Saturday, January 29, 2011
ŚCIGAJĄC ZŁO czyli James Bond w Capitolu
Wiązałem z rewią „Ścigając zło” osobiste nadzieje, bo lubię bondowskie filmy i cenię przynajmniej część piosenek, które przygody 007 promują. Choć słuchając dwudziestu kilku w ciągu 90 minut, nie można nie ziewnąć. Jedynym sposobem na wykorzystanie Bonda w teatrze muzycznym wydał mi się pastisz, do czego otwarta rewiowa formuła wręcz prowokuje, zwłaszcza że znane są satyryczne możliwości Konrada Imieli, reżysera całości. Imiela zatrzymał się jednak w pół drogi. Może zabrakło mu pomysłów, może chciał, żeby syte było i towarzystwo mieszczańskie, i kompania młodzieżowa. W efekcie wyszło widowisko klasy c, bo nie da się powagi i wzruszenia zmieszać z tzw. odjazdem. Tak jak James nie przełknąłby zmieszanego martini, tak widz nie będzie po obejrzeniu Capitolowej premiery wstrząśnięty ze śmiechu lub przejęcia.
Zaczyna się intrygująco, gdy Bond w błyszczącym garniturze (Piotr Saul) break-dance’owo-pantomimicznie wchodzi na scenę. Po 30 sekundach czar pryska, bo gość wchodzi technicznie doskonale, lecz za długo. Podczas całego spektaklu Saul-Bond pojawi się nie raz, zawsze wstrzymując tempo, rzadko zdobywając uwagę. Arsenał ruchów robota wyczerpuje się błyskawicznie, o czym reżyser, a także choreograf (Jacek Gębura) wiedzieć powinni. Istnieje taka zasada w amerykańskim kinie, że pierwsze 15 minut decyduje o wszystkim. Jeżeli pierwszy kwadrans nie zadziała, produkcja pada. We wrocławskiej rewii ten czas jest stracony. Okrutnie nudne „From Russia with Love” (śpiewa niezły przecież Maciej Maciejewski) ze wskazującym gestem palca i marnym pokazem mody (przeciętne kostiumy Anny Chadaj) nie może się podobać. Kiedy zaraz potem wychodzi Elżbieta Romanowska, by również zaśpiewać balladę, robi się nudnawo. Na szczęście operetkowej Elżbiecie Kłosińskiej udaje się w cudzysłów wpisać motyw dziewczyny Bonda i delikatnie, przyjaźnie (a pastiszowo) przywołać Shirley Bassey z przeboju z „Goldfingera”. Bogna Woźniak-Joostberens, znakomicie śpiewająca inną piosenkę Bassey „Diamonds Are Forever”, uczyni to później na poważnie. I ten właśnie klimat serio splątany z prześmiewczym harcem staje się największym problemem rewii Konrada Imieli. Wiem, że tak są pomyślane filmy o 007: przymrużenie oka, fragment komedii, a za chwilę normalny thriller, zresztą w każdym tytule naciągany. W teatrze trzeba się było zdecydować, w którą pójść stronę. Tymczasem jeden z najlepszych bondowskich numerów, „Live and Let Die” (McCartneya), strawestowano na pseudo-reggae’ową modłę, a energetycznego „Człowieka ze złotym pistoletem” ubrano w szaty piosenki aktorskiej (bardzo dobra Danuta Rondzisty lub Monika Malec - Capitol nie umieszcza w programie wkładki z aktualną obsadą). Dżungla i błądzenie we mgle zamiast przemyślanej rewii.
Kilka momentów przedstawienia zupełnie umyka pamięci. Kuriozalnie wypada „A View to a Kill”, gdzie Adrian Kąca z włosami Marka Piekarczyka (z TSA) próbuje stylizować swój śpiew na Simona Le Bona, mając za wizualny akompaniament klony wokalisty Duran Duran czy Limahla. Klony, które za chwilę przywołają fortepianowe szarże Jerry’ego Lee Lewisa, tyle że na elektrycznych klawiszach. Koszmar! Ewelina Adamska-Porczyk postawiła sobie za cel skopiować Madonnę („Die Another Day”) i osiągnęła sukces, z którego kompletnie nic nie wynika. Nie mam pojęcia, dlaczego umieszczono dwie bardzo podobne piosenki („Tomorrow Never Dies” i „The World Is Not Enough”) obok siebie. Obie ładnie brzmiące, dzięki Marcie Dzwonkowskiej / Ewie Szlempo i Justynie Szafran, obie nieprzekonujące z powodu niefortunnego zestawienia. Emose Uhunmwangho też rozczarowuje, bo wprawdzie śpiewa mocno, lecz w obu przebojach identycznie, naśladując soulową manierę amerykańskich wokalistek. W „Goldeneye” powinna ściągnąć te szare spodnie z jakiegoś H&M-u, a w „Another Way to Die” i w utworze kolejnym zadbać o trochę bardziej kreacyjną obecność na scenie. Śpiewanie czasem nie wystarcza (the singing is not enough).
Raz jeden naprawdę się uśmiałem i zebrałem na owacje. Gdy Mariusz Ostrowski na tle olbrzymiego plakatu Seana Connery’ego interpretował „Thunderball”, a poszczególne części twarzy agenta 007 służyły za słynne bondowskie gadżety. Rewelacja! Lecz kiedy na koniec Cezary Studniak brawurowo i wspaniale wykonał „You Know My Name” z „Casino Royale” już nie mogłem dać się porwać ogólnej wesołości (nie zdradzę, o co chodzi, by nie psuć zabawy ewentualnym widzom). Pomysł bowiem jest fantastyczny (Bond przegrywa pojedynek z kimś silniejszym i bardziej charakterystycznym od siebie), ale pachnie pewnym oszustwem. Bo skoro cała rewia mieści się w stanach średnich lub słabych, a te świetne (nieliczne) grepsy idą na finał, to artystyczna zmyłka wydaje się wyrażeniem najwłaściwszym do opisania intencji realizatorów. I idealnie podsumowuje całość. Weźmy chwytliwy popkulturowy temat, przebojowe piosenki, napiszmy do nich polskie teksty (lepsze i gorsze, pióra Rafała Dziwisza), lecz nie do wszystkich, bo po co się nadmiernie męczyć, zbierzmy wykonawców, przecież sobie poradzą, choreograf niech wyciągnie z rękawa parę banalnych układów na tańczące pary, żeby się coś tam działo w drugim planie, na orkiestrę, wiadomo, zawsze można liczyć (Adam Skrzypek zadba o muzyczny poziom), na kilka kabaretowych wstawek też się wysilimy. I już. Dalej popłyniemy z prądem. Najważniejszy i tak jest koniec, aby publiczność zapomniała, co było przedtem. Jak sobie jeździliśmy na mini-astonach martinach po scenie gościnnego Teatru Polskiego do „Living Daylights” i tak dalej.
Ale to nie jest dobry spektakl, bo zabrakło artystycznej konsekwencji, może nawet odwagi. Tej, której nie zbywało Capitolowym twórcom przy okazji „Wiatrów z mózgu”, pamiętnej gali 26. PPA, kontrowersyjnego koncertu „Jak oni słuchają” z przeglądu jubileuszowego czy choćby „Śmierdzi w górach”. Rewia „Ścigając zło” nie jest ani sensacyjna, ani sensowna. Jest taka sobie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
ŚCIGAJĄC ZŁO, reż. K. Imiela, kier. muz. A. Skrzypek, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, 28 stycznia 2011