Tuesday, March 26, 2013
34 Przegląd Piosenki Aktorskiej
34. Przegląd Piosenki Aktorskiej stał się już właśnie historią, pobudziwszy zaskakująco wiele tzw. pozytywnej energii, zostawiając sporo pamiętnych emocji i dużo nadziei na przyszłość. Konrad Imiela, szef artystyczny festiwalu, doprowadził w 2013 roku swoją ideę połączenia pokoleń wokół wrocławskiej imprezy-legendy do modelu, który można by na tę chwilę nazwać nawet idealnym. Jest coś dla każdego, młodego, średniego i starszego, a przy tym całość idzie zauważalnie do przodu. Mamy światowe trendy, nowe nazwiska, powiewy świeżości.
W tym roku przegląd zaoferował kilkanaście premierowych wydarzeń. Jak zawsze, publiczność najbardziej czekała na koncerty galowe. Setna rocznica urodzin Jerzego Wasowskiego skłoniła Imielę do zaproponowania właśnie takiego tematu gali. Zapalił się do pomysłu Paweł Miśkiewicz, reżyser dotąd niekojarzony z piosenką. Dla niego koncert pt. ZAWSZE GORZEJ MOŻE BYĆ to również powrót do Teatru Polskiego we Wrocławiu, gdzie na początku ubiegłej dekady dyrektorował, przygotowując istotne w dziejach tej sceny spektakle, PRZYPADEK KLARY czy WIŚNIOWY SAD. Piosenek Wasowskiego (nie tylko do tekstów Jeremiego Przybory) wraz z aranżerami nie przerabiał, przeciwnie, starał się wydobyć ich sentymentalno-dowcipny klimat. I udało się, czego najlepszym dowodem aplauz publiczności. Wszystkie koncerty kończyły się długimi owacjami na stojąco. W stylizowanej na studio telewizyjne, w jakim realizowano kiedyś Kabaret Starszych Panów, scenografii, ze sztucznymi zwierzętami, blue-boxem i ciągniętymi przez obsługę łódkami, łóżkami, drzewkami, dał się uchwycić tkliwy ton muzyki i poważno-niepoważny charakter słów. Na scenie śpiewały wyłącznie kobiety (nie po raz pierwszy w gali), wśród nich także te, dla których kompozytor pisał WALCA EMBARRAS (Barbara Krafftówna) czy PANIENKĘ Z TEMPERAMENTEM (Iga Cembrzyńska). I może zabrakło tu arcydzieł tzw. piosenki aktorskiej (z wyjątkiem genialnej wręcz WIELKANOCY w wykonaniu Stanisławy Celińskiej), lecz w zamian dostaliśmy artystyczny prezent o niespodziewanym uroku zarówno wspomnieniowości, jak i świeżości. Działał PEJZAŻ BEZ CIEBIE Anny Chodakowskiej, uwodził SZARP PAN BAS Barbary Krafftówny (w bieliźnie!), mógł wzruszyć duet Beaty Fudalej ze śpiewającym z taśmy Jerzym Wasowskim (CZEMU ZGUBIŁAM KORALE). Jasne, że był to wieczór retro, lecz pełen całkiem współczesnej klasy.
Wzruszenia towarzyszyły również widzom w czasie koncertu dedykowanego Alinie Janowskiej, trzeciego dnia festiwalu. Jubilatka słuchała kiedyś przez siebie śpiewanych utworów z uwagą i radością, odbierała życzenia, a nawet tańczyła. 34. PPA przejdzie do historii jako jeden z najciekawszych, prezentujący różne odmiany teatru, w którym się śpiewa. Od koncertu z piosenkami Davida Bowiego w wersji Matyldy Damięckiej i Voo Voo przez angażujący publiczność występ Meow Meow, dialogującego Asafa Avidana akustycznie po The Best of Katarzyna Groniec. A poza tym zachwycili i porwali m.in.: brytyjscy wokaliści-beatboxerzy z The Vocal Orchestra, ukraiński pisarz Jurij Andruchowycz z zespołem Karbido, znakomita (znów) Stanisława Celińska z młodymi muzykami w programie NOWA WARSZAWA. Trudno w takim zestawie znaleźć słaby punkt festiwalu. Nie okazał się nim także konkurs aktorskiej interpretacji piosenki, choć po II etapie nie można się było oprzeć mieszanym uczuciom. Finał z siedmiorgiem laureatów podobał się niemal wszystkim, bo po prostu stał na wysokim poziomie. Aby uchronić się przed znanym z poprzednich lat nastrojem pompy i powagi, organizatorzy zatrudnili w roli konferansjera Artura Andrusa. Autora przeboju PIŁEM W SPALE, SPAŁEM W PILE chwalili widzowie i minister kultury z prezydentem Wrocławia, nie zauważając, że wyłącznie kabaretowe zapowiedzi-skecze kompletnie nie pasowały do piosenek wykonywanych przez finalistów. Zdaniem jurorów najlepiej interpretował maturzysta z Andrychowa Kamil Studnicki, który w tym roku ma zamiar zdawać do szkoły aktorskiej (jak sam powiedział „chętnie we Wrocławiu”). Publiczność bardziej przekonała wyrazista Dominika Barabas, ale właściwie zwycięzcą mógł być każdy/każda z siódemki. Gorzej, niestety, wypadli zwycięzcy PPA z ostatnich siedmiu lat, w większości bez nowego, przekonującego pomysłu na siebie (z wyjątkiem Natalii Sikory i Bartosza Porczyka).
Warto jeszcze dodać, że prestiżowy dyplom mistrzowski kapituły im. prof. Aleksandra Bardiniego (urodzonego 100 lat temu, co jednak przemknęło bez specjalnego koncertu) otrzymał absolutnie zasłużenie kompozytor i muzyk Piotr Dziubek. Niebawem usłyszymy jego i Wojciecha Kościelniaka musicalową wersję MISTRZA I MAŁGORZATY. To już na scenie odnowionego Teatru Muzycznego Capitol, gdzie również za rok, w marcu, kolejny, 35., Przegląd Piosenki Aktorskiej.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………
34 Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, dyr. artystyczny Konrad Imiela, 15-24.03.2013
Tuesday, March 19, 2013
NIEKONIECZNIE JEST ŹLE. Piosenki Lecha Janerki
fot. ŁUKASZ GAWROŃSKI/ Teatr Muzyczny Capitol, www.ppa.wroclaw.pl
Tydzień temu pewien przebywający we Wrocławiu zachodnio-południowy Europejczyk pytał mnie, co to jest ten Przegląd Piosenki Aktorskiej. Odpowiedziałem po chwili namysłu, bo zdefiniować akurat tę imprezę niełatwo, że to festiwal, na którym artyści (najczęściej aktorzy) śpiewają zwykle czyjeś, bardziej lub mniej znane, utwory. I robią z tego naprawdę niezłe show. Dobrze, że mój Hiszpan nie dotarł na piątkowy koncert konkursowy II etapu tzw. aktorskiej interpretacji piosenki. Nie było ciekawie, wiało i pretensją, i nudą, z chwalebnymi wyjątkami. Jurorzy zakwalifikowali do finału zaledwie siedem osób, co pokazuje trwały kryzys przeglądowych zmagań konkursowych. A może też kryteriów oceny poszczególnych występów, jakieś obustronne, wykonawców i oceniających, zastanie w formule sprzed lat? Czemu na przykład nie mógłby w koncercie finałowym zaśpiewać, jako ożywcza ciekawostka, Joao de Sousa? Czemu nie dostał szansy, by na warsztatach z Mariuszem Kiljanem czy Olgą Szwajgier pogłębić swą zwiewną interpretację „Groszków i róży”, ucieszyć znów publiczność pięknym głosem i humorem?
Z piosenką aktorską w ogóle nie jest wcale źle, co z kolei udowodnił sobotni spektakl pod znaczącym również w takim kontekście tytułem NIEKONIECZNIE JEST ŹLE. Przeboje i nieprzeboje wrocławskiej rockowej legendy, czyli Lecha Janerki, zaśpiewali (to mało powiedziane) aktorzy związani z Wrocławiem. Na scenie Centrum Sztuki Impart, w pomysłowo zaprojektowanej scenografii Michała Hrisulidisa, zdarzył się multimedialny teatr z ekstraklasy, z nienachalną a wyrazistą strukturą dramatyczną, przy okazji prezentujący piosenki Janerki z czasem niespodziewanej muzycznej strony (np. soulowo-gospelowa Emose Uhunmwangho w przekonujących duetach z Januszem Chabiorem). W kwadratowych peerelowskich pokoikach snuły się opowieści, o jakie autorowi chodziło w latach osiemdziesiątych, brzmiące zaskakująco współcześnie, zarówno w muzyce, jak i w treści. Dziś żyjemy w takich samych pokoikach, klepiemy podobną codzienność, mimo wielkiej ustrojowej zmiany. Janerkowe „ja no i ty” zyskuje dodatkowe znaczenia w epoce internetu. Magdalena Kumorek zaśpiewała „Śmielej” do kamery i pewnie za chwilę jej bohaterka wrzuci ten kawałek w sieć, publikując go na swoim profilu.
Jesteśmy mieszkańcami niewiele podpicowanej rzeczywistości – zdaje się mówić scenarzysta i reżyser spektaklu Cezary Studniak. Pływamy w akwarium, nie w oceanie, rybki mają twarze celebrytów i ludzi z ulicy, a jak już nam ta niewola dopiecze nie do wytrzymania, „idziemy do zoo”. W lustrze Studniaka-Janerki przejrzyście odbija się człowiek uniwersalny, choć opowiadany na dwadzieścia parę sposobów i kilka pokoleń. Trudno powiedzieć, kto w tym towarzystwie bryluje, NIEKONIECZNIE JEST ŹLE to kreacja zespołowa, zabawna (kwartetowe „Konstytucje” artystów Capitolu czy porywające „Jezu jak się cieszę” Bartosza Porczyka z kolegami) i gorzka. Dawno na przeglądowej scenie niewidziany Sambor Dudziński jest Chrystusem, któremu w pewnej chwili znudzi się przeołtarzony krzyż miłosierdzia. „Wyprowadzam się na górę..., a ty możesz zostać” – rzuca na odchodnym do panienki lżejszych obyczajów i to ona zmienia go w staniu i tańcu na cokole, czyli rurze. Warto było posłuchać, jak Mariusz Kiljan w dresiku przypomina sobie czasy własnego rockowego szaleństwa (mocno wykonane „Siedzi”), jak Marcin Czarnik śpiewa w hymnie do „Ryby lufy”: „Bądź zawsze przy mnie lecz bez przesady / Nie zrób za dobrze mi bo będzie źle”. Gdybyśmy poznali prawdę, nie byłoby dla nas nadziei – sugeruje w innym tekście Janerka, siedzący sobotniego wieczoru na widowni. Nie wiem, czy spektakl Studniaka go zachwycił, zadziwił czy jakkolwiek poruszył, z pewnością nie znudził. Świetny band pod kierownictwem aranżera Krzysztofa Wiki Nowikowa musiał się podobać, a wizualizacje Karola Rakowskiego windowały całość na jeszcze inny poziom. Mnie zabrakło jubilata (60 lat w maju) na scenie, choćby na końcu mówiącego „Dobranoc”, jeśli już nie wcielającego się w postać sąsiada, którego zresztą udanie wykreował Michał Staszczak.
Dzięki takim koncertom-spektaklom, spektaklo-koncertom tzw. piosenka aktorska daje sygnał, że żyje i niekoniecznie ma się tak nie najlepiej, jak od lat, niestety, sugeruje konkurs PPA. Na miejscu dyrektora Teatru Muzycznego Capitol (i szefa Przeglądu) Konrada Imieli rozważyłbym wprowadzenie NIEKONIECZNIE JEST ŹLE do stałego repertuaru nowej sceny przy Piłsudskiego.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
NIEKONIECZNIE JEST ŹLE. Piosenki Lecha Janerki, reż. C. Studniak, Przegląd Piosenki Aktorskiej, CS Impart, 16 marca 2013
Tydzień temu pewien przebywający we Wrocławiu zachodnio-południowy Europejczyk pytał mnie, co to jest ten Przegląd Piosenki Aktorskiej. Odpowiedziałem po chwili namysłu, bo zdefiniować akurat tę imprezę niełatwo, że to festiwal, na którym artyści (najczęściej aktorzy) śpiewają zwykle czyjeś, bardziej lub mniej znane, utwory. I robią z tego naprawdę niezłe show. Dobrze, że mój Hiszpan nie dotarł na piątkowy koncert konkursowy II etapu tzw. aktorskiej interpretacji piosenki. Nie było ciekawie, wiało i pretensją, i nudą, z chwalebnymi wyjątkami. Jurorzy zakwalifikowali do finału zaledwie siedem osób, co pokazuje trwały kryzys przeglądowych zmagań konkursowych. A może też kryteriów oceny poszczególnych występów, jakieś obustronne, wykonawców i oceniających, zastanie w formule sprzed lat? Czemu na przykład nie mógłby w koncercie finałowym zaśpiewać, jako ożywcza ciekawostka, Joao de Sousa? Czemu nie dostał szansy, by na warsztatach z Mariuszem Kiljanem czy Olgą Szwajgier pogłębić swą zwiewną interpretację „Groszków i róży”, ucieszyć znów publiczność pięknym głosem i humorem?
Z piosenką aktorską w ogóle nie jest wcale źle, co z kolei udowodnił sobotni spektakl pod znaczącym również w takim kontekście tytułem NIEKONIECZNIE JEST ŹLE. Przeboje i nieprzeboje wrocławskiej rockowej legendy, czyli Lecha Janerki, zaśpiewali (to mało powiedziane) aktorzy związani z Wrocławiem. Na scenie Centrum Sztuki Impart, w pomysłowo zaprojektowanej scenografii Michała Hrisulidisa, zdarzył się multimedialny teatr z ekstraklasy, z nienachalną a wyrazistą strukturą dramatyczną, przy okazji prezentujący piosenki Janerki z czasem niespodziewanej muzycznej strony (np. soulowo-gospelowa Emose Uhunmwangho w przekonujących duetach z Januszem Chabiorem). W kwadratowych peerelowskich pokoikach snuły się opowieści, o jakie autorowi chodziło w latach osiemdziesiątych, brzmiące zaskakująco współcześnie, zarówno w muzyce, jak i w treści. Dziś żyjemy w takich samych pokoikach, klepiemy podobną codzienność, mimo wielkiej ustrojowej zmiany. Janerkowe „ja no i ty” zyskuje dodatkowe znaczenia w epoce internetu. Magdalena Kumorek zaśpiewała „Śmielej” do kamery i pewnie za chwilę jej bohaterka wrzuci ten kawałek w sieć, publikując go na swoim profilu.
Jesteśmy mieszkańcami niewiele podpicowanej rzeczywistości – zdaje się mówić scenarzysta i reżyser spektaklu Cezary Studniak. Pływamy w akwarium, nie w oceanie, rybki mają twarze celebrytów i ludzi z ulicy, a jak już nam ta niewola dopiecze nie do wytrzymania, „idziemy do zoo”. W lustrze Studniaka-Janerki przejrzyście odbija się człowiek uniwersalny, choć opowiadany na dwadzieścia parę sposobów i kilka pokoleń. Trudno powiedzieć, kto w tym towarzystwie bryluje, NIEKONIECZNIE JEST ŹLE to kreacja zespołowa, zabawna (kwartetowe „Konstytucje” artystów Capitolu czy porywające „Jezu jak się cieszę” Bartosza Porczyka z kolegami) i gorzka. Dawno na przeglądowej scenie niewidziany Sambor Dudziński jest Chrystusem, któremu w pewnej chwili znudzi się przeołtarzony krzyż miłosierdzia. „Wyprowadzam się na górę..., a ty możesz zostać” – rzuca na odchodnym do panienki lżejszych obyczajów i to ona zmienia go w staniu i tańcu na cokole, czyli rurze. Warto było posłuchać, jak Mariusz Kiljan w dresiku przypomina sobie czasy własnego rockowego szaleństwa (mocno wykonane „Siedzi”), jak Marcin Czarnik śpiewa w hymnie do „Ryby lufy”: „Bądź zawsze przy mnie lecz bez przesady / Nie zrób za dobrze mi bo będzie źle”. Gdybyśmy poznali prawdę, nie byłoby dla nas nadziei – sugeruje w innym tekście Janerka, siedzący sobotniego wieczoru na widowni. Nie wiem, czy spektakl Studniaka go zachwycił, zadziwił czy jakkolwiek poruszył, z pewnością nie znudził. Świetny band pod kierownictwem aranżera Krzysztofa Wiki Nowikowa musiał się podobać, a wizualizacje Karola Rakowskiego windowały całość na jeszcze inny poziom. Mnie zabrakło jubilata (60 lat w maju) na scenie, choćby na końcu mówiącego „Dobranoc”, jeśli już nie wcielającego się w postać sąsiada, którego zresztą udanie wykreował Michał Staszczak.
Dzięki takim koncertom-spektaklom, spektaklo-koncertom tzw. piosenka aktorska daje sygnał, że żyje i niekoniecznie ma się tak nie najlepiej, jak od lat, niestety, sugeruje konkurs PPA. Na miejscu dyrektora Teatru Muzycznego Capitol (i szefa Przeglądu) Konrada Imieli rozważyłbym wprowadzenie NIEKONIECZNIE JEST ŹLE do stałego repertuaru nowej sceny przy Piłsudskiego.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
NIEKONIECZNIE JEST ŹLE. Piosenki Lecha Janerki, reż. C. Studniak, Przegląd Piosenki Aktorskiej, CS Impart, 16 marca 2013
Tuesday, March 12, 2013
OD CRANACHA DO PICASSA
Lucas Cranach Starszy Święty Jan Chrzciciel nauczający
Wystawa o chwytliwym tytule OD CRANACHA DO PICASSA, pokazywana właśnie we wrocławskim Muzeum Narodowym, pojawiła się nad Odrą dzięki fuzji dwóch banków: polskiego WBK Zachodniego i hiszpańskiego Santander. Prosimy o więcej takich artystycznych skutków rozmaitych przejęć, połączeń, sprzedaży i kupna. To, że Wrocław i San Sebastian będą dwoma stolicami kultury w jednym 2016 roku nie miało zatem tym razem znaczenia, choć warto wspomnieć, iż jeden z artystów prezentowanych w czasie trwającej do czerwca ekspozycji, , rzeźbiarz Eduardo Cillida, urodził się właśnie w San Sebastian nad Zatoką Biskajską. Co ciekawe, zanim poszedł na architekturę, artysta bronił bramki piłkarskiego zespołu Real Sociedad. Jego abstrakcyjne prace stoją na całym świecie, są ozdobą przestrzeni w Ameryce i Europie. Kilka z nich można na przykład podziwiać w Niemczech: w Berlinie, Münster czy Trewirze (wspaniała „Klatka wolności”). Warto więc rzucić okiem na skromniejszą rzeźbę umieszczoną w muzeum.
Cała kolekcja Santander liczy około pięciuset obrazów, dwóch tysięcy monet, wiele gobelinów, mebli, dzieł z porcelany czy rzeźb. Najważniejsze jest malarstwo, z którego we Wrocławiu zobaczymy kilkadziesiąt znakomitych obrazów z różnych epok, jak celnie głosi tytuł. Wrażenie robią nazwiska i prace starych mistrzów. Można bowiem na własne oczy przekonać się o pięknie, a nawet cudowności takich arcydzieł jak „Święty Jan Chrzciciel nauczający” Lucasa Cranacha Starszego, „Chrystus ukrzyżowany z Toledo w tle” El Greca, „Najświętsza Maria Panna jako śpiąca dziewczynka” Francisco de Zurbarána, „Don Diego de Mexía, markiz de Leganés” Antona van Dycka, „Portret Michela Ophoviusa” Petera Paula Rubensa. Jest niesamowity i tajemniczy „Portret dwudziestopięcioletniego młodzieńca w pelisie” Tintoretta, wreszcie późne płótno Pabla Picassa („Popiersie rycerza III”) czy „Personnage” Juana Miró. Pięćset lat nie tylko hiszpańskiej sztuki, więc przysłowiowemu „każdy znajdzie tutaj coś dla siebie” w tym przypadku daleko do sloganu.
https://pl-pl.facebook.com/Muzeum.Narodowe.Wroclaw?group_id=0
Mnie zachwyciła od pierwszego spojrzenia „Martwa natura z kwiatami” nieznanego mi wcześniej Juana de Arellano. Czarne tło i żywe kolory kwiatów dają się zauważyć i wyróżnić mimo godnej konkurencji obrazów sąsiadujących. Jak mówi kurator wystawy, madrycki profesor José Manuel Cruz Valdovinos, de Arrellano był jednym z najwybitniejszych malarzy martwej natury w Madrycie w XVII wieku. Obok Muzeum Prado wszystkie największe hiszpańskie kolekcje mają obrazy tego artysty. To obrazy drogie, jeden potrafi kosztować co najmniej pół miliona euro, zazwyczaj dużo więcej. Dzieło prezentowane we Wrocławiu to w dodatku rzecz szczególna kompozycyjnie. Składa się z trzech elementów, a zwykle de Arrellano malował tylko jeden obiekt. I chociaż nie ma w kolekcji Santandera ani Velazqueza, ani Goyi, ekspozycja wydaje się reprezentatywna dla dziejów malarstwa hiszpańskiego. Część poświęcona czasom późniejszym, choćby malarzom z wieku dziewiętnastego, będzie zapewne odkryciem, ale kiedy się po jej podziwianiu poszpera trochę w książkach lub w sieci, okaże się, iż są to twórcy cenieni i szanowani (świetne płótno Joaquína Sorolli!). Żadna druga liga, lecz najprawdziwsza malarska Primera Division.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
OD CRANACHA DO PICASSA. Kolekcja Santander, Muzeum Narodowe we Wrocławiu, 12.03.2013
Tuesday, March 5, 2013
Miesięcznik ODRA
Jestem zdania, że nie potrzeba w Polsce tylu czasopism artystyczno-literackich, ile się wydaje. I nie chodzi mi o finanse, choć to z pewnością także ważna sprawa, lecz o realną potrzebę czytelników, których coraz mniej. Kto ma dziś czas czytać (i pieniądze, by kupować) choćby kilka tytułów? Może zainteresowany emeryt na emeryturze (w odróżnieniu od emeryta pracującego), ale i on (ona) też pewnie niekoniecznie. Z kurczącego się, ciągle jednak pokaźnego, zbioru czasopism podejmujących tematy sztuk przeróżnych, głównie literackich, niełatwo wybrać coś, co rzeczywiście warto przynajmniej wnikliwie przeglądać regularnie lub nie. Na szczęście jest Odra.
Mam znajomych, którzy na wydawany od ponad pięćdziesięciu lat we Wrocławiu miesięcznik patrzą krzywo. Że forma nieatrakcyjna, czerń i biel bez innych kolorów, że pismo trąci myszką, że kiedyś to pewnie taka lektura miała sens, ale teraz to ja ledwo jakiś tygodnik plus porcję niusów z sieciowego portalu przełykam. Takie czasy. Gdy jednak opowiadam o tym, co w tej niby leciwej a zasłużonej Odrze znalazło się ostatnio, deklarują chęć kontaktu. Bo w lutowym, na przykład, numerze już z okładki patrzy Witold Gombrowicz, a z wnętrza pisze, w niepublikowanych wcześniej listach, do Litki, czyli Alicji de Barcza, przyjaciółki z przedwojennych stołecznych salonów, później – jak on – emigrantki, tyle że północnoamerykańskiej. Mało tę epistolarną aktywność pisarza znamy, więc za okraszony wywiadem z Ritą Gombrowicz pomysł prezentacji choć fragmentu trzeba redakcji pozazdrościć. Wychodzi z autora w tych kilku listach człowiek trzeźwo myślący o sobie i ludziach, ten ironista, jakiego pełno w dzienniku, ale też wcale męski uwodziciel, choć, niestety, z brakami w portfelu. „Wobec dolarów jestem zupełnie bezsilny” – tłumaczy się Witoldo z przyjęcia od Alicji znalezionego w kopercie ze Stanów banknotu z prezydentem Hamiltonem.
Miesiąc temu, w styczniowej Odrze, można było się natknąć na nowe (najnowsze?) wiersze Tadeusza Różewicza, kiedyś stałego na łamach bywalca, a w zawsze interesującej sekcji recenzyjnej Cezary Rosiński rozprawił się jeszcze mocniej ode mnie z powieściowymi kotami Doroty Masłowskiej („horrorem czytelniczym” tu nazwanymi). Co nie znaczy, iż z opiniami Odrowców zgadzać się należy, recenzenci i felietoniści potrafią czasem zdziwić własnym zdaniem i hipotezą. Osobiście uważam, że miesiąc bez celnie dowcipnego Stanu Przejściowego Mariusza Urbanka czy chwili w Poczekalni Urszuli Kozioł byłby miesiącem uboższym. Nie czytam za to artykułów socjologicznych i ekonomicznych, rozmów politykujących (nawet z Władysławem Frasyniukiem czy Pawłem Kowalem), we wrocławskim magazynie szukam tego, czego nie znajdę gdzie indziej. Jak esej Eryka Ostrowskiego o Charlotcie Brontë, przedstawiający alternatywną wersję autorstwa książek brytyjskich sióstr. Kto naprawdę napisał WICHROWE WZGÓRZA i wszystkie inne? Odpowiedź w październikowym, 605., numerze. Takie odkrycia bywają niemal w każdym wydaniu Odry. Rok temu pojawił się tutaj ostatni, jak się potem okazało, wydrukowany za życia wiersz Wisławy Szymborskiej, o której luksemburski poeta Lambert Schlechter wspomina w swoim wierszu, zamieszczonym w numerze lutowym (przekład Urszuli Kozioł): „rozpocząć dzień z wierszem / Wisławy Szymborskiej (…) / to będzie dzień jak żaden inny”. Bardzo ciekawie zapowiada się ankieta na temat polskiej poezji pierwszej dekady XXI wieku, a w marcu między innymi: publikacja fragmentu najnowszej powieści Olgi Tokarczuk FRANK i rozmowa Stanisława Obirka z Zygmuntem Baumanem o religii i literatach.
Warto więc do Odry zaglądać, żeby czegoś rzeczywiście istotnego nie przegapić.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………..
ODRA – miesięcznik, red. nacz. Mieczysław Orski, OKiS we Wrocławiu i Instytut Książki