Friday, November 27, 2015
Jeszcze raz: ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA - był sobie seks na żywo
Usłyszałem właśnie (TVP Kultura, Hala odlotów) z ust Eweliny Marciniak, reżyserki słynnego spektaklu ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA, że na próbie seks był, a w spektaklach umowa między twórcami a aktorami porno jest otwarta: mogą TO zrobić, mogą nie robić. Zdębiałem. Wiele osób po premierowym przedstawieniu i całym tym zgiełku społeczno-politycznym wokół próbowało sytuację wyciszać, oceniając to, co było widać, no i artystyczny efekt. A reżyserka inaczej. Z jednej strony świetnie, że mamy już jasność, z drugiej - to czysta woda na młyn protestujących. I po co?
Po co zdradzać proces twórczy, coś w sztuce być może niezbędnego, ale dotkniętego niestałością, niepewnością, kruchością. Ileż to scen w historii teatru wypadało w ostatnim tygodniu przed premierą. Tym razem artystka zdecydowała się ujawnić, jak dochodziła do finału. Dobrze? Ucięła dochodzące stąd i stamtąd plotki, proces kolejny też jest nieodwracalny: utwierdzenie się w racjach przeciwników spektaklu.
Był seks na próbach, wypadł przed premierą. Albo zadziałał dyrektor, albo autopodgląd na dynamikę wydarzeń. Dobrze że obroniła się sztuka, która startuje po krótkiej niby-pornoscenie, niezintegrowanej ze spektaklem, będącej aktualnościowym smaczkiem i tyle. Po następnym uniesieniu kurtyny zobaczymy więcej, mocniej, wyraźniej. Ale bez owych aktorów. Oni wyjdą jeszcze na jeden paradny moment, ukłony.
Popłynęła Ewelina Marciniak, niemądrze rozgrywając przed i popremierowe wydarzenia. Teraz trudno już tłumaczyć, że teatr (i reżyserka) nie sprowokowali tego szaleństwa. Nic to nie zmienia w odbiorze finalnej wersji spektaklu, lecz odbiera złudzenia. Naprawdę, nie wszystko trzeba pokazać, nie wszystko powiedzieć. Nie wiem, czy warto również wszystkiego spróbować. Przed Eweliną Marciniak przyszłość jednak świetlana, choć w najbliższym czasie może nie być łatwo na publicznym garnku. Rozwiązanie? Duet Marciniak-Mieszkowski jako dyrektorzy teatru. Artystyczny i naczelny. Jeśli założyliby prywatną scenę, frekwencja gwarantowana. Na kolejne trzy grudniowe prezentacje ŚMIERCI I DZIEWCZYNY na Scenie Grzegorzewskiego biletów brak.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Saturday, November 21, 2015
ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA (Teatr Polski we Wrocławiu)
KRÓTKO
Było olbrzymie napięcie, nie było żadnego skandalu na Scenie Grzegorzewskiego. Z pornograficznego aktu seksualnego, którym rozpalały się społeczne i polityczne emocje ostatnich dni zrezygnowano, a może w ogóle miało go nie być? Na stronie internetowej teatru zmieniono "treści pornograficzne" na "sceny seksu", a wystarczyłoby tradycyjne "dla dorosłych". Powstał za to spektakl ważny, momentami piękny estetycznie i intelektualnie, oddający ducha obrazoburczo-zatroskanej twórczości Elfriede Jelinek. Taki właśnie powinien być teatr prania naszych ludzkich brudów. Brudów, których nie warto zamiatać pod dywan.
O CZYM?
Raczej o kim. O ludziach z definicji, czyli natury, niedoskonałych, próbujących sprostać oczekiwaniom innych i własnym ambicjom, zbudowanym na zazdrości, rywalizacji, słabości. Taka droga prowadzi do geniuszu lub śmierci. Albo do wiecznej powtórki tej lekcji perfekcji w kolejnych pokoleniach. Królewna błądzi, bo mapę odwróciła do góry nogami. A krasnoludków w realnym świecie nie ma. Ewelina Marciniak dobrze zna z domu sposoby hodowli wirtuoza, którym zresztą nie sposób zostać bez iskry czegoś, czego wytrenować się nie da. Pokazuje świat muzycznej szkoły jako przestrzeń ciągłej tresury, gdzie nikt nigdy nie będzie dobry dla niespełnionego w solowej karierze i życiu belfra-kata. Uczniowie cierpią, ale brną w to, bo ktoś jednak wygrywa. Konkretna historia oparta jest na nutach znanej bajki o matce-macosze i uzależnionej od jej "miłości" córce. Ojciec siedzi gdzieś w kącie na widowni albo obchodzi kopiec Kościuszki. Synów, w których jakaś mamusia pakuje wszystkie uczucia, też przy fortepianie nie brakuje. Wprawdzie w toksyczny walc kobiet wejdzie książę, ale nie uratuje śpiącej królewny.
ARTYŚCI:
Owacje na stojąco należą się aktorkom i aktorom. Niesamowicie wytrzymali sytuację okołopremierową (różańcowej manifestacji przed teatrem towarzyszyła, niestety, próba przemocy, czyli blokady drzwi wejściowych), przede wszystkim jednak zasłużyli na podziw niezwykłą pracą nad rolami. Oglądaliśmy nie tylko kunszt dramatyczny, lecz także ruchowy, choreograficzny (medal dla Dominiki Knapik), fizyczny. Mocno wspomaga wykonawców scenografia Katarzyny Borkowskiej (także autorki kostiumów i reżyserki świateł - brawo!) oraz bardzo istotna multistylowa muzyka (Piotr Kubiak, Franz Schubert).
ROLA SPEKTAKLU:
Oj, krytyczna decyzja. Kłak, Nerlewski, Opaliński, Skibińska, Smagała, Strączek - wielcy; świetni gościnni pianiści (Mikołaj Ferenc, Grzegorz Rozak)! Ale chyba nie da rady inaczej: Małgorzata Gorol jako Nauczycielka-Śnieżka-Masochistka, a nawet Oksana Bajul - kto nie pamięta: mistrzyni olimpijska w łyżwiarstwie figurowym. Nie łudźcie się: tresura talentów i beztalentów odbywa się nie jedynie w szkole muzycznej, plastycznej, baletowej czy w sporcie, dzieje się na co dzień w szczęśliwych domach. Zajrzyjcie do pokojów.
EWELINA MARCINIAK:
Osobna kategoria. Dziewczyna z zapalnikiem, w podróży na teatralny szczyt. Jeszcze się w jej błyskotliwości i inteligencji (te cechy rzadko chodzą w parze) zdarza szarża straceńca. I - oczywiście - myślę tu o niepotrzebnym pornograficznym rozgłosie, ale też o balansowaniu na granicy nadmiaru. Czasem za dużo w tym nadzwyczaj smakowitym barszczu grzybów. Dolegała ta przypadłość MIRAŻOM we Wrocławskim Teatrze Lalek, dolega ŚMIERCI I DZIEWCZYNIE. Mniej wątków, więcej skreśleń, powiedzenia sobie stop przed kolejnym zakrętem i będziemy mieć reżyserkę na Ligę Mistrzów.
SCENA SPEKTAKLU:
Rewelacyjny sekstet na aktorów instrumentalnych. Naprawdę: kapelusze z głów!
DLA KOGO?
Z pewnością nie dla wszystkich. Teatralni bywalcy nie zobaczą niczego, na co nie byliby przygotowani, widzowie-debiutanci lub widzowie sporadyczni i przypadkowi (a takich medialny szum może na to przedstawienie zaciągnąć) powinni się przygotować. Otwarta głowa, lektura, rozmowa pomogą. Warto, bo każdemu przyda się refleksja na temat zgubnych skutków międzyludzkich i kulturowych uwikłań, w jakie wchodzimy już w dzieciństwie i które - nawet mimo późniejszej ich świadomości - czynią z nas ofiary (i katów).
DLA KOGO?
Z pewnością nie dla wszystkich. Teatralni bywalcy nie zobaczą niczego, na co nie byliby przygotowani, widzowie-debiutanci lub widzowie sporadyczni i przypadkowi (a takich medialny szum może na to przedstawienie zaciągnąć) powinni się przygotować. Otwarta głowa, lektura, rozmowa pomogą. Warto, bo każdemu przyda się refleksja na temat zgubnych skutków międzyludzkich i kulturowych uwikłań, w jakie wchodzimy już w dzieciństwie i które - nawet mimo późniejszej ich świadomości - czynią z nas ofiary (i katów).
OCENA (0-6):
5
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................
ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA, reż. E. Marciniak, Teatr Polski we Wrocławiu, 21.11.2015, rząd VII, miejsce 23
...........................................
ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA, reż. E. Marciniak, Teatr Polski we Wrocławiu, 21.11.2015, rząd VII, miejsce 23
Tuesday, November 17, 2015
UMIŁOWANIE i KWARTET (Teatr Pieśń Kozła, Opera Wrocławska)
Piękny duet, unikatowy kwartet. Dwa spektakle, które w weekend widziałem, to teatr wart naszego czasu i pieniędzy wydanych na bilety, sprawiający przyjemność, doprawiający nasze myślenie o ludziach i ich losie. A wszystko to dzięki spektaklom spoza głównego nurtu. Z tym, że UMIŁOWANIE z Teatru Pieśń Kozła to rodzaj sztuki od zawsze chadzającej swoimi ścieżkami, a KWARTET w Operze Wrocławskiej to przykład teatru powoli ginącego, w dobrym znaczeniu tego słowa mieszczańskiego, niestety, zostającego w tyle wraz ze zmianami pokoleniowymi.
UMIŁOWANIE jest opowieścią wziętą z japońskiej kultury, przedstawieniem opartym na opowiadaniu Yukio Mishimy. Na naszych oczach dwoje ludzi zakochanych w sobie miłością pierwszą dojrzewa do miłości ponad życie. Opresyjny świat, poczucie honoru jego zmuszają do samobójstwa, jej ta skrajna sytuacja daje świadomość siły uczucia. Wzruszenia gwarantowane. Wzruszenia wywoływane - to widać - pracą nad każdym detalem, ruchem, wyrazem twarzy, także nutą, bo na żywo aktorom towarzyszy muzyczny przewodnik Maciej Rychły. A Julianna Bloodgood i Rafał Habel zbliżają się do scenicznej perfekcji. To nie jest spektakl z Kozłowego gatunku, bez pieśni, z niewielkim udziałem słowa, za to wielką, choć kameralną choreografią. Mądrze zrobił Grzegorz Bral, inspirator wydarzenia, powierzając reżyserię UMIŁOWANIA Jadwidze Rodowicz-Czechowskiej, znanej mu jeszcze z Gardzienic byłej polskiej ambasadorce w Japonii. Powstał kolejny w palecie jego sceny diament ujmujący rodzajowym urokiem (japońskie konteksty działają etycznie i estetycznie), budzący równocześnie bardzo osobiste emocje. "Piękny spektakl" - powiedział tuż po wyjściu z sali przy Purkyniego profesor Janusz Degler. Piękny i mocny.
Inaczej ogląda się KWARTET, pierwsze w historii wystawienie popularnej komedii Ronalda Harwooda w obsadzie złożonej z operowych śpiewaków. Czy dadzą radę? Takie pytanie brzmiało wszędzie przed premierą, sami artyści mieli pewne lęki. Cała czwórka weszła jednak w role emerytowanych gwiazd opery zadziwiająco, co wcale nie znaczy, że naturalnie. Wcale nie grają siebie, potrafią wydobyć dramat lub dramacik swoich postaci, są wiarygodni nie z podobieństwa, ale właśnie różnicy, wcielają się, a nie zostają wcieleni - jak mógłby pomyśleć ktoś, kto mało zna biografie wrocławskich solistów. Gdzieś między humorem a powagą, lekkością i łzą dzieje się ta historia wystawionych na margines samotnych ludzi, którzy poświęcili się sztuce. Sam tekst Harwooda nie jest wybitny, pełno w nim schematów, prostych zdań i rozwiązań, lecz całość chwyta dzięki serdeczności i prawdzie. Duża w tym zasługa reżysera Zbigniewa Lesienia, który zauważył w kwartecie tutejszych sław opery dramatyczny talent i poprowadził je do jednego z najciekawszych zawodowych wyzwań w karierze. Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak i Bogusław Szynalski z konsekwencją teatralnych wyg budują charakterystyczne role, Jolanta Żmurko dodaje swej diwie krew i kość (momentami przypominała mi się Nina Andrycz), a sposób gry Tomasza Janczaka (on ma najtrudniejsze zadanie aktorskie do wykonania) kojarzy się chwilami ze stylem Jerzego Schejbala (to komplement!). Mnie trochę rozczarował finałowy kwartet z Rigoletta i raczej nie dlatego, że przeziębioną Jolantę Żmurko musiała wspomóc z off-u Marta Brzezińska. Dlatego, że zaplanowano go skromnie, bez scenografii, świateł, choćby odrobiny blichtru. Efektowność zastąpił tu reżyser prawdziwością, nie wiem, czy słusznie. Dość jest w samej sztuce sygnałów serio, żeby nie pozwolić sobie i widzom na pompę na koniec. Nawet w domu artysty-seniora spokojnie da się dziś urządzić niezłe show (może z orkiestrą?).
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
UMIŁOWANIE wg Y. Mishimy, reż. J. Rodowicz-Czechowska, Teatr Pieśń Kozła, 15 listopada 2015, rząd I;
R. Harwood KWARTET, reż. Z. Lesień, Opera Wrocławska, 13 listopada 2015, I balkon, loża, rząd II, miejsce D
UMIŁOWANIE jest opowieścią wziętą z japońskiej kultury, przedstawieniem opartym na opowiadaniu Yukio Mishimy. Na naszych oczach dwoje ludzi zakochanych w sobie miłością pierwszą dojrzewa do miłości ponad życie. Opresyjny świat, poczucie honoru jego zmuszają do samobójstwa, jej ta skrajna sytuacja daje świadomość siły uczucia. Wzruszenia gwarantowane. Wzruszenia wywoływane - to widać - pracą nad każdym detalem, ruchem, wyrazem twarzy, także nutą, bo na żywo aktorom towarzyszy muzyczny przewodnik Maciej Rychły. A Julianna Bloodgood i Rafał Habel zbliżają się do scenicznej perfekcji. To nie jest spektakl z Kozłowego gatunku, bez pieśni, z niewielkim udziałem słowa, za to wielką, choć kameralną choreografią. Mądrze zrobił Grzegorz Bral, inspirator wydarzenia, powierzając reżyserię UMIŁOWANIA Jadwidze Rodowicz-Czechowskiej, znanej mu jeszcze z Gardzienic byłej polskiej ambasadorce w Japonii. Powstał kolejny w palecie jego sceny diament ujmujący rodzajowym urokiem (japońskie konteksty działają etycznie i estetycznie), budzący równocześnie bardzo osobiste emocje. "Piękny spektakl" - powiedział tuż po wyjściu z sali przy Purkyniego profesor Janusz Degler. Piękny i mocny.
Inaczej ogląda się KWARTET, pierwsze w historii wystawienie popularnej komedii Ronalda Harwooda w obsadzie złożonej z operowych śpiewaków. Czy dadzą radę? Takie pytanie brzmiało wszędzie przed premierą, sami artyści mieli pewne lęki. Cała czwórka weszła jednak w role emerytowanych gwiazd opery zadziwiająco, co wcale nie znaczy, że naturalnie. Wcale nie grają siebie, potrafią wydobyć dramat lub dramacik swoich postaci, są wiarygodni nie z podobieństwa, ale właśnie różnicy, wcielają się, a nie zostają wcieleni - jak mógłby pomyśleć ktoś, kto mało zna biografie wrocławskich solistów. Gdzieś między humorem a powagą, lekkością i łzą dzieje się ta historia wystawionych na margines samotnych ludzi, którzy poświęcili się sztuce. Sam tekst Harwooda nie jest wybitny, pełno w nim schematów, prostych zdań i rozwiązań, lecz całość chwyta dzięki serdeczności i prawdzie. Duża w tym zasługa reżysera Zbigniewa Lesienia, który zauważył w kwartecie tutejszych sław opery dramatyczny talent i poprowadził je do jednego z najciekawszych zawodowych wyzwań w karierze. Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak i Bogusław Szynalski z konsekwencją teatralnych wyg budują charakterystyczne role, Jolanta Żmurko dodaje swej diwie krew i kość (momentami przypominała mi się Nina Andrycz), a sposób gry Tomasza Janczaka (on ma najtrudniejsze zadanie aktorskie do wykonania) kojarzy się chwilami ze stylem Jerzego Schejbala (to komplement!). Mnie trochę rozczarował finałowy kwartet z Rigoletta i raczej nie dlatego, że przeziębioną Jolantę Żmurko musiała wspomóc z off-u Marta Brzezińska. Dlatego, że zaplanowano go skromnie, bez scenografii, świateł, choćby odrobiny blichtru. Efektowność zastąpił tu reżyser prawdziwością, nie wiem, czy słusznie. Dość jest w samej sztuce sygnałów serio, żeby nie pozwolić sobie i widzom na pompę na koniec. Nawet w domu artysty-seniora spokojnie da się dziś urządzić niezłe show (może z orkiestrą?).
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
UMIŁOWANIE wg Y. Mishimy, reż. J. Rodowicz-Czechowska, Teatr Pieśń Kozła, 15 listopada 2015, rząd I;
R. Harwood KWARTET, reż. Z. Lesień, Opera Wrocławska, 13 listopada 2015, I balkon, loża, rząd II, miejsce D
Monday, November 16, 2015
PORNO W TEATRZE? KULTURA W ZAGROŻENIU?
Przyznam, że mocno mnie zdziwił ten komunikat
na stronie zapowiadającej najnowszą premierę Teatru Polskiego: „Przedstawienie jest przeznaczone
dla widzów NAPRAWDĘ dorosłych i zawiera treści pornograficzne”. Czyli co?
Będzie seks na scenie, aktorzy pokażą wszystko? Nie, przed tym nie trzeba by
tak ostrzegać. Nagie ciało, erotyzm pojawiają się – nie tylko w polskim teatrze
– często. Tu musi chodzić o coś więcej. Tym bardziej że do spektaklu Śmierć i
dziewczyna poszukiwani byli aktorzy porno. Ze spisu ról wynika, że Rossy i Tim będą
grać postaci nazwane Dyszkant i Baryton. Co będą robić? Nie wiadomo. Reżyserka
Ewelina Marciniak nabrała wody w usta, podkreśla jedynie, że porno znak jest
jej w tym spektaklu potrzebny, by wyrazić ducha twórczości Elfriede Jelinek,
która używa bardzo dosadnego, budzącego mdłości języka. Postaci u Jelinek mówią
jakby za dużo – przekonuje reżyserka, dodając, że zależy jej, by ciało stało
się w tym przedstawieniu nośnikiem sensów, narzędziem artystycznej ekspresji.
Bo ma to być sztuka o zadawaniu cierpienia, torturowaniu drugiego człowieka w
różnych życiowych sytuacjach. Brzmi sensownie, ale czy udział aktorów porno da
się obronić? Czy aktorzy zawodowi nie potrafią – udając czy nie – przekazać tego
samego? Może rzeczywiście należy się przygotować na pornokopulację? Nie, nie
wierzę. To byłoby zbyt proste, za mało teatralne, artystycznie jałowe. Więcej
będę wiedzieć w sobotę, po obejrzeniu premierowego przedstawienia, na które
wybieram się z obawą, ale i ciekawością. Przy sukcesach i poziomie repertuaru
ostatnich kilku lat Teatr Polski zasługuje na swoisty kredyt zaufania.
Odmiennego zdania jest, jak czytam w Wyborczej,
przewodniczący sejmikowej komisji kultury Janusz Marszałek: „Musimy się
wspólnie zastanowić, jak to przedstawienie oprotestować i jakie są
możliwości, by zdjąć je z afisza”. Cytowany w gazecie Michał Bobowiec
(„są granice, których przekroczyć nie można”) zdystansował się od takich
zamiarów w wysłanym do mediów sprostowaniu. Słusznie, bo właśnie jedną z
tych nieprzekraczalnych granic jest wolność artystycznej wypowiedzi,
czyli wolność słowa. Nie ma już w Polsce cenzury. A jeśli rzeczywiście –
jak widnieje w gazecie – istniałby plan alternatywny, cenzura
ekonomiczna (mniej środków dla TP w nowym budżecie), to opadłaby mi
szczęka. Zgroza bierze natomiast, kiedy pomyślimy, że tego typu pomysły przychodzą komuś do głowy PRZED zobaczeniem spektaklu.
Zgroza bywa jednak na szczęście siostrą śmiechu (jak seks brata się czasem z porno?), więc zgłaszam prowokacyjną propozycję do dolnośląskiej szopki noworocznej lub chóru komentujących wrocławian. Śpiewamy na melodię szlagieru ze szczenięcych lat (dyszkantem, basem, altem, barytonem, a może i szeptem):
Czy części intymne to gra?
Czy dzisiaj sztuka nie może
Być jak za dawnych lat?
Dlaczego raz aktor jest nagi,
A potem aktorka bez szat?
Co powie radny?
Co powie radny?
Co radny nam powie, co na to odpowie nam dziś?
Co powie radny?
Co powie radny?
Czy palcem pokręci, pieniądze zakręci, czy nie?
Do soboty najlepiej niech śpi.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Wednesday, October 28, 2015
Festiwal DIALOG 2015
Nie udało mi się zobaczyć trzech spektakli z zestawu przygotowanego tym razem po raz ostatni jednoosobowo przez Krystynę Meissner. To i tak, jak przypuszczam, niezły wynik, zwłaszcza że w stołeczno-europejskim Wrocławiu właśnie w październiku mamy bogactwo wyboru wydarzeń nie do ogarnięcia. Spektakle - jak to spektakle - jedne ciekawsze, inne mniej, dyskusyjne i do debaty, inspirujące, twórcze i odgrzewające, odtwarzające. Moja wielka trójka Dialogu nr 8 to: WYCINKA, SZEPTY I KRZYKI oraz DZIADY (które widziałem wcześniej w telewizyjnej realizacji). Zawiodły mnie więc międzynarodowe propozycje (łącznie z epigońskim finałowym duetem bergmanowsko-vanhovowskim, na co bardzo liczyłem po otwierających SZEPTACH), rozczarował i zmęczył nowy Warlikowski, zbyt już powtarzalny w formach i tematach.
Krystyna Meissner, wreszcie nagrodzona Złotym Medalem Gloria Artis, zawsze podkreśla, że najpierw ogląda przedstawienia, potem powstaje hasło imprezy (w tym roku znów prowokujące ŚWIAT BEZ BOGA, czyli Wartości). Nie przekonało mnie to hasło w kontekście obejrzanych spektakli, które też w większości nie robiły większego wrażenia. Nawet niemiecki, pomysłowy, ale przesadzony w długości WARUM, nie potrafił zdobyć mojego teatralnego serca. Nie uwiodły mnie piękne marionetki Romana Paski, nie wciągnął taneczny rytuał Lemiego Ponifasia. Bo nie zaoferowali mi ci artyści niczego nowego, nie przywieźli z daleka impulsu, jakiego nie znałem. Nie było na tym Dialogu nowego EXHIBIT B ani O TWARZY, nie było wizji na miarę TRAGEDII RZYMSKICH czy elektrycznych ROSJAN.
Na szczęście było to, co w Dialogu też mocno się liczy, może nawet najbardziej: prezentacja bardzo różnorodnego teatru i aktorzy na poziomie himalajsko-kosmicznym. I właśnie - jeśli coś z tego ósmego festiwalu zapamiętam - to ich, w teatrze chyba jednak najważniejszych.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Wednesday, October 21, 2015
TRZEJ MUSZKIETEROWIE (Teatr Muzyczny Capitol)
KRÓTKO
Niedoskonały spektakl z doskonałym, mądrym pomysłem na nawet dzieło. Jest na to ciągle szansa.
Ale mała szansa, bo publiczność bardzo szybko wstaje z miejsc, by owacją w teatrze najcenniejszą docenić wysiłki aktorów i inscenizatorów. Ja bym zachęcał do powściągnięcia tej niezasłużonej nagrody i do oklasków, owszem, ale nie tak okazałych.
ZARZUTY
Capitolowi Muszkieterowie potrzebują jeszcze pracy. Idea jest znakomita, nie mogę jej zdradzić, choć pewnie zrobią to inni recenzenci. Proszę jednak pamiętać: to oni odebrali Wam największą przyjemność wieczoru. Kłopot polega na tym, że do błyskotliwego finałowego twistu - rodem z najlepszego kryminału lub wielkiej powieści - dochodzi po prawie cztery godziny trwającej serii czasem przyzwoitych, a czasem przezroczystych czy nawet kiczowatych scen niesklejonych w spójną całość. Domyślam się, o co chodziło reżyserowi i scenarzystom, lecz - moim zdaniem - nie wyszło. Bo wykonawcy deklamują kwestie na modłę teatru dla grzecznej młodzieży albo raczej seniorów, a widz taki jak ja przez tych ponad dwieście minut przeciera oczy, drapie uszy, łapie się za głowę i wzdycha (bezgłośnie), pytając w duchu: czy to możliwe, by aktorzy tego talentu, z ich doświadczeniem, po pracy z Dudą-Gracz i innymi, nie potrafili normalnie powiedzieć swoich dialogów, bez wygłaszania, bez wpadania w retro-teatrzyk? Czy to przypadkiem nie wina tekstu?
PO CO?
Po co ta konwencja komedii romantycznej? Po co sztuczność i kabaret? Po co dopowiedzenia? Czy kardynał musi dośpiewać "ja" do "Boga"? Żeby co? Nikt się nie dał nabrać? Właśnie trzeba było nas nabrać. Realistyczne miały być pojedynki (ten w scenie w La Rochelle wymknął się spod kontroli?), ale już nie dialogi? Aby osiągnąć zamierzony efekt, wystarczy wysłać kilka sygnałów, parę momentów wziąć w nawias, resztę robiąc nowocześnie, naturalnie, dramatycznie. Ja rozumiem, że - jak mówi Planchet pod koniec pierwszego aktu - te dworskie intrygi z diamentami to głupoty, ale jednak to z ich powodu Trzej muszkieterowie stali się jedną z najpopularniejszych historii w dziejach kultury. No chyba żeby zaryzykować i pójść w parodię na całość. Jeśli nie, bo może nie każdy kupi, to uważniej z proporcjami. Tymczasem oglądając część pierwszą, mamy dylemat: widzimy kpinę czy rzecz przestrzeloną. W drugiej przekonuje finał, do którego dojść trzeba po teatralnych wybojach.
TO, CO DOBRE
To przedstawienie należy do trojga aktorów: Mikołaja Woubisheta-Plancheta, imponującego jako narrator napędzany gniewem, oraz obdarzonej bardzo dobrym głosem i umiejętnościami dramatycznymi Aleksandry Adamskiej (Konstancja). No i Tomasza Leszczyńskiego w dwóch wcieleniach (Abramis-Felton). Wyróżniłbym jeszcze Ewelinę Adamską-Porczyk (siostrę Aleksandry) w roli Kitty, a potem żony Plancheta oraz wdzięcznego Macieja Musiałowskiego-Grimauda (laureata ostatniego PPA). I Marcina Januszkiewicza (nieoczywisty, choć przeszarżowany Książę Buckingham) oraz niezawodnego nie tylko w komicznym stylu Andrzeja Gałłę (Pan Bonacieux). Zwraca uwagę również Błażej Wójcik jako Richelieu. Jak widać, główni bohaterowie nie błyszczą.
ZASKOCZENIE
Muzyka. Bałem się tych Krzesimirowo-Dębskich melodii kameralnych, a tu brzmią zadziwiająco świeżo. Bronią się bezpretensjonalnością.
SCENY DO ZAPAMIĘTANIA
Występ włoskiego śpiewaka na balu u króla Ludwika - brawa za kunszt Tomasza Leszczyńskiego! W tych klimatach jest jedyny. I finał, który wywraca wszystko do góry nogami. A, i jeszcze zabawne smaczki: wyciąganie Portosa z wyra oraz pyszny szambelan Tomasza Sztonyka.
WAŻNE DETALE
Świetne kostiumy Anny Chadaj oraz momentami irytująca, ale absolutnie usprawiedliwiona scenografia Grzegorza Policińskiego, wymagająca znoju jej przesuwania (dlaczego, okazuje się na końcu). To samo dotyczy powtarzającego się wątku poniżania służących przez muszkieterów.
OCENA (0-6)
Tej wersji nie dam więcej niż 3+. Ale poprawka możliwa.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
TRZEJ MUSZKIETEROWIE, wg A. Dumasa, scenariusz Konrad Imiela, Marek Kocot, reż. K. Imiela, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, 11.10.2015, rząd V, miejsce 13
Sunday, October 4, 2015
MEDIA MEDEA (Teatr Polski we Wrocławiu)
JEDNYM ZDANIEM:
Udany, dobry, mocny spektakl o tym, że dzisiejsza Medea ma więcej powodów do zabicia swoich dzieci (albo ich nierodzenia) niż niegdysiejsza, a porzucony (tak, porzucony) Jazon ucieka w ideologiczny (prawicowy) odjazd.
WIĘCEJ:
Reinterpretowanie mitów ma swoje zalety i wady. Pozwala spojrzeć na zastane symbole i prawdy z nowej perspektywy, w nowym kontekście, okiem nowego człowieka, ale też budzi wątpliwość: bo jednak taki Eurypides pisał sztukę dla swoich współczesnych, więc można popełnić grzech nadużycia, co zdarza się twórcom często. Marzena Sadocha pisząc tekst do MEDIA MEDEI, przywiązała się nawet do legendy o tym, że to nie Medea zabiła, że została w to wrobiona, że była ofiarą, nie morderczynią. I akurat w takie rozważania bym dalej nie brnął, nie róbmy z Medei Niobe, bo jej historia przestanie fascynować. Ale reszta bardzo mi się klei. Sztuka Sadochy wprawiona znakomicie w sceniczny ruch przez Marcina Libera ma wszystko, czego potrzeba dobremu teatrowi: wciągające, hipnotyczne intro, treściwy środek (z mielizną, bo tak poetyckiemu tekstowi trudno sprostać niezmąconą percepcją) i poparty filmowym thrillerem finał w wersji strong. Może brakuje tu zdecydowanej dialogowości (obserwujemy w końcu losy trzech par), ale czy nie tak się dziś rozmawia? Społecznościowo-politycznym monologiem właśnie? I tzw. zwykli ludzie, i politycy chcą uznawania własnych racji, obawiając się niepewności dialogu. Czy nie tak toczy się choćby europejski spór o przyjmowanie uchodźców? Czy nie tak przeróżne środowiska próbują narzucić swój światopogląd? Taki świat nie ma sensu - zdaje się brzmieć echo scenicznych zdarzeń, Medea ma nie tylko prywatny powód do zemsty.
ARTYŚCI:
Scenografia Mirka Kaczmarka urzeka, aura muzyczna (Filip Kaniecki) idealnie charakteryzuje lub kontrapunktuje, zwracają uwagę kostiumy (Grupa Mixer), których znaczenie z pewnością doceniają aktorzy. A Marcin Pempuś - jak wiemy i widzimy znów - radzi sobie świetnie także bez kostiumu. Wideo Krzysztofa Skoniecznego i Jacqueline Sobiszewski zostaje przed oczami na długo. Aktorki i aktorzy - jak to w Polskim - bez zarzutu.
ROLA SPEKTAKLU:
Dla mnie Andrzej Kłak. Wybaczcie mi Medee i nie mścijcie się.
DETAL:
Język. Poetycka fraza faszerowana wtrąceniami: ja Medea/ katastrofę ubieram jak stanik/ codziennie w nowym to smutne rozmiarze.
SCENA SPEKTAKLU:
Dwie sceny: równoległa prezentacja trzech par na początku i finałowa mantra mścicielek połączona z wyświetlanym na ekranie morderstwem.
OCENA (0-6):
5
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...........................................
Marzena Sadocha MEDIA MEDEA, reż. M. Liber, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena na Świebodzkim, 3.10.2015, rząd 3, miejsce 13
Monday, September 7, 2015
IX Mahlera - Wratislavia Cantans
Zubin Mehta jest wielki. Ze względu na kontuzję kolana (niedawno operacja) na siedząco poprowadził swoich Filharmoników - celująco! Klasa, elegancja, pewność. Mahlerowska Symfonia minionego życia zabrzmiała w przestrzeni Narodowego Forum Muzyki przepięknie. Blisko ideału. Mamy wreszcie we Wrocławiu miejsce na muzykę, dokąd chce się pójść i nie chce się wychodzić. No i słyszeliśmy jedno z największych wydarzeń artystycznych nie tylko w tym roku.
GCH
Sunday, May 17, 2015
KONIEC ŚWIATA W BRESLAU (Wrocławski Teatr Współczesny)
Kiedy piszę te zdania, we Wrocławskim Teatrze Współczesnym kończy się pierwsza część drugiego premierowego spektaklu. W przerwie wyjdą widzowie do foyer i wymienią opinie. Niektórzy wyjdą z teatru na papierosa i już do niego nie wrócą. Tak jak podczas wieczoru prapremierowego. Bo Agnieszka Olsten zrobiła to przedstawienie po swojemu i dla siebie, lekceważąc nadzieje publiczności, która wykupiła bilety na cały majowy tydzień prezentacji KOŃCA ŚWIATA W BRESLAU.
Poprzednio reżyserka przeniosła na tę samą Dużą Scenę Współczesnego książkę Olgi Tokarczuk PROWADŹ SWÓJ PŁUG..., też kryminał, ale przewrotny, więcej jej było wolno. KOTLINA nie zyskała wielkiej popularności, narzekano na odjechanie, udziwnienia, ekologiczną propagandę łopatologiczną. Ja w tamten spektakl wszedłem, jego oniryczna energia mnie uwiodła, mimo niedociągnięć. Parę pięknych scen i znakomite momentami aktorstwo je rekompensowało. Z KOŃCEM ŚWIATA... jest inaczej. Proza Marka Krajewskiego to rzecz czysto gatunkowa, rozrywkowa, co wielokrotnie podkreślał autor. Mocny charakter Mocka, przedwojenne miasto, jakiego nie znaliśmy, oraz precyzyjnie zaplanowana intryga - na tych fundamentach powstawała potęga polskiego retro kryminału i kryminału polskiego w ogóle. Wiele osób zdrowo się emocjonowało klimatem powieści Krajewskiego, poddając się tej perwersyjnej czytelniczej zabawie. Przedstawienie Agnieszki Olsten niby to wszystko wykorzystuje, ale w wersji odwróconej. Zamiast wartkiej akcji mamy rozwleczone etiudy na temat, zamiast mrocznego, pewnego siebie bohatera - faceta w kryzysie wieku. Kryminalna zagadka schodzi na daleki margines, a gdy próbuje się ją wydobyć na wierzch, podganiając fabułę, pachnie to SZATANEM Z SIÓDMEJ KLASY albo PANEM SAMOCHODZIKIEM. Zostaje więc Wrocław sprzed lat, tyle że w teatrze niełatwo miasto pokazać.
Nie wiem, co na to Krzysztof Kopka - podobno współautor adaptacji - ale dla mnie najnowszy spektakl Współczesnego jest przede wszystkim bardzo olstenowski, bardzo tożsamy z KOTLINĄ. Podobnie się zaczyna: tu od długiej sceny oględzin miejsca zbrodni przez policjantów, tam od sceny obcowania z autentycznymi psami. Bardziej chodzi o wejście w specyficzny nastrój niż o zawiązanie akcji. A potem już z górki. Kto nie czytał książki, tak samo jak przy okazji KOTLINY, gubi się od razu. Obserwuje tylko zmagania Mocka z nałogiem i młodą żoną pełną niezaspokojonego temperamentu. W powieści Ebi jest inny, alkohol podsyca jego libido, daje radę z początku zresztą nierozbudzonej Sophie, to sybaryta-macho. W teatrze mięknie i usypia, wymiotuje po zetknięciu z trupem. Różnicę podkreślają elementy teatru amatorsko-studenckiego, gdy sprasza się na scenę młodych widzów, aranżując imprezę. I wtedy dopiero wieje pustką. Co dostajemy w zamian? Narracyjną scenografię Olafa Brzeskiego, nurtującą muzykę Kuby Suchara. Świeżą, pełną urody i wdzięku Polę Błasik (jeszcze PWST), która jeszcze nie jest w stanie dograć niuansów wyuzdania swojej bohaterki-arystokratki w związku z inteligentnym i wykształconym, lecz jednak prostakiem. Najlepsi w obsadzie są: niepokojący Tadeusz Ratuszniak (baron von Hagenstahl/Norbert Risse) i Justyna Antoniak (Inge), śpiewająca - jak zawsze - fantastycznie. Ale nie na nich ma się skupiać nasza uwaga. To Eberhard powinien rządzić. Niestety, Konrad Imiela innego Mocka dostał do zagrania.
Drażnią, nie zaciekawiają epizody. Po co pakuje się aktorów w owadzie ubranka? Po co nożycoręki Robert Fritz (Maciej Kowalczyk) mówi jak w przedszkolu? Po co Krzysztof Boczkowski (Hartner/Hockerman) przedrzeźnia jednego z wrocławskich uczonych, a Piotr Bondyra (Erwin) eksploatuje znany już z jego poprzednich występów ton prymusa? Po co wreszcie przełamywane są granice między sceną a widownią? W pewnej chwili pomyślałem wręcz, że teatralny KONIEC ŚWIATA... to naigrywanie się z kryminału jako gatunku. - Ty jesteś kpiną, Mock - mówi do radcy jego szef (Jerzy Senator). Mock po angielsku to kpić. I kpiną właśnie jest finałowy taniec po może i niezłym obrazie orgii w fin-de siecle'owym stylu, w towarzystwie palącego się neonu Breslau. NSDAP-owiec pląsający obroty wygląda śmiesznie, nie złowrogo. Tak jakby twórcy nie mogli się zdecydować: robimy parodię czy thriller? Jak odjechać, to odjechać z przytupem, w Bauhaus, balet, pantomimę, farsę.
Nie ma szans na przebicie ta jedna organizująca chaos, z gruntu olstenowska, myśl interpretacyjna. Że prywatne zło, które czyni Mock swojej żonie i współpracownikom, nadużywanie prawa i życia, zapala ogień zła większego. Doskonały to punkt dojścia, lecz po maratonie zlepionych scen i scenek, po szeregu tak sobie zagranych quasi-improwizacji olśnienie nie przychodzi do zmęczonych, rozczarowanych, rozminiętych z oczekiwaniami widzów. Agnieszka Olsten zrobi pewnie kiedyś arcydzieło, KONIEC ŚWIATA W BRESLAU zaliczamy do etapu prób i błędów. Szkoda.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..........................................
KONIEC ŚWIATA W BRESLAU wg powieści Marka Krajewskiego, reż. Agnieszka Olsten, Wrocławski Teatr Współczesny, Duża Scena, rząd 6, miejsce 14, 16 maja 2015
Saturday, April 11, 2015
DZIADÓW CZĘŚĆ TRZECIA (Teatr Polski we Wrocławiu)
Nie ma już dzisiaj szans na to, by DZIADY zainspirowały Polaków do zrywu, żyjemy w innych czasach, mieszkamy w innym kraju, więc Michał Zadara trzyma się odmiennej drogi niż poprzednie inscenizacje Mickiewiczowego dzieła. Wybiera komedię, nie dramat, i celuje we współczesną, młodą publiczność, choć starsi (byle tylko otwarci na nowy ton tej niegdysiejszej sztuki narodowej) poczują się w trakcie oglądania wrocławskiego przedstawienia przyjemnie. Bo rzadka to okazja do zobaczenia na scenie licznej obsady, z której co rusz wyłania się rola lub epizod do zapamiętania, bo twórcy zadbali o atrakcyjną oprawę scen, bo słowo wieszcza brzmi głosem dotąd w polskim teatrze niespotykanym, bo cała teatralna robota – wizualna, dźwiękowa i interpretacyjna – budzi podziw. Natomiast to, co z tego spektaklu zostaje w pamięci po kolejnym pięciogodzinnym maratonie, to, jak DZIADY Zadary działają na emocje, jest sprawą indywidualną.
Dydaktyzmu nie ma, nie ma też diagnozy i odezwy, komentarz znaleźć można głęboko, jak kto się uprze, w słowach Mickiewicza. Reżyser wrocławskiego przedstawienia postawił na prezentację lekturowego tekstu do zakucia w sposób zabawny i zrozumiały, bez babrania się w klimaty polityczno-pomnikowe. I wygrał, z ogromną pomocą przecudownych aktorów. Tu naprawdę każdy kreuje swoją postać, wykorzystując wszystkie możliwości, jakie daje tekst. Od – powiedzmy – Adama Szczyszczaja w rolach mniejszych, przez – na przykład – Monikę Bolly w zaskakujących śpiewanych, po Skibińską-Rollison i Cichego, Kiljana, Porczyka w wiodących – jak to się kiedyś mówiło: ręce same składają się do owacji. A przy okazji okazuje się, że Mickiewicz oprócz genialnego władania językiem był bardzo zdolnym dramaturgiem – i zdaje się, Zadara wydobywa tę umiejętność poety jako pierwszy tak wyraziście.
Ale kontrowersji nie brakuje i pewnie zdarzy się list od nauczyciela lub romantyzmologa zarzucający inscenizacyjne lekceważenie narodowej świętości. Konrad zaczyna Wielką Improwizację od pójścia w kąt celi na siku, dając sygnał jasny do bólu, że będzie inaczej niż u Treli i Holoubka. Ten spektakl rozwija najciekawszy i najświeższy element poprzedniego odcinka Dziadowego cyklu Teatru Polskiego, czyli motyw odspiżowienia klasycznego dla nas tekstu, i to w sposób komiczny, ironiczny, imprezowy. Ci, którzy przed rokiem mówili o sprofanowaniu obrzędu z II części, będą teraz cierpieć jeszcze mocniej, ci, których montypythonowski urok tamtych DZIADÓW przekonał, ubawił i/lub olśnił, będą znów usatysfakcjonowani (do potęgi).
Myślę, że finalnie kluczem do sukcesu tego przedstawienia u poszczególnego odbiorcy, będzie odpowiedź na pytanie, ile pod zgrywą udało się pozostawić powagi, ile ważnej dyskusji o rzeczach ziemskich i niebieskich, o naszej historii i charakterze, przedostaje się przez farsową nawet chwilami konwencję. W scenie VII (Salon Warszawski) tylko Adolf (Cezary Łukaszewicz) z Anielicą-Damą (Sylwia Boroń) emanują żarem, wszyscy pozostali hołdują konformistycznej inercji, a słynne słowa o narodzie jako lawie, zamierzone przez Mickiewicza na budzący z letargu apel, wypowiadane są tu tonem prześmiewczym. Tak właśnie: między zaraz gaszoną żarliwością a (nie)bezpieczną olewką rozgrywa się spektakl Zadary. I rezonans tej gry, odczucie proporcji składników, jej celowość, zdecyduje o tym, jak wam się podobało.
Nie zapominajmy jednak, że DZIADY to nie tylko ta część III, że projekt Teatru Polskiego zakłada wystawienie w styczniu 2016 całości w następstwie zaplanowanym przez Autora. Można już sobie teraz to sklejać, wyobrażać, jakie tropy wyznaczą choćby pojawianie się tych samych aktorów w różnych scenicznych wcieleniach lub powtarzające się sygnały scenograficzne (Robert Rumas!), ale ja bym z takimi deliberacjami poczekał. Bo teatr to także fizyczność, ich sztuka i pot, nasza fascynacja i zmęczenie. Przebiegnięcie dwóch maratonów nie jest równoważne z ukończeniem maratonu ultra.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Adam Mickiewicz DZIADÓW CZĘŚĆ III, reż. Michał Zadara, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena Grzegorzewskiego, 10 kwietnia 2015, rząd 5, miejsce 25
Monday, March 30, 2015
PPA: GALA, GŁUPTASKA, NUT FERMENT, ale najlepsze WIELKIE PRZEMÓWIENIA
Czytam w stołecznej Wyborczej: - Ani niesmaczne, ani smaczne. Ot, zapychacz żołądka, który w nocnych sytuacjach okołoklubowych pochłania się nawet z pewną satysfakcją - pisze w recenzji restauracji Manekin Maciej Nowak. We Wrocławiu pan Maciej miał więcej szczęścia. Gala, którą prowadził z Jeremim, synem Moniki i Pawła Strzępka-Demirskich, była ważnym i jasnym punktem Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Mimo że mroczną stronę także współczesnego nam świata pokazywała. W koncercie pt. PROSZĘ PAŃSTWA, BĘDZIE WOJNA Nowak dał popis. A to i tak tylko początek.
Poza wyraźnie niedysponowanym Gienkiem Loską wszystkie wykonania wnosiły do Strzępkowej Gali coś wyjątkowego, osobnego, najczęściej wzruszającego, czasem porywającego. Najmocniej wdarły mi się w pamięć: Alona Szostak w rosyjskich rytmicznych szlagierach z antywojenną WOJNĄ Pugaczowej na czele, niesamowity Marcin Czarnik w żarliwym proteście Tuwima i grupy Akurat o ekonomiczno-elitarnych przyczynach zbrojnych zbrodni, Marek Piekarczyk jako bezradny tata robiący dziecku schron ze swoich ramion (piękny tekst Loebla do muzyki Nalepy) i Michał Szpak, czyli pograniczna płciowo postać w mocnej GODZINIE W Lao Che. Przy piosence Szpaka można sobie wyobrazić istnienie LBGT-owskiej kompanii biorącej udział w ewentualnej kampanii wrześniowej. Była i świetna Alicja Majewska, niezwykła Gołda Tencer w kiedyś lekturowym, dziś zapomnianym wierszu Broniewskiego (BALLADY I ROMANSE). I tak dalej. Na scenie scenograficzny pastisz kołobrzeskich festiwali, na widowni łezka, łza, uśmiech, lecz żadnej euforii, bo wojna jednak tuż obok. Zasłużone i oczywiste owacje na stojąco. Również dla orkiestry złożonej z fantastycznych wrocławskich muzyków związanych z Capitolem i NFM-em oraz doskonałego Chóru Con Brio pod kierownictwem Małgorzaty Podzielny. Całość pewnie poprowadził Adam Lepka.
Zabrakło emocji na GŁUPTASCE Jerzego Bielunasa wg powieści Swietłany Wasilienko. Mimo starań Kingi Preis i Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik, formy chóru Oktoich i muzycznej inwencji Mateusza Pospieszalskiego z zespołem, znużenie stylem tego spektaklu szybko o sobie dało znać. Za dużo reżyser chciał pokazać, za bardzo dopasować się do multimedialnego nurtu w teatrze, wmawiając sobie grę na narracyjne ekwiwalenty. Tymczasem niepotrzebne te ekrany, gdy ma się taki temat, tekst i aktorki. Przedobrzenia i slogany zgubiły GŁUPTASKĘ, choć przedstawienie to przyzwoite i może być grane regularnie.
Na tej samej Scenie Ciśnień 36. PPA kończył się NUT FERMENTEM, czyli muzycznym tokszołem, szóstym w cyklu. Świątecznym o tyle, że zobaczyliśmy same gwiazdy: Bartosza Porczyka, Justynę Szafran, Legitymacje. Konrad Imiela bardzo udanie rozgrywał rolę na dwa fronty, usłyszeliśmy coś na serio, coś na zabawnie, zdradzono nam parę przyjacielskich sekretów (quiz: co to jest kółko życia na urodzinach u dyrektora Capitolu, który poleciał kiedyś na Solny po bukiet dla młodziutkiej Justyny wygrywającej PPA CYGANERIĄ, a ona tego n i e p a m i ę t a ?). Fermentował piękny duch naigrywający się z wysokiej litery Sztuki, ukazując chwilami i litery cztery. Bezpretensjonalny i bezpieczny był to wieczór, podskórnie tylko sugerujący: tak się chcemy bawić; swaboda i mir zamiast absurdalnej wymiany ognia i ofiar.
Dwa dni wcześniej piętro wyżej brzmiało podobne przesłanie, lecz wyrażone inaczej. Poważnie, ideowo. WIELKIE PRZEMÓWIENIA w reż. Radosława Rychcika, wg scenariusza Joanny Zdrady, złożone z zaangażowanych mów Indian, Ghandiego, Kennedy'ego, kongresowego Wałęsy, ale też trzynastogrudniowego Jaruzelskiego, oscarowego Wajdy czy gubernatorskiego Schwarzeneggera, naprawdę wgniotły mnie w czerwony capitolowy fotel. Celująco wypowiadane i wyśpiewywane przez młode artystki na muzyce grupy Natural Born Chillers błyskotliwie i wprost sformułowane słowa o wolności, pokoju, zmęczeniu walką, solidarności przypominały o tym, jak łatwo poukładać ten zawikłany w indywidualne ambicje świat, jak prosto polityczne komplikacje obrócić o oś i pojąć, co jest ważne, choć - niestety - przemówienia to tylko zdania, zdania. Od Heleny Sujeckiej poprzez Emose Uhunmwangho, Misię Furtak, Anię Rusowicz, Annę Mierzwę, Annę Gorajską, Paulinę Przybysz, Ilonę Ostrowską do Heleny Sujeckiej szła wiadomość jedyna: Nie ma zgody na wojnę. Tak podsumował tegoroczny PPA jego nowy szef Cezary Studniak, celnie po sobotnim koncercie galowym życząc wszystkim odwagi w spojrzeniu na wydarzenia bliższe nam i dalsze. Mamy jedno zadanie: nie dać się omamić i oszukać, nie wpaść w pułapkę konieczności poparcia konfliktu. Już lepiej zamówić coś w warszawskim Manekinie, którego bardzo by pewnie nam brakowało, gdyby.
"Nie nasz zawód zabijać, nie nasza miłość cekaemy" - jak nadzwyczajnie śpiewał Mariusz Benoit podczas Gali (tekst Adama Kreczmara). No a jeśli przyjdą podpalić dom?
GCH
Zdjęcia: ppa. wroclaw.pl
Tuesday, March 10, 2015
Filip Zawada POD SŁOŃCE BYŁO (Rozmowa)
Ta książka Filipa Zawady mnie wreszcie w całości zdobyła. Wiersz już nie działa na niżej podpisanego tak jak kiedyś, ale coś, co układa się w spójną, sensowną całość zawsze. POD SŁOŃCE BYŁO to szczery, przefiltrowany (czytaj: wzmocniony) zapis emocji i doświadczeń trzydziestoparolatka. Bardzo ciekawego trzydziestoparolatka. To jest właśnie męskość w postaci życiowej. I kawał doskonałej literatury!
ROZMOWA Z PISARZEM
Kultura DAB+ Teatr/Muzyka
Mnóstwo gości i tematów z audycji Radia Wrocław Kultura: debata, zapowiedzi, recenzje, komentarz:
Warto posłuchać
Thursday, February 26, 2015
Łukasz Matuszyk: Co za debiut (POSŁUCHAJ)
Płytą BAGAŻ debiutuje fonograficznie wirtuoz akordeonu i kompozytor muzyki teatralnej, współpracownik Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy. Album eklektyczny (różnorodny), do słuchania nawet w samochodzie. Instrumentale plus wokale: Natalia Grosiak, Natalia Lubrano, Bartosz Porczyk i inni. Łukasz Matuszyk opowiada o swojej płycie tutaj:
Rozmowa z Wieczoru z Kulturą
Wieczór z Kulturą w Radiu Wrocław i Radiu Wrocław Kultura w każdy wtorek, środę, czwartek kilka minut po 19 (czyli po Wiadomościach Radia Wrocław).
Nadia Szagdaj w Radiu Wrocław Kultura (POSŁUCHAJ)
Nowa książka lepsza od poprzedniej, z Klarą dokazującą w ciąży (miłość do Dietricha wydaje się tą największą w jej życiu, co pewnie nie przeszkodzi jej w przyszłości zakosztować rozkoszy z nowym facetem w mieście: pięknisiem, czyli niejakim Huebschnerem, policjantem z Berlina). Rozwiązujemy zagadkę śmierci matki Klary i spotykamy znajomego z pierwszej części (SPRAWY PECHOWCA). Ale GRANDE FINALE nie oznacza końca serii, tylko trylogii. Więcej w rozmowie z Nadią Szagdaj:
NADIA w RADIU WROCŁAW KULTURA
Radio Wrocław Kultura 24.02
Moja audycja prowadzona razem z Magdą Piekarską we wtorki od 15 do 20 w radiach z systemem DAB+ i na radiokultura.prw.pl oraz w aplikacji mobilnej Radia Wrocław.
A poniżej zapisy rozmów i RECENZJI z 24.02:
KULTURA DAB+ Teatr/Muzyka/Opera
Radio Wrocław Kultura 17.02
Moja audycja prowadzona razem z Magdą Piekarską we wtorki od 15 do 20 w radiach z systemem DAB+ i na radiokultura.prw.pl oraz w aplikacji mobilnej Radia Wrocław. A poniżej zapisy rozmów z 17.02 (m.in. Bartosz Porczyk i Konrad Imiela):
KULTURA DAB+ Teatr/Muzyka/Opera
Saturday, February 21, 2015
NIEWIDZIALNY CHŁOPIEC (Wrocławski Teatr Współczesny)
To równy, doskonale zagrany spektakl. Rytmiczny, przemyślany, konsekwentny, ale też intelektualny, wystudiowany, techniczny, teatrologiczny.
Nie oglądał mi się ten NIEWIDZIALNY CHŁOPIEC. Nie tylko mnie zresztą. Nastoletnia panienka obok wyjęła sobie nawet po 30 minutach smartfona z torebki i weszła w Instagram lub coś, zabijając czas. Co zresztą wpisało się w formę i treść przedstawienia o rodzinie złożonej ze sztucznie komunikujących się osób, połączonych więzami krwi i zamożności i chyba niczym więcej. Ten wypreparowany z uczuć, estetyczny świat zostaje u Karpowicza-Szczawińskiej poddany próbie nawiedzenia. Tytułowa figura to nic innego jak znak zapytania, kołacząca się w środku wątpliwość, pragnienie i tęsknota za czymś, kimś, za innym sobą, rewolucja. Oczywiście, chłopca czeka egzekucja, po której wszystko będzie takie jak przedtem, tyle że jeszcze bardziej obce.
Brzmi to może i przekonująco, kilkanaście godzin po obejrzeniu przedstawienia na Scenie na Strychu mam przed oczami i kolory (naprawdę świetne kostiumy i oszczędne a pomysłowe dekoracje scenografki Natalii Mleczak), i miny, w uszach tętni język tej sztuki, lecz nie mogę oprzeć się również myśli o zbędności odgrzebywania tekstów zapomnianych, zostawionych, zgubionych w nurcie teatralnego życia. Pewnie kiedyś zablokowała dramat Karpowicza cenzura, no ale jednak nie bez powodu jego nazwisko na plakatach polskich teatrów od lat się niemal nie pojawia. Bo cała armia reżyserów nie ma klucza do tej twórczości?
Siedząc na widowni i - co tu ukrywać - cierpiąc trochę, pomyślałem o tekstach Pawła Demirskiego. Też ich po latach nikt nie będzie wystawiał, z powodu społecznej doraźności. Karpowicz jest niewystawialny bardziej, bo nowatorstwo eksperymentu starzeje się najprędzej, a prawdy objawione przez dramatopisarza trącą nie tyle uniwersalnością, co stereotypem. Ojciec uwikłany w tryby systemu polityczno-ekonomicznego (trzeba spłacać wysoką ratę za dom), syn zajęty kosmosem technologii, dziadkowi zostały rozkosze stołu, bo członek przestał działać i niemej służącej nie da się doprowadzić do krzyku, córka jeszcze się broni przed wcieleniem w matkę, której historia nie oszczędzała i tak dalej. Brzmi znajomo?
Weronika Szczawińska zrobiła wiele, by wydobyć z karpowiczowskiej teatralnej radiologii sens kłujący człowieka dzisiejszego, udało się, ale też poległa, w ogóle decydując się na ten tekst, tę formę, być może tego autora. W latach 1970. jej spektakl byłby hitem, zwiastując nową erę teatru, ale teraz wydaje się na siłę wystawioną perfekcyjną prezentacją retro-awangardy. Znaczącą i mówiącą coś o współczesnych i współczesności, lecz pozbawioną woltów emocji, amperów perswazji. Po raz kolejny scena przy Rzeźniczej pod tym względem zawodzi. I tak od paru sezonów już.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Tymoteusz Karpowicz NIEWIDZIALNY CHŁOPIEC, reż. W. Szczawińska, 20.02.2015, Scena na Strychu Wrocławskiego Teatru Współczesnego
Monday, February 9, 2015
EUGENIUSZ ONIEGIN (Opera Wrocławska)
Nie
podzielam zdania, że do opery chodzi się po to, by posłuchać śpiewu i to muzyka
jest tu najważniejsza (kupcie sobie płytę). Dla mnie opera to jednak przede
wszystkim teatr, inscenizacja i pomysły dramaturgiczne, umiejętności aktorskie,
strona wizualna też się bardzo liczą. Pod tym względem wrocławski EUGENIUSZ
ONIEGIN to słaby spektakl wyjęty z głęboko dwudziestowiecznego lamusa.
Rozczarowująca scenografia – oparta na jednym obrotowym elemencie i
standardowych światłach – towarzyszy statycznie rozegranej fabule, którą dobrze
znamy. Nic tutaj nie jest w stanie zastanowić. Dworek, bal, pojedynek, bal,
koniec. Czy twórcy operowi nie bywają we współczesnym teatrze dramatycznym? Nie
chce im się przejść kilkuset metrów do Teatru Polskiego we Wrocławiu albo gdzie
tam mieszkają w Polsce i świecie, by zobaczyć, jak wygląda nowoczesność? A może
z premedytacją fundują retro, bo tamten teatr im nie w smak?
Wprawdzie większości niemłodej publiczności taki ONIEGIN bardzo się podobał (oklaski w trakcie, długie owacje po – na szczęście na siedząco), obawiam się jednak, że bez świadomości tego o ileż bardziej mogliby się zachwycić, gdyby zobaczyli coś rzeczywiście intrygującego zamiast do bólu tradycyjnej sztuczki na solistów, chór, balet i orkiestrę. Już byłoby lepiej, gdyby Tatiana nie pozostała dziewczynką do finału i dodała do zestawu min z pierwszej części trzy nowe (dobra rada dla młodych śpiewaków: zróbcie kurs aktorstwa z dala od reżyserów operowych), gdyby mąż Tatiany w pięknej basowej arii o miłości ponad wiek, zaprezentował choć mikrogram emocji (Radosław Żukowski robił wszystko, by dobrze zaśpiewać, więc zapomniał, o czym śpiewa), gdyby tancerze naprawdę mieli co tańczyć (marna, bo konwencjonalna choreografia), gdyby scenograf (Paweł Dobrzycki – przecież mistrz w tym fachu) dekoracjami choć zaniepokoił, gdyby Olga i Eugeniusz choć trochę się poprzytulali, by uwiarygodnić późniejszy konflikt. I tak dalej. Nie chcę się już czepiać obsadowej estetyki. Jedynym przebłyskiem czegoś ciekawego był polonez z Tatianą pląsającą w szaleństwie.
Wszystko, co powyżej napisałem, sugeruje, że chciałem wyjść po kwadransie, a teraz chcę wyrzucić z pamięci wieczór 8 lutego. Ale nie. Ten spektakl się obronił. Dzięki Marcinowi Nałęcz-Niesiołowskiemu, który doskonale prowadził orkiestrę, dbając o dynamikę i brzmienie, słusznie wierząc w moc nut Czajkowskiego. Myślę, że jego zasługą jest to, jak znakomicie prezentują się soliści w głównych rolach. Z przyjemnością słucha się Joanny Zawartko w bezbłędnej (wokalnie) partii Tatiany. Igor Stroin w końcu się rozśpiewał i z werwą i uczuciem wcielił w Leńskiego (nie jego wina, że mamy wątpliwości co do pojedynku z zazdrości), a najlepszy na scenie Mariusz Godlewski to Oniegin formatu światowego. Tyle tylko, że jemu akurat jest w takiej inscenizacji łatwiej, bo Eugeniusz do reszty nie pasuje z założenia.
Ech, szkoda tego tytułu, lecz czego się spodziewać po reżyserze, który EUGENIUSZA ONIEGINA realizuje po raz piętnasty albo i szesnasty (sam nie mógł się doliczyć), któremu nie zgrzyta zgrana sztuczka z czerwonym suknem rozwijającym się, by symbolizować zbrodnię. Jakie to mogło być przedstawienie, gdyby nie Yuri Alexandrov je przygotował, nie dowiemy się – niestety – nigdy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Piotr Czajkowski EUGENIUSZ ONIEGIN, kier. muz. M. Nałęcz-Niesiołowski, reż. Y. Alexandrov, Opera Wrocławska, 8.02.2015
Wprawdzie większości niemłodej publiczności taki ONIEGIN bardzo się podobał (oklaski w trakcie, długie owacje po – na szczęście na siedząco), obawiam się jednak, że bez świadomości tego o ileż bardziej mogliby się zachwycić, gdyby zobaczyli coś rzeczywiście intrygującego zamiast do bólu tradycyjnej sztuczki na solistów, chór, balet i orkiestrę. Już byłoby lepiej, gdyby Tatiana nie pozostała dziewczynką do finału i dodała do zestawu min z pierwszej części trzy nowe (dobra rada dla młodych śpiewaków: zróbcie kurs aktorstwa z dala od reżyserów operowych), gdyby mąż Tatiany w pięknej basowej arii o miłości ponad wiek, zaprezentował choć mikrogram emocji (Radosław Żukowski robił wszystko, by dobrze zaśpiewać, więc zapomniał, o czym śpiewa), gdyby tancerze naprawdę mieli co tańczyć (marna, bo konwencjonalna choreografia), gdyby scenograf (Paweł Dobrzycki – przecież mistrz w tym fachu) dekoracjami choć zaniepokoił, gdyby Olga i Eugeniusz choć trochę się poprzytulali, by uwiarygodnić późniejszy konflikt. I tak dalej. Nie chcę się już czepiać obsadowej estetyki. Jedynym przebłyskiem czegoś ciekawego był polonez z Tatianą pląsającą w szaleństwie.
Wszystko, co powyżej napisałem, sugeruje, że chciałem wyjść po kwadransie, a teraz chcę wyrzucić z pamięci wieczór 8 lutego. Ale nie. Ten spektakl się obronił. Dzięki Marcinowi Nałęcz-Niesiołowskiemu, który doskonale prowadził orkiestrę, dbając o dynamikę i brzmienie, słusznie wierząc w moc nut Czajkowskiego. Myślę, że jego zasługą jest to, jak znakomicie prezentują się soliści w głównych rolach. Z przyjemnością słucha się Joanny Zawartko w bezbłędnej (wokalnie) partii Tatiany. Igor Stroin w końcu się rozśpiewał i z werwą i uczuciem wcielił w Leńskiego (nie jego wina, że mamy wątpliwości co do pojedynku z zazdrości), a najlepszy na scenie Mariusz Godlewski to Oniegin formatu światowego. Tyle tylko, że jemu akurat jest w takiej inscenizacji łatwiej, bo Eugeniusz do reszty nie pasuje z założenia.
Ech, szkoda tego tytułu, lecz czego się spodziewać po reżyserze, który EUGENIUSZA ONIEGINA realizuje po raz piętnasty albo i szesnasty (sam nie mógł się doliczyć), któremu nie zgrzyta zgrana sztuczka z czerwonym suknem rozwijającym się, by symbolizować zbrodnię. Jakie to mogło być przedstawienie, gdyby nie Yuri Alexandrov je przygotował, nie dowiemy się – niestety – nigdy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Piotr Czajkowski EUGENIUSZ ONIEGIN, kier. muz. M. Nałęcz-Niesiołowski, reż. Y. Alexandrov, Opera Wrocławska, 8.02.2015
Sunday, February 8, 2015
BURZA (Teatr Polski we Wrocławiu)
- Powiedz mi, dlaczego w Teatrze Polskim są tylko dwie sztuki, na które chciałbym pójść, już je zresztą parę razy widziałem? - zapytał mnie tydzień temu kolega.
- OKNO NA PARLAMENT i MAYDAY? - zgadywałem.
Potwierdził. Wysłałem go zatem na ZIEMIĘ OBIECANĄ (lubi film Wajdy) i SPRAWĘ DANTONA, dodając, że porozmawiamy, gdy je obejrzy. Jeszcze nie był. Czy poleciłbym mu BURZĘ?
Najnowsza premiera w Polskim to spektakl, który daje ogromnie dużo radości z oglądania. Garbaczewski i jego ekipa falują jak okręt na morzu między emocjami i estetykami. Jest obietnica albo groza głębi, jest powierzchniowe piękno i kolor. Prospera (stylowa Ewa Skibińska) w czarnej szacie umiera, a po przebraniu w białą zaprasza na wesele, pełna znów witalności. Mamy dwa sceniczne światy, ten z garderoby i ten spod świateł (tych zresztą prawie nie ma, w ciemnej tonacji zanurzamy się w burzę, niepokojeni wyładowaniami elektrycznymi - scenografia Aleksandry Wasilkowskiej). Z początku myślimy: ojej, znowu szukamy sposobu na Szekspira, znów się nam pokazuje szekspirowski tekst jako materiał, z którym nie wiadomo, co dziś zrobić. A jeśli nie wiadomo, to najoczywistrzym wyjściem: ośmieszyć pompę wielkich inscenizacji, podkpić z klasyków (Oliviera, Gielguda czy nawet Warlikowskiego). Lecz Garbaczewski prezentuje też swoje drugie oblicze, reżysera potrafiącego ułożyć ładną scenę, może i nią wzruszyć. Ma doskonałych aktorów, zaprasza romską kapelę, by przygrywała młodej parze - tak, to musi zadziałać. Chcecie takiego teatru? Pewnie, że wam go nie damy. Tu jest Teatr Polski we Wrocławiu, zupełnie inna bajka, MAYDAYA to my nie zrobimy pewnie już wcale (choć tego, co jest, pogramy jeszcze kilka ładnych sezonów).
Jednak jako manifest artystyczny BURZA spóźniła się o kilka lat co najmniej. W tym sensie - jako wyznanie wiary w teatr nowy, inny, instalacjoteatr - jest tyle uniwersalna, co archaiczna. Choć niestety, ciągle są urzędnicy i widzowie, których trzeba przekonywać, że świat - także teatralny - się zmienił. Ważniejsze od grepsów na temat sztuki jako zabawy kontra sztuki jako analizy-diagnozy-dialogu jest to, co pod podszewką kryje w ogóle cywilizacja i w ogóle człowiek. A to temat bardzo aktualny wszędzie i zawsze, bardzo też szekspirowski. W świecie ludzi nie sposób się ciągle uwolnić od zniewolenia, nie da się wymazać ze świadomości obawy o zdrowie i życie ani świadomości istnienia społecznych nierówności. Hymn UE trąci fałszem, Miranda (znów bardzo dobra Małgorzata Gorol) może nie pożyć szczęśliwie z Ferdynandem (Andrzejem Kłakiem), stary porządek koliście powraca po czasie nowego.
BURZA to kolejny fantastycznie przez wszystkich zagrany przeciekawy spektakl TP. Wizualnie i fonicznie wręcz rzucający urok, chwilami mocno dowcipny (w tych rejestrach bryluje zblazowany Stefano-Wojciech Ziemiański i pogubiony w relacjach Kaliban-Paweł Smagała). Brawa za muzykę dla Jana Duszyńskiego i realizację świateł dla Roberta Mleczki.
Na pytanie, czy jest to spektakl dla wszystkich, na razie nie mam odpowiedzi.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
BURZA wg Szekspira, reż. K. Garbaczewski, dramaturgia M. Cecko, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena im. Grzegorzewskego, 7.02.2015
Friday, February 6, 2015
W ŚRODKU SŁOŃCA GROMADZI SIĘ POPIÓŁ (Wrocławski Teatr Lalek)
Marzyłem o tym, by we wrocławskich Lalkach można się było wybrać na przyzwoity spektakl dla dorosłych. Ostatnia taka próba (Z DOCIEKÓW NAD ŻYCIEM PŁCIOWEM) to było fiasko i klapa do kwadratu. Do dziś się nie mogę otrząsnąć i do dziś żal mi aktorów tego w każdym elemencie zmierzchłego dziwowiska.
Ale wreszcie jest solidne, mocne przedstawienie, które zaspokaja pragnienia dorosłego gościa niewygodnej Sceny Kameralnej przy Pl. Teatralnym 4 (miejsca na widowni przewidziano tyle, że zmieszczą się tam bez szwanku dla kręgosłupa jedynie dzieci w wieku przedgminazjalnym). W przypadku W ŚRODKU SŁOŃCA GROMADZI SIĘ POPIÓŁ niewygodę wpisano jednak w treść sztuki o tym, jak bardzo zależymy od przypadku, czyli losu, sterowanego przez Autora. To on za pomocą swoich gwardzistów w robociarskich kombinezonach wywołuje nieszczęścia na ziemskim padole. Tak, to spektakl o ludzkim nieszczęściu, dołujący, nieprzewidujący promieni radości i nadziei. Spektakl, który uwiera i boli, ale się ogląda. Dzięki pomysłowej inscenizacji Agaty Kucińskiej (i scenografii Mirka Kaczmarka oraz dialogującej muzyki Sambora Dudzińskiego), a zwłaszcza niespotykanej w Lalkach od lat sile aktorskiej.
Poznajemy galerię osób ludzkiego dramatu: choroby nowotworowej, niepełnosprawności dziecka i tragedii rodziców, śmierci w pożarze. Nie wchodzimy w niuanse, nie ma miejsca na metafory czy subtelności. Tak jest i tyle. Dlatego tak wiele zależy od inscenizacji. Aktorzy zwijają się w ukropie przebierań, zginają i wspinają się po dość skomplikowanej dekoracji, wyrażając mozół ciągle zajętego różnymi sprawami człowieka. I pytanie: po co to wszystko, gdzieś tam się w nas musi zakotłować. Oddaje się tu głos ofiarom, ale przekaz nie zawiera grama sentymentu. Wychodzimy z teatru bez katharsis. Można z tego czynić zarzut, widziałem i słyszałem widzów ciężko przyjmujących taki obraz świata. Sam pomyślałem, że powinno się sprzedawać bilety na ten spektakl w pakiecie: najpierw W ŚRODKU SŁOŃCA, a potem zaraz na górę, na Dużą Scenę, gdzie gra Wrocławski Teatr Komedia. Awers i rewers (a prawda w pół drogi).
Oglądając najnowszy spektakl Agaty Kucińskiej miałem też jednak wielką przyjemność. Kucińska, Anna Makowska-Kowalczyk (co za debiut!), Tomasz Maśląkowski udowadniają, że stereotyp aktora lalkowego jako gorszego, bo dziecięcego, więc płytszego - to bzdura. Ze scenicznego kwartetu tylko Radosław Kasiukiewicz (jako słońce-demiurg) ma mniej do zagrania od kolegi i koleżanek, jego obecność zagęszcza przestrzeń sceny i klimat poszczególnych epizodów. Numerem jeden monolog Maśląkowskiego w roli ogarniętego nerwicowym szaleństwem ojca syna-rośliny. Absolutne aktorskie cudo. Panie Tomaszu, jest Pan wielki!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
Artur Pałyga W ŚRODKU SŁOŃCA GROMADZI SIĘ POPIÓŁ, Wrocławski Teatr Lalek, Scena Kameralna, rząd 5, miejsce 2