Nie mówiłbym nic, gdyby piosenka Marcina Mrozińskiego i Marcina Nierubca (kompozytora) wzięła udział w poprzednim konkursie Eurowizji i walczyła, jak równa z równą, z piosenką Aleksandra Rybaka. Polska "Legenda" kontra norwesko-słowiańska "Fairytale", czyli "Baśń". Ale nie, to my musimy być zawsze tylko naśladowcami, to my nie gęsi, lecz małpy i nie swój rozum do wystawiania kandydatek do tego konkursu mamy. Czyż schemat nie jest ten sam? Młody, ładny chłopak śpiewa o miłości, o księżniczce (Rybak o tej, co była, Marcin o tej jeszcze w wyobraźni), w tle podśpiewują solistki z ludowego zespołu, na ludową nutę (jak u Białorusina) grają skrzypce. Większość eurowizyjnych propozycji brzmi podobnie, zależnie od geograficznych uwarunkowań zmienia się tylko tempo i rytm. Tu coś a la walczyk, tam dynamiczny taniec orientalny. Niby nieważny konkurs, niby znana promocyjna hucpa, a jednak denerwuje.
Może i nie było lepszej piosenki w zestawie konkursowym, co z jednej strony świadczy o słabości polskiego rynku, z drugiej, o kompletnej bezradności komisji dopuszczającej te, a nie inne, utwory do finału. Może i Mroziński jest sympatycznym, przystojnym, utalentowanym młodym człowiekiem, lecz właśnie dlatego nie powinien pakować się w sytuacje wstydliwe. Zrzynanie wyświechtanych eurowizyjnych wzorów za taki wstyd uznać trzeba. "Legenda" ma pozornie wszystko, co zwycięski przebój mieć powinien: słodką melodię i wokal, miłosno-tęskny tekst, tradycyjny element i popową aranżancję. Nie ma jednego: czegoś nowego, czegoś, czym wygrywał Rybak, nie mówiąc o niespodziance pod tytułem Lordi. Dlatego wątpię, żeby coś z Mrozińskiego w Oslo było.
Wysyłaliśmy dotąd na majowe koncerty Eurowizji i błahe disco spod znaku nieszczęsnego The Jet Set, i dużo ciekawiej napisane oferty spod ręki Wojciecha Waglewskiego czy Seweryna Krajewskiego. I nic. Domyślam się, że tzw. decydenci mogą być sfrustrowani. Doprawdy trudno wyczuć, co się spodoba bardzo podzielonej w sympatiach telewizyjnie zjednoczonej Europie. Polacy generalnie lubiani nie są i nie będą bardziej po zaprezentowaniu stylistycznych imitacji, takich jak pieśń panów Marcinów, z których jeden komponuje dla artystów cudownie się od siebie różniących: od Dody po Michała Bajora. Tak pojęte zawodowstwo zawsze wzbudza rezerwę. Więc ja bym raczej próbował do skutku, ale po swojemu, zachowując resztki klasy i szacunku dla samych siebie. No chyba że w permanentnym kryzysie Telewizji Polskiej chodziło o ustawienie się na z góry straconych pozycjach. Bo na organizację kolejnej imprezy finałowej nas nie stać.
I myśląc o tym, zaczynam kibicować Mrozińskiemu. Na złość, na przekór. Choć mimo wiary w bajki (i legendy), ta zdecydowanie nie jest moja.