Często mówimy: “najważniejsze zdrowie”, życzymy go sobie i wszystkim bliskim dalekim. Ale też mając to zdrowie, choćby niedoskonałe, kojarzące się od czasu do czasu z bolącym kolanem, kłuciem w tyle głowy, koniecznością pamiętania o tabletce przed śniadaniem, wiemy, że musimy coś ze sobą zrobić. Mieć plany, realizować realne marzenia, wyszukiwać kolejne powody dla przyszłości. Jeśli się ma zdrowie kłopotów jest tysiąc, jeśli się go nie ma, właściwie ten jeden. Gdyby znikł, świat stanąłby przed człowiekiem w zapomnianej okazałości, pełen dróg, możliwości wyboru, z szansą zwycięstwa, ale i tkwiącą w głębokiej świadomości obawą przedwczesnego końca. Zamknięcia w skafandrze zamiast cieszenia się wolnością motyla.
Jean-Dominique Bauby był motylem przez 44 lata swojego życia. Wypadek samochodowy spowodował zmianę rewolucyjną. Z energicznego dandysa, redaktora naczelnego poczytnego magazynu przepoczwarzył się w kalekę cierpiącego na locked-in syndrome, mrugającego ledwie powieką, o ograniczonej zdolności ruchowej głowy. Reszta legła w gruzach. Życie od A do Z stało się wegetacją w ciasnym skafandrze sparaliżowanego ciała, kontakt ze światem zakłócony, wznowiony za pomocą specjalnego alfabetu od E do W. Dyktując tę książkę młodej sekretarce, Bauby podzielił się jednak nie wściekłością, bólem, depresją, lecz doświadczeniem, wydobył i z choroby, i z okresu zdrowia coś, co ludzie poznaczeni szczególnym poznaniem nazywają pełnią życia.
“Ponieważ nie zgodziłem się na haniebne dresy zalecane przez kierownictwo, nakładają mi moje ciuchy w stylu “wieczny student”. Co prawda moje stare kamizelki (...) mogłyby otworzyć bolesne rany w pamięci, ale nie: widzę w nich raczej symbol ciągłości życia.I dowód, że chcę pozostać sobą. Chociaż się ślinię, niech cieknie mi na kaszmir”.
Bauby wspomina niektóre fakty sprzed wypadku, chwile spędzone z ojcem, przyjacielem, podróż z kobietą. Tamte momenty: gdy golił ojcu twarz, gdy przegapił zakłady na wyścigach, kiedy bluźnił w Lourdes, są teraz znaczącym symbolem, prześwietlonym przez późniejszy kontekst. Fotografia z dzieciństwa, z rodzinnych wakacji w nadmorskiej miejscowości, zdobywa rangę naczelnego rekwizytu. To to samo miejsce, w którym teraz spędza długie dni, jeszcze dłuższe niedziele. "Meduza", "puchacz", "warzywo", "Szalony Piotruś". Wtedy był w wieku swojego syna Teofila. Berck-sur-Mer, kwiecień 1963, marzec 1997. Tu się coś zaczynało, tu się coś kończy. Narrator i bohater tej książki nie mówi wszystkiego, wydobywa z pamięci tylko niektóre wydarzenia i uczucia, skupia się na wybranych elementach swego teraz. Nie ma słowa na temat związków z kobietami, nie istnieje erotyczna intymność. Ważniejsza stała się tożsamość z aktualną sytuacją. Pacjent ogląda kąty szpitala, zaznajamia się z historią cesarzowej Eugenii, patronki placówki. Wyrozumiale utyskuje na personel, zwłaszcza kiedy mu wyłączają mecz Ligi Mistrzów w połowie. W anegdotyczny sposób buduje spójną opowieść o życiu w ogóle, ani smutną, ani wesołą. W sam raz dla kogoś kto, jak każdy, trochę się boi i żyć, i umrzeć, a najbardziej nie móc ani żyć, ani umrzeć.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................................................................
Jean-Dominique Bauby SKAFANDER I MOTYL, przeł. K. Rutkowski, słowo/obraz terytoria, 2008