albo - jak w Księdze Samuela - w czymś, co przypominałoby lniany efod.
Za perfekcję wykonania, pomysł, za inscenizacyjne błyskotliwości wypadałoby wstać do oklasków, lecz musiałoby się to przedstawienie skończyć po mniej więcej godzinie. Jednakże mimo niedociągnięć, bardzo cieszy wrocławska reaktywacja sceniczna Sambora Dudzińskiego, bo tacy artyści to rzadki skarb, z którym kontakt zawsze jest przeżyciem.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
KRÓL DAWID LIVE, scenariusz i reżyseria Jacek Bała, dramaturgia Agnieszka Bała, muzyka i wykonanie Sambor Dudziński, Teatr Muzyczny Capitol, Scena Ciśnień, 16.05.2014, rząd 3, miejsce 12
Mam z najnowszym spektaklem Sambora Dudzińskiego pewien kłopot. Bo KRÓL DAWID LIVE to kawał dobrej i ciężkiej roboty teatralnej, performerskie show wysokiej klasy, a jednak nie mogłem się zmusić do stojących owacji i jako jeden z nielicznych widzów – bijąc brawo – siedziałem na swoim krześle, choć przecież bardzo Sambora cenię i lubię.
KRÓL DAWID LIVE jest czymś w rodzaju drugiego rozdziału opowieści królewskich Sambora Dudzińskiego. Pierwszym był KRÓL DUCH TWÓJ, zrealizowany na Małej Scenie wrocławskiego Capitolu prawie 5 lat temu. Tam również postać wcielała się w aktora na prawach dybuka, a dźwiękowa aura rozbudowywała przestrzeń akcji, wyprowadzając daleko poza ściany teatru i czas trwania przedstawienia. Żałuję, że KRÓL DUCH TWÓJ nie miał dłuższego żywota (teoretycznie ciągle tkwi na afiszu). Z DAWIDEM będzie pewnie inaczej, bo do Capitolu teraz się chodzi, to miejsce modne, sprytnie wylansowane jako centrum „inteligentnej rozrywki” (tak określa swój teatr dyrektor Konrad Imiela). Z akcentem na rozrywkę.
Dudziński wraz z reżyserem Jackiem Bałą sięgnęli po legendarnego Dawida, by opowiedzieć jego historię, ale też zahaczyć o nasze czasy i nasze biografie. Z wdziękiem i niezwykłą pomysłowością jest ten plan realizowany (przynajmniej do jakiejś sześćdziesiątej minuty półtoragodzinnego przedstawienia). Raz słyszymy psalm (w przekładzie Jana Kochanowskiego), raz piosenkę z tekstem współczesnym, nie do końca zresztą wiedząc, kto ją wykonuje: Sambor A.D. 2014 czy akredytowany w ciele Sambora król Izraela. Piszę: akredytowany, bo śpiewa się tu głównie o tzw. wyścigu szczurów, braku czasu dla siebie i swoich pasji, pogoni za pieniądzem, by wychować dzieci, zarobić na starość, a przede wszystkim spłacać raty kredytowe we frankach szwajcarskich. Gdzieś mi umyka w takim ujęciu spójność, ale można sobie z jej niedostatkiem poradzić, obserwując techniczną maestrię Dudzińskiego, który gra na swych słynnych instrumentach hand made, tańczy, zmienia głosy, z tym wyjątkowym błyskiem w oku artysty wolnego, osobnego, ale nie odklejonego od świata.
Show Dudzińskiego i Bały pełne jest atrakcji, biblijne przypowieści okraszone małymi inscenizacjami wymyślonymi z inwencją, wykonanymi z rzemieślniczą pewnością i talentem. Walka Dawida z Goliatem rozgrywa się za pomocą bębna i bębenka, a koncert przechodzi w teatr lalek (Sambor ukończył wydział lalkarski właśnie) i stand-up. Nie trzeba dodawać, z jakim wspaniałym wokalistą mamy do czynienia. Niestety, w ostatnich trzydziestu minutach, kiedy twórcy podganiają prezentację Dawidowego żywota, zaczyna brakować mikroidei na poszczególne fragmenty. Jeszcze po raz kolejny usłyszymy o kredytowym zniewoleniu (ten kolejny raz za wiele), ale Sambor już się nie wychyli spod wpływu Dawida, który panuje niepodzielnie. Do zaoferowania ma mniej niż przedtem. Myślę, że przydałoby się w chwili, gdy gaśnie tempo spektaklu na jednego aktora, dodać Samborowi partnera, a właściwie partnerkę (moment zobaczenia Batszeby wydaje się do tego jedyny), no i chyba lepiej byłoby zdjąć te białe slipy, występując – jak na posągu Michała Anioła – w stroju Dawida albo - jak w Księdze Samuela - w czymś, co przypominałoby lniany efod.
Za perfekcję wykonania, pomysł, za inscenizacyjne błyskotliwości wypadałoby wstać do oklasków, lecz musiałoby się to przedstawienie skończyć po mniej więcej godzinie. Jednakże mimo niedociągnięć, bardzo cieszy wrocławska reaktywacja sceniczna Sambora Dudzińskiego, bo tacy artyści to rzadki skarb, z którym kontakt zawsze jest przeżyciem.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
KRÓL DAWID LIVE, scenariusz i reżyseria Jacek Bała, dramaturgia Agnieszka Bała, muzyka i wykonanie Sambor Dudziński, Teatr Muzyczny Capitol, Scena Ciśnień, 16.05.2014, rząd 3, miejsce 12
Monday, May 12, 2014
THE RAT PACK I TERMOPILE POLSKIE, czyli weekend z Imielą i Klatą
Ukazywała się kiedyś taka świetna seria książeczek z cyklu 500 ZAGADEK... Jedno z pytań literackich brzmiało: Czy się spotkali? Mickiewicz i Gogol, Konopnicka z Orzeszkową, Proust z Joyce’em i tak dalej. Może za kilkadziesiąt lat ktoś reanimuje ZAGADKI w formie jakiejś aplikacji i umieści pytanie o spotkaniu Konrada Imieli z Janem Klatą. My wiemy, że się spotkali, w Konradowym Capitolu Jan zrobił spektakl JERRY SPRINGER – THE OPERA. Łączy ich zresztą więcej: obaj są laureatami Wrocławskiej Nagrody Teatralnej (Klata jej zwycięzcą-rekordzistą), dyrektorami teatrów, reżyserami, urodzili się w pierwszej połowie lat 1970. Obaj też zdają sobie sprawę z tego, że sztuka bez publiczności nie ma sensu, więc robią rzeczy atrakcyjne, z większym i mniejszym udziałem muzyki i nierzadko z humorem. Właśnie spędziłem część weekendu z najnowszymi propozycjami Konrada Imieli i Jana Klaty.
THE RAT PACK, CZYLI SINATRA Z KOLEGAMI to quasi-rekonstrukcja występu słynnego tria piosenkarzy, rozpisany na solowe i grupowe numery koncert piosenek ze wstawkami kabaretowymi. Niby wszystko gra: doskonały big-band pod kierownictwem Zbigniewa Czwojdy, wyborne wokalnie chórzystki-solistki (Dzwonkowska, Kalinowska, Wojnarowska), niezły konferansjer (Marek Kocot), przebojowe standardy z zadziwiająco naturalnie brzmiącymi polskimi tekstami Rafała Dziwisza, trzech znakomitych śpiewających aktorów mierzących się z legendą Sammy’ego Davisa Juniora, Deana Martina, Franka Sinatry. Publiczność bije brawo, może nie tak żywiołowo i często jak by wykonawcy chcieli, ale grzechem byłoby narzekać. W sumie udany wieczór, bez wielkich artystycznych ambicji, obliczony na wypełnienie widowni głównej sceny Capitolu (700 miejsc). Ma być lekko, łatwo i przyjemnie. Przyjemnie jest, łatwo się to odbiera, ale do lekkości oryginału wrocławskiej przeróbce daleko.
Maciej Maciejewski urzeka nie tylko panie jako wiecznie podpity Dean Martin, śpiewa bezbłędnie, lecz ogranicza go gorset pierwowzorowego gestu i ruchu, nie słychać w nisko trzymanym głosie croonerowego swingu. Ucharakteryzowany na Davisa Juniora Konrad Imiela sprawdza się oczywiście, pokazuje sprawność także fizyczną, mógłby z ogromnym powodzeniem wystąpić w programie TWOJA TWARZ BRZMI ZNAJOMO. Widać, jaką radość sprawia mu ta rola, lecz nad ziemią się nie unosi jak MR. BOJANGLES. Najciekawszy głosowo wydał mi się tym razem Błażej Wójcik, znakomity w FLY ME TO THE MOON, za miękki – niestety – w MY WAY. Warto by dopracować aktorską obecność na scenie, bo na jednym geście ręką i sztucznawym śmiechu trudno zbudować pełnokrwistego Franka Sinatrę. Inscenizacyjny pomysł Konrada Imieli-reżysera, by od czasu do czasu zatrzymywać czas i wciskać przypisy do postaci, ma sens, trzeba jednak znaleźć do tego odpowiednie momenty, a gaszenie entuzjazmu widzów po paru taktach NEW YORK, NEW YORK to nie trafienie, lecz zatopienie.
TERMOPILOM POLSKIM dolega podobny problem, co SZCZURZEJ PACZCE. Oglądałem spektakl Klaty bez fascynacji, z poczuciem trochę zawiedzionych oczekiwań. Już po godzinie byłem i podmęczony (niczego nowego etycznie i estetycznie nie doświadczyłem) i podrażniony (dźwiękowym hałasem podbitych i nie zawsze przez to zrozumiałych tekstów). Od pierwszej sceny, której poprowadzenie reżyser powierzył dziecku (Józef Chorosiński), dostajemy czytelny sygnał. Że zamierzone amatorstwo będzie znaczące, skoro prowizorka narodowych spraw polskich trwa. Dlatego pojawią się po kilkudziesięciu minutach panowie od technicznej obsługi jako Amerykanie, dopisując kolejną kartę do historii takich zabiegów na deskach Teatru Polskiego. No właśnie: to wrażenie deja vu towarzyszyło mi przez całe przedstawienie. Przecież ja to już widziałem.
Jan Klata wzbraniał się przed porównywaniem TERMOPIL do SPRAWY DANTONA, jednej z poprzednich swoich wrocławskich realizacji, ale ubogo-tymczasowo-papierowa rzeczywistość łączy te spektakle wyraźnie. Tam domki z kartonów – tu tekturowe tarcze i gazetowy bikorn księcia. Gimnastyczny koń z plakatu od razu mi się skojarzył z TROILUSEM I KRESYDĄ Babickiego sprzed dwudziestu paru lat z Teatru Wybrzeże. Zestawienie wojny ze sportem – było, nie raz. Kabaretowy ton dialogów może nawet i trafnym jest wyborem, biorąc pod uwagę młodopolszczyznę autora Micińskiego, ale w efekcie TERMOPILE stają się SZAJBĄ, innym tutejszym przedstawieniem Klaty. Odrobina grozy towarzyszy scenom z Bartoszem Porczykiem i Wojciechem Ziemiańskim (treścią stosunki polsko-rosyjskie). Mimo iż wizualnie Porczyk śmieszy w stroju trenera z klubu fitness, siła aktorstwa obu panów działa niezmiennie. Tak samo pociąga caryca wrocławskiego teatru Halina Rasiakówna jako Katarzyna, zainteresowana przede wszystkim erotycznym zabijaniem czasu.
Nawiązań do sytuacji aktualnej, do konfliktu rosyjsko-ukraińskiego i unijno-polskiej w nim roli, nie brakuje. Stanisław August ustami Ziemiańskiego, na kolanach – a raczej na leżąco – krzyczy: Co na to świat, co na to Europa? Nic, rzecz jasna. Nie zostaje wiele także po obejrzeniu do końca TERMOPIL POLSKICH, choć – kto wie – gdyby pokazać ten spektakl w Krakowie, prawicowe skrzydło widowni Starego Teatru, mogłoby zrobić zadymę i ujawniłaby się moc tej inscenizacji. Za prześmiewczą fasadą trudno odkryć granat, bo nie ma tu – jak w SPRAWIE DANTONA na przykład – sporu, nie ma ognia i tytułowej ofiarności. Główna postać – książę Józef Poniatowski (Wiesław Cichy) nie wychodzi z roli żołnierzyka. Co ciekawe, widzowie zamiast uczestniczyć w tej zabawie śmiechem, jedynie obserwują, regulując co chwil kilka pozycję w fotelu. Owszem, artyści się starają. Ma energię Marian Czerski jako feldmarszałek Suworow, imponuje Marcin Pempuś finałowym monologiem, cieszy występ Edwina Petrykata (Kamienskij), za scenografię Justynę Łagowską pochwalić trzeba. Nie ma jednak duszy ten spektakl Jana Klaty, owa dusza jest widmem, iluzją, duchem, snującą się po scenie Witą (Janka Woźnicka), a nie prawdą, o której w wygodach współczesnego życia zapomnieliśmy. Takie przedstawienie jak TERMOPILE POLSKIE powinno potrząsnąć, pobudzić, zainspirować, tymczasem męczy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
THE RAT PACK, CZYLI SINATRA I PRZYJACIELE (Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, 9.05.2014), TERMOPILE POLSKIE (Teatr Polski we Wrocławiu, 11.05.2014)
Tuesday, May 6, 2014
Marcin Wroński HAITI
Komisarz Zyga Maciejewski powraca jako dozorca hipodromu w erze stalinowskiej - gdyby taki slogan pojawił się na plakatach promujących najnowszą książkę Marcina Wrońskiego, konia z kulawą nogą trzeba by specjalnym cukrem zachęcać, by pokłusował do księgarni. Dlatego cieciowanie byłego gliniarza, szefa wydziału zabójstw komendy powiatowej w Lublinie, zestawił autor ze śledztwem prowadzonym przez Zygę w lipcu 1938. W obu planach czasowych oprócz komisarza spotykamy przodownika Fałniewicza (którego intymną tajemnicę przy okazji odkrywamy) i tytułową Haiti, czyli klacz wyścigową, pochodzącą ze stajni księcia Czetwertyńskiego (który jest postacią wziętą z przedwojennej rzeczywistości). W autorskim posłowiu przeczytamy na dodatek, że Wroński zamierzał tym razem napisać trzymający się gatunku po prostu kryminał, lecz zagłębiając się w realia przeszłości znów się dał wciągnąć w ich wir. No i w efekcie znowu wyszedł lubelskiemu pisarzowi thriller historyczny. Tym razem konny.
Podczas wyścigów w boksie Haiti zostaje znaleziony trup mężczyzny. Z pozoru wygląda na ofiarę końskich nerwów, ale Maciejewski węszy nieco inne powody nagłej śmierci bezimiennego. I - jak zwykle - ma rację. W śledztwie pomagają mu i przeszkadzają znane z poprzednich części lubelskiej serii retrokryminałów osoby, zarówno niewysoki tajniak Zielny - erotoman niegawędziarz, jak i wyjątkowo Zydze nieżyczliwy patolog doktor Krępiel. Et cetera. Jak przystało na przemyślany, z talentem skrojony cykl, gdzie wszystko gra i działa jak w szwajcarskim chronometrze, wszystkie elementy, za które czytelnik polubił wcześniejsze powieści Wrońskiego wracają. Soczyste opisy, celne komentarze, wrażliwe na charakterologiczno-stylistyczne odmiany dialogi, no i temperament głównego bohatera.
Maciejewski to typ raczej niesympatyczny, mocno niechlujny, bardzo niedoskonały i mimo to pociągający, prawdziwy motor literacki, o dużej pojemności. Trzymając się konnej nomenklatury powinienem powiedzieć: ogier krwi pełnej (tu prawie wierny swojej narzeczonej pielęgniarce Róży, jak pamiętamy, wyratowanej z nałogu morfinistki, dziś ponętnej i niekoniecznie tylko Zygmuntowi oddanej). Może ktoś kiedyś wpadnie na pomysł (i skutecznie go zrealizuje, sakwą lub przekąską przekonując obu znających się i niestroniących od siebie autorów, że warto), by w jakiejś na przykład filmowej (a może i literackiej) sytuacji skojarzyć Maciejewskiego z Popielskim i Mockiem (od Marka Krajewskiego). Osiągnęliby panowie natychmiast niemal idealne porozumienie - niemal, bo nie wiem, co Edward z Eberhardem poczęliby z estetyczną dezynwolturą Zygmunta.
Podobieństwa między Krajewskim a Wrońskim rzucają się w oczy także w HAITI. Obaj - jako filologowie - dbają o styl, obaj są przywiązani do detalu, widać, że kwerendy biblioteczne uwielbiają, plotą swe intrygi w różnorodnych środowiskach i podobnych czasach, ze swadą, językowym kolorytem malują portrety ludzi i miejsc, kochają epizodyczne wycieczki. Dobrze również wiedzą, iż wyborowo zaprezentowanemu glinie potrzeba godnego przestępcy jako przeciwnika. W powieści niniejszej chodzi o honor i zemstę w jednym, a zły okazuje się nie taki czarny. Jeśli natomiast znajdzie się na drodze Maciejewskiego ktoś czysty i dobry (jak ksiądz Popiel), dla dobra śledztwa Zyga gotów popełnić świństwo, resztkami sumienia czując swą winę. Jedyne fragmenty HAITI godne pominięcia w czytaniu to otwierające każdy rozdział litanie wydarzeń dziejących się w miastach Polski i świata. Nic książce nie dają, opóźniając kontakt z atrakcyjnie i drobiazgowo obmyśloną fabułą i jej bohaterami.
Marcin Wroński to rekordzista pod względem nominacji do Nagrody Wielkiego Kalibru, rok temu otrzymał na pocieszenie laur czytelników. Coś mi jednak mówi, że albo za najnowszą, albo za poprzednią powieść (POGROM JUŻ WE WTOREK) wreszcie się najwyższego literacko-kryminalnego wyróżnienia doczeka.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................................
Marcin Wroński HAITI, W.A.B., 2014