Bardzo udanym spektaklem rozpoczęła sezon Opera Wrocławska. W 'Tosce' Michaela Gielety, Bassema Akikiego i Gary'ego McCanna jest wyrazisty przekaz, mnóstwo emocji, akcja, która pędzi z filmową prędkością, imponująca scenografia, no i bogactwo świetnego śpiewania połączonego z dobrym aktorstwem. Gieleta okazał się reżyserem stworzonym do opery, chciałbym zobaczyć więcej inscenizacji jego autorstwa we Wrocławiu. Zwłaszcza że umiejętnie - i z sensem - wykorzystuje maszynerię naszej sceny, z obrotówką na czele. Dzięki temu 'Tosca' staje się opowieścią polifoniczną, prezentując obraz miasta i jego mieszkańców pod bezduszną władzą państwa z religią na sztandarze i okrucieństwem wobec człowieka w realu. Człowieka niezgadzającego się z dyktatem, ateisty-artysty czy opozycjonisty-wolnościowca.W takiej rzeczywistości tytułowa bohaterka jest pomiędzy. Żarliwa w wierze, nie ma nic przeciwko pomocy zbiegowi z politycznego więzienia. Śpiewa dla królowej, ale swoje wie, to osobowość, nie naiwność. W popisowej arii wzruszająco wadzi się z Bogiem. Ewidentnie reżysera wrocławskiej 'Toski' los jednostki wobec władzy interesuje najbardziej (także kobiety wobec władzy wpływowego mężczyzny). Słuszny to wybór, bo melodramat zazdrości jest u Pucciniego skrajnie prosty. Ona podejrzewa zdradę, z 'qui pro quo' wykluwa się intryga. To najsłabszy element fabuły, nieprzystający do muzyki i ambicji pozamuzycznych. Trzeba się gimnastykować, by w XXI wieku 'Tosca' wybrzmiała prawdziwie. Tutaj się to udaje, właśnie dzięki wizualnie poszerzonej narracji.
Działa też ten spektakl na poziomie współodczuwania, parze kochanków kibicujemy (znając tę historię), starają się o to aktorzy-śpiewacy. Choć gdyby w pierwszym akcie było między nimi więcej, hm, czułości, zaangażowani bylibyśmy jeszcze mocniej. Doskonaląc inscenizację na kolejne lata warto zadbać o detale. Niech np. Floria nie ściska w dłoniach kartki z portretem malowanym przez Maria na sztalugach. Jeśli już musi sięgnąć po rekwizyt, niech weźmie do ręki coś solidniejszego niż zwykła kartka z bloku. I niech ci żołnierze z plutonu egzekucyjnego nie spacerują jak na deptaku w Kudowie. Może trzeba już w polskiej operze pomyśleć o zatrudnieniu specjalistów od ruchu scenicznego (ale nie baletowych choreografów), albo po prostu nie puszczać takich scen reżysersko.
O śpiewaniu nie da się napisać więcej: absolutnie znakomite. Słychać, że główne supertrio ma swoje partie dojrzale ułożone, ukształtowane w scenicznej praktyce, a ciągle na wysokim poziomie artystycznym, nie tylko wykonawczym. Owacje dla Ewy Vesin (cudownie, że wraca na swą rodzimą scenę), Tadeusza Szlenkiera (Cavaradossi), Mikołaja Zalasińskiego (Scarpia) są ultrazasłużone, żadna z przebojowych arii nie rozczarowuje. Słusznie też muzycy orkiestry gratulowali sobie koncertowego wręcz występu. Prowadzeni przez przenikliwego Akikiego z pietyzmem, ale i ekspresją (no i tempem) wykreowali aurę idealnie dopasowaną do koncepcji inscenizacji - gęstej, emocjonującej, wytchnienie liryczne też dającej w trzecim akcie. Akcie, gdzie znalazło się miejsce dla smutnej refleksji na temat codziennego życia w państwie niedemokratycznym, ideologicznym, ale i akcie wolnościowej nadziei. Nike ma skrzydła. Ma je wrocławska 'Tosca'.
I tylko jedna, jedyna rzecz może być dla widza problemem po przekroczeniu progów opery przy Świdnickiej. Ja z tym problem mam. Co najmniej 1/3 widowni za nic miała 28 sierpnia komunikat przypominający o noszeniu masek podczas przebywania na widowni czy we foyer. Bezpieczni jesteśmy w teatrze o ile wszyscy dbamy o siebie nawzajem. Bardzo mnie dziwi, że operowa publiczność jest w takiej liczbie nieodpowiedzialna, może to do pójścia do teatru naprawdę zniechęcić. Zatem polecam tę 'Toskę' bardzo, lecz czy teraz, gdy liczba zakażeń rośnie, za chwilę przyjdzie czwarta fala, a maski na twarzach widzów będą niedotrzymywaną umową między uczestnikami kulturalnych wydarzeń? Sami zdecydujcie.
Kilkanaście lat temu widziałem w Legnicy słynny spektakl Made in Poland, a w nim Janusza Chabiora w roli nauczyciela. Pan Janusz wypijał w jednej scenie cztery duże piwa. Wspominam o tym, bo najnowsze przedstawienie Współczesnego też idzie na rekord. Zina Kerste - również w jednej scenie - wypala kilka papierosów jeden za drugim, a w całym spektaklu zużyta zostaje cała paczka najbardziej znienawidzonej przeze mnie używki. Siedząc tak w maseczce te trzy godziny, wdychając co rusz tę paskudną woń tytoniowego dymu, miałem pokusy. Żeby wyjść albo po prostu krzyknąć do aktorów: Zina, proszę, już dość, Rafał, nie..., znowu? I tak dalej. Nie zdziwcie się, drodzy artyści, jeśli widzowie w ten sposób zareagują. Czy muszę dodawać, że palenie na scenie jest tu zupełnie niepotrzebne? To nie jest spektakl o paleniu papierosów, tylko miasta, nie o wojnie palaczy z niepalącymi, lecz o wojnie (drugiej światowej, wojnie w ogóle) i traumie po niej. O pokoju. Przyznam, że niepokój - zwłaszcza o Zinę - ogarnął mnie w owej scenie przemożny. Nie wiem, czy Współczesny zamierza zamieszczać taki komunikat (są teatry, które to robią), uważam, że powinien: w spektaklu pali się dużo, często i to czuć (w trzecim rzędzie na pewno). No dobrze, a co poza tym? Nie wyszedłem z Rzeźni (bo jest świetna) i nie krzyknąłem (nie chcąc nic psuć). Czuję dziś suchość w gardle i na drugi raz z tym tytułem nie namówi mnie nikt (chyba że online), czuję też jednak i wagę, i urodę przedstawienia. Nieco zbyt długiego, owszem, przescenkowanego, ale o potężnej mocy reżysersko-aktorskiej. Wiernego Vonnegutowej powieści, stawiającego aktualne i nienachalne akcenty. Przypominającego sekret dobrego życia: zginąć i tak zginiemy, my ludzie, on wszechświat, więc po co nam bomby i depresje. Cieszmy się chwilą, która jest, choćby wieczorem w teatrze z publicznością, książką (raczej nie science fiction), spotkaniem, uśmiechem, pozdrowieniem, jak to, które ładnie puentuje się w spektaklu piosenką o Yonie Yonsonie z Wisconsin. Cieszmy się nadzwyczajną w 'Rzeźni nr 5' formą aktorów i aktorek (absolutnie niesamowita Maria Kania, jak zawsze doskonały Rafał Cieluch), w paru przypadkach dla mnie wręcz zaskakującą, gdy porównać występy w poprzednich spektaklach. Widzieć zespół Współczesnego w takiej dyspozycji to ogromna przyjemność.
Bardzo dobry koncert. Jan Klata poszedł na całość, zaproponował rzecz posępną (jak reżyser poprzedniej gali PPA Wojciech Kościelniak), z tą różnicą, że wszystkie piosenki śpiewano w językach obcych. Angielskim i włoskim. Być może jest w tym Klatowa złość na to, co w Polsce, a też i swoiste podkreślenie wyobcowania bohaterów tej przygnębiającej wizji. Wszyscy bowiem są arcysamotni, jeśli nawet śpiewają duety, to bez fizycznej bliskości. Wszyscy noszą czerwone uniformy, przypominające te robocze lub więzienne. I tak to czytam: jesteśmy gdzieś w przyszłości, na jakiejś planecie albo w podziemiu, jedyne co z miłością mamy wspólnego to tęsknota za nią. Więźniowie, którzy dla wygody stracili tamten świat (Tymon Tymański niesłusznie przetłumaczył comfort z piosenki Tropics of Love jako kompromis). Katastrofa klimatyczna wybija się na plan główny, lecz w celnie (i porywająco w interpretacji Ceziego Studniaka) puentujacej całość piosence La Situazione Non E' Buona słychać i sprawy polityczne, i społeczne. Krwawimy, i sami sobie to zafundowaliśmy, fundujemy. W rozmowach foyerowych dominowała konfuzja: kolejna gala-przestroga, pesymizm i dół, no i trzeba zadzierać głowę, by zobaczyć ważne dla odbioru przekłady. Czy można było to samo wyrazić polskimi piosenkami? Jestem pewien, że tak, sięgając choćby po repertuar Maanamu, Republiki, Heya. Wiem, redaktorzy muzyczni z różnych polskich stacji radiowych mówili mi nieraz: polska muzyka jest słaba, brzmi gorzej niż brytyjska czy amerykańska. Może i tak (en masse), ale są przecież cuda, a poza tym Piotr Dziubek potrafi wszystko z każdą muzyką. Muzyka PL zabrzmiałaby równie doskonale, co English language music w jego aranżacjach, z takim bandem i solistami, jak ci z gali AD 2021. Najwięcej krytyk zebrała Katarzyna Figura, aktorka rzeczywiście śpiewająca inaczej, ale ja się nie czepiam. Jeśli mogę w intrygującej inscenizacji choć przez chwilę zobaczyć znów we Wrocławiu Bartosza Porczyka, satysfakcja gwarantowana. A do tego jeszcze Emose czy Marcin Czarnik... To nic, że Wiązanka Klaty to postscriptum do Lazarusa, bo to bardzo solidne postscriptum. Za rok jednak, jak świat nam da marcowy przegląd, chciałbym gali-radości, nie apokalipsy. Może w kolorach tęczy, na którą teraz patrzę, wdychając rześkie powietrze po letniej burzy.
GCH
(0-6) > 5
A tu galowa playlista, przygotowana przez organizatorów PPA, w oczekiwaniu na DVD: Galowa wiązanka
Czy jest
sens publikować w książce, księdze nawet, tzw. teksty niegdyś rozproszone,
artykuły, felietony, recenzje, napisane głównie w latach 1990.? Na wątpliwości
podobnego rodzaju polecam jako skuteczne lekarstwo i najsłuszniejszą odpowiedź
lekturę tomu pt. ‘Muzyka i taniec’ Jana Stanisława Witkiewicza. Już umieszczony
w poprzedniej książce autora (‘Ostatki Jana Stanisława Witkiewicza’) dziennik
muzyczny tworzony na początku lat dwutysięcznych dawał taki respons. Bo
Witkiewicz nawet wtedy, gdy opowiada w swoich tekstach o konkretnych
zdarzeniach wtedy aktualnych, dziś należących do historii życia muzycznego,
wędruje poza czas. Ujmuje i jedno, i drugie, moment i uniwersum. Jak w
pierwszym artykule-wywiadzie z Christą Ludwig, która w 1993 roku ‘po 45 latach
wielkiej kariery rozstaje się ze sceną’. Właśnie: rozstaje. Ja czytam gawędy Witkiewicza
jako coś, co ciągle się dzieje. Christa Ludwig, znakomita mezzosopranistka,
zresztą szczęśliwie jeszcze żyje, ma 92 lata, mieszka w Berlinie. Czyli tam,
gdzie ostatnio wyemigrował Jan Stanisław Witkiewicz, zmęczony polskimi
meandrami. Śpiewaczka wyznaje: ‘Jestem za stara. Struny głosowe są mięśniami,
które podlegają także procesowi starzenia się. Tu nie pomoże żadna technika,
żaden trening, absolutnie nic’. Słowem: trzeba wiedzieć kiedy zejść ze sceny. I
jest to warunek niepodlegający postępom, wynalazkom, nowoczesności. To jest – nie
tylko muzyczne – zawsze. Kończy swój tekst Witkiewicz tak: ‘Chciałbym na końcu
przywołać słowa dyrektora salzburskiego festiwalu, Gerarda Mortiera, który po
zakończonym recitalu żegnał Christę Ludwig w sposób następujący: – Pożegnanie
jest bolesne, to szczególnie. Ale ktoś, kto jak pani tak często śpiewał ‘Pieśń
o ziemi’, ten wie, że Mahler na końcu „pożegnania” dodał „na zawsze”. I tak
właśnie my jesteśmy pani wdzięczni: „na zawsze”’.
Drugi tekst
w wydanym przez wrocławską oficynę Atut tomie dotyczy drugiej opery Verdiego. I
tu mamy do czynienia wyłącznie ze wspomnianym wcześniej ‘zawsze’. Pojawia się i
Wrocław, bo to w naszym mieście 147 lat po mediolańskiej premierze odbył się
polski debiut ‘Dnia królowania’. W roku 1987. Treścią opery jest królowanie
polskiego władcy Stanisława Leszczyńskiego, bardzo teraz zapomnianego, podobnie
do dzieła Verdiego i librecisty Romaniego. Sam Verdi, jak zaznacza Witkiewicz,
nie widział swej opery być może nigdy po prapremierze w La Scali (okazała się
klapą). O czym mówi? O tym, jak Leszczyński zabiega o powrót na polski tron,
zajęty już przez Augusta Mocnego. Ale Leszczyński się w ‘Un giorno de regno’ jako
postać nie pojawia, głównym bohaterem jest Belfiore, jego wysłannik. Opera ma
charakter komiczny, więc obserwujemy intrygę, także miłosną. Tylko w Wenecji
się prawdziwie podobała, ale Jan Stanisław Witkiewicz przyznaje, że ‘nawet niepowodzenia
Verdiego przewyższają o wiele sukcesy jego ówczesnych rywali’. A co do króla Leszczyńskiego: barwna to postać, warto
sobie o nim przypomnieć jako o autorze postępowego ‘Głosu wolnego wolność
ubezpieczającego’ i jako człowieku, który – jak pisze historyk Jerzy Besala – ‘miał liczne
słabostki i skłonność do żartów, uwielbiał płeć piękną, piwo i namiętnie palił
fajkę’. I może opera Verdiego nie zrobiła kariery dlatego, że... w niej Leszczyńskiego nie było.
Przytaczam oczywiście
jedynie kilka przykładowych tematów i tekstów Jana Stanisława Witkiewicza z książki
‘Muzyka i taniec’, żeby dać Państwu pojęcie o zawartości, niemożliwej do
streszczenia w recenzji czy audycji. Jest ich bowiem jakieś trzysta. W tym zachęcające
do lektury już samym tytułem, jak ‘Cierpienia młodego krytyka’ (o inscenizacji Massenetowego
‘Werthera’ w reżyserii Gerarda Wilka), ‘Z perspektywy skarpetek’ (na gali klubu
Rotary w Warszawie muzycy Sinfonii Varsovii ubrani we fraki i różnokolorowe
skarpetki także z wzorkami) albo ‘Tenorzy, piłka i pieniądze’. Ten ostatni
felieton zapowiada kolejny występ trzech tenorów, ale już mniejszy autor
wykazuje entuzjazm niż w przypadku koncertu w rzymskich Termach z okazji
mistrzostw świata w piłce nożnej. W Los Angeles śpiewacy wystąpili na stadionie
baseballowym, w sumie dali w ciągu kilkunastu lat 33 koncerty. Cytat z
Witkiewicza: ‘Może jednak zdarzyć się coś takiego, że warto będzie koncert oglądać.
Pavarotti np. schudnie pięćdziesiąt kilogramów, o co ciągle się stara,
twierdząc, iż nie chce by mówiono o nim, że największy tenor świata jest
zarazem najgrubszym tenorem na świecie. Całkiem możliwe, że Domingo pogra w
piłkę, a Carreras wda się w pyskówkę z dyrygentem i orkiestrą, jak wydarzyło
się to w Zabrzu’. Pyta autor ironicznie, ileż można w tym wykonaniu słuchać ‘O
sole mio’.
I jak, można jeszcze z przyjemnością słuchać ich po tych 30
latach? Czytać teksty sprzed lat również. Nie brakuje w tomie Jana Stanisława
Witkiewicza, autora – przypomnijmy – wielu książek, biografii gigantów scen
polskich i światowych (Krzyszkowska, Gruca, Wójcikowski, Malakhov, Nurejew
etc.) indeksu nazwisk, więc i tak można podróżować przez ‘Muzykę i taniec’,
którą kończy esej o Baletach Rosyjskich i malarzach zafascynowanych artystami
tej pięknej i trudnej sztuki. Zerknijmy zatem na Nurejewa. Tematem interesującego,
a mówiącego nie o muzyce, lecz przedmiotach, felietonu jest aukcja pozostałych
po tancerzu dzieł sztuki i prywatnych bądź zawodowych drobiazgów. Spinka do
krawata wysadzana diamentami, kostium z ‘Don Kichota’, zwykłe zdjęcia, meble,
obrazy: ’Najdrożej sprzedano… kominek z nowojorskiego apartamentu Nurejewa – aż
za 772 500 dolarów!’. Trzeba dodać, że Jan Stanisław Witkiewicz sam jest
koneserem sztuki i kolekcjonerem, kuratorem licznych wystaw od Szwajcarii po
Litwę. W wywiadzie przeprowadzonym na potrzeby książki ‘Ostatki Jana Stanisława
Witkiewicza’ mówił mi tak: ‘Nigdy nie traktowałem antyków jako obiektów, które
mają być za szybą, jak w muzeum. Nawet figurki porcelanowe u mnie żyły, podczas
przyjęć stały na stole wraz z kwiatami. Większość kolekcjonerów, kiedy widzi,
że z filiżanki z 1750 roku piję codziennie herbatę, dziwi się, są przerażeni,
bo przecież może się coś zdarzyć. Mam swoje srebra, obrazy, także dywany, z
którymi się nie rozstaję od lat’. I swoją muzykę, której teraz słucha z
playlist streamingowych, kiedyś – pamiętam krótką wizytę w jego domu w Lipkowie
– z płyt. Nie pamiętam, co wtedy przygrywało naszej rozmowie (jakaś opera), ale
doskonale wiem, że ulubioną śpiewaczką Jana Stanisława Witkiewicza jest Edita
Gruberova. I podobno pracuje nad książką poświęconą słowackiej primadonnie. Co
ciekawe, w tekstach zebranych w tym tomie Gruberova wymieniona jest zaledwie
dwukrotnie, w rolach mocno trzecioplanowych.
Ostatni dziś rzut oka na książkę ‘Muzyka i taniec’ to
fragment zatytułowany ‘Najlepiej z rodziną’, traktujący o blisko spokrewnionych
artystach występujących razem. Ja prezentowałem Państwu w radiowych Variacjach
utwory z albumu Roberta Alagni zaśpiewane z żoną Aleksandrą Kurzak i córką
Maleną, Witkiewicz zauważa (styczeń 1997) Menuhinów (legendarny ojciec Yehudi i
zdolny syn Jeremy), Montserrat Caballe i jej córkę Monsterrat Marti czy choćby Dimitriia
i Vladimira Ashkenazych (syn i ojciec). ‘Trudno jest dziś zrobić karierę nawet
utalentowanym śpiewakom, muzykom czy też dyrygentom – pisze Witkiewicz. –
Oczywiście pomagaw tym
zajęcie znaczącego miejsca na konkursie, ale by zostać gwiazdą, a tym samym
otrzymać wieloletnią umowę z renomowaną firmą płytową lub mieć wstęp do
najbardziej prestiżowych sal koncertowych czy teatrów operowych, konieczne jest
wiele sprzyjających temu okoliczności. Na przykład uznany dyrygent może pomóc w
karierze śpiewaka lub muzyka solisty. Jeśli jednak ma się szczęście mieć
sławnych rodziców, to już w zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie jeśli… – no właśnie
– ma się talent’. Talent do wszystkiego
w życiu się przydaje, do pisania również. Wtedy i po kilkunastu,
kilkudziesięciu, a nawet kilku setkach i tysiącach lat tekst żyje. Jak te z ‘Muzyki
i tańca’ Jana Stanisława Witkiewicza. Wypada tylko żałować, że ich autor tak
aktywnie jak kiedyś już swych pasji nie uprawia w podobnej, temperamentnej, literacko-komentatorskiej,
formie.
GCH ........ Jan Stanisław Witkiewicz MUZYKA I TANIEC, Oficyna Wydawnicza ATUT, Wrocław, 2021