Thursday, February 26, 2015
Łukasz Matuszyk: Co za debiut (POSŁUCHAJ)
Płytą BAGAŻ debiutuje fonograficznie wirtuoz akordeonu i kompozytor muzyki teatralnej, współpracownik Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy. Album eklektyczny (różnorodny), do słuchania nawet w samochodzie. Instrumentale plus wokale: Natalia Grosiak, Natalia Lubrano, Bartosz Porczyk i inni. Łukasz Matuszyk opowiada o swojej płycie tutaj:
Rozmowa z Wieczoru z Kulturą
Wieczór z Kulturą w Radiu Wrocław i Radiu Wrocław Kultura w każdy wtorek, środę, czwartek kilka minut po 19 (czyli po Wiadomościach Radia Wrocław).
Nadia Szagdaj w Radiu Wrocław Kultura (POSŁUCHAJ)
Nowa książka lepsza od poprzedniej, z Klarą dokazującą w ciąży (miłość do Dietricha wydaje się tą największą w jej życiu, co pewnie nie przeszkodzi jej w przyszłości zakosztować rozkoszy z nowym facetem w mieście: pięknisiem, czyli niejakim Huebschnerem, policjantem z Berlina). Rozwiązujemy zagadkę śmierci matki Klary i spotykamy znajomego z pierwszej części (SPRAWY PECHOWCA). Ale GRANDE FINALE nie oznacza końca serii, tylko trylogii. Więcej w rozmowie z Nadią Szagdaj:
NADIA w RADIU WROCŁAW KULTURA
Radio Wrocław Kultura 24.02
Moja audycja prowadzona razem z Magdą Piekarską we wtorki od 15 do 20 w radiach z systemem DAB+ i na radiokultura.prw.pl oraz w aplikacji mobilnej Radia Wrocław.
A poniżej zapisy rozmów i RECENZJI z 24.02:
KULTURA DAB+ Teatr/Muzyka/Opera
Radio Wrocław Kultura 17.02
Moja audycja prowadzona razem z Magdą Piekarską we wtorki od 15 do 20 w radiach z systemem DAB+ i na radiokultura.prw.pl oraz w aplikacji mobilnej Radia Wrocław. A poniżej zapisy rozmów z 17.02 (m.in. Bartosz Porczyk i Konrad Imiela):
KULTURA DAB+ Teatr/Muzyka/Opera
Saturday, February 21, 2015
NIEWIDZIALNY CHŁOPIEC (Wrocławski Teatr Współczesny)
To równy, doskonale zagrany spektakl. Rytmiczny, przemyślany, konsekwentny, ale też intelektualny, wystudiowany, techniczny, teatrologiczny.
Nie oglądał mi się ten NIEWIDZIALNY CHŁOPIEC. Nie tylko mnie zresztą. Nastoletnia panienka obok wyjęła sobie nawet po 30 minutach smartfona z torebki i weszła w Instagram lub coś, zabijając czas. Co zresztą wpisało się w formę i treść przedstawienia o rodzinie złożonej ze sztucznie komunikujących się osób, połączonych więzami krwi i zamożności i chyba niczym więcej. Ten wypreparowany z uczuć, estetyczny świat zostaje u Karpowicza-Szczawińskiej poddany próbie nawiedzenia. Tytułowa figura to nic innego jak znak zapytania, kołacząca się w środku wątpliwość, pragnienie i tęsknota za czymś, kimś, za innym sobą, rewolucja. Oczywiście, chłopca czeka egzekucja, po której wszystko będzie takie jak przedtem, tyle że jeszcze bardziej obce.
Brzmi to może i przekonująco, kilkanaście godzin po obejrzeniu przedstawienia na Scenie na Strychu mam przed oczami i kolory (naprawdę świetne kostiumy i oszczędne a pomysłowe dekoracje scenografki Natalii Mleczak), i miny, w uszach tętni język tej sztuki, lecz nie mogę oprzeć się również myśli o zbędności odgrzebywania tekstów zapomnianych, zostawionych, zgubionych w nurcie teatralnego życia. Pewnie kiedyś zablokowała dramat Karpowicza cenzura, no ale jednak nie bez powodu jego nazwisko na plakatach polskich teatrów od lat się niemal nie pojawia. Bo cała armia reżyserów nie ma klucza do tej twórczości?
Siedząc na widowni i - co tu ukrywać - cierpiąc trochę, pomyślałem o tekstach Pawła Demirskiego. Też ich po latach nikt nie będzie wystawiał, z powodu społecznej doraźności. Karpowicz jest niewystawialny bardziej, bo nowatorstwo eksperymentu starzeje się najprędzej, a prawdy objawione przez dramatopisarza trącą nie tyle uniwersalnością, co stereotypem. Ojciec uwikłany w tryby systemu polityczno-ekonomicznego (trzeba spłacać wysoką ratę za dom), syn zajęty kosmosem technologii, dziadkowi zostały rozkosze stołu, bo członek przestał działać i niemej służącej nie da się doprowadzić do krzyku, córka jeszcze się broni przed wcieleniem w matkę, której historia nie oszczędzała i tak dalej. Brzmi znajomo?
Weronika Szczawińska zrobiła wiele, by wydobyć z karpowiczowskiej teatralnej radiologii sens kłujący człowieka dzisiejszego, udało się, ale też poległa, w ogóle decydując się na ten tekst, tę formę, być może tego autora. W latach 1970. jej spektakl byłby hitem, zwiastując nową erę teatru, ale teraz wydaje się na siłę wystawioną perfekcyjną prezentacją retro-awangardy. Znaczącą i mówiącą coś o współczesnych i współczesności, lecz pozbawioną woltów emocji, amperów perswazji. Po raz kolejny scena przy Rzeźniczej pod tym względem zawodzi. I tak od paru sezonów już.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Tymoteusz Karpowicz NIEWIDZIALNY CHŁOPIEC, reż. W. Szczawińska, 20.02.2015, Scena na Strychu Wrocławskiego Teatru Współczesnego
Monday, February 9, 2015
EUGENIUSZ ONIEGIN (Opera Wrocławska)
Nie
podzielam zdania, że do opery chodzi się po to, by posłuchać śpiewu i to muzyka
jest tu najważniejsza (kupcie sobie płytę). Dla mnie opera to jednak przede
wszystkim teatr, inscenizacja i pomysły dramaturgiczne, umiejętności aktorskie,
strona wizualna też się bardzo liczą. Pod tym względem wrocławski EUGENIUSZ
ONIEGIN to słaby spektakl wyjęty z głęboko dwudziestowiecznego lamusa.
Rozczarowująca scenografia – oparta na jednym obrotowym elemencie i
standardowych światłach – towarzyszy statycznie rozegranej fabule, którą dobrze
znamy. Nic tutaj nie jest w stanie zastanowić. Dworek, bal, pojedynek, bal,
koniec. Czy twórcy operowi nie bywają we współczesnym teatrze dramatycznym? Nie
chce im się przejść kilkuset metrów do Teatru Polskiego we Wrocławiu albo gdzie
tam mieszkają w Polsce i świecie, by zobaczyć, jak wygląda nowoczesność? A może
z premedytacją fundują retro, bo tamten teatr im nie w smak?
Wprawdzie większości niemłodej publiczności taki ONIEGIN bardzo się podobał (oklaski w trakcie, długie owacje po – na szczęście na siedząco), obawiam się jednak, że bez świadomości tego o ileż bardziej mogliby się zachwycić, gdyby zobaczyli coś rzeczywiście intrygującego zamiast do bólu tradycyjnej sztuczki na solistów, chór, balet i orkiestrę. Już byłoby lepiej, gdyby Tatiana nie pozostała dziewczynką do finału i dodała do zestawu min z pierwszej części trzy nowe (dobra rada dla młodych śpiewaków: zróbcie kurs aktorstwa z dala od reżyserów operowych), gdyby mąż Tatiany w pięknej basowej arii o miłości ponad wiek, zaprezentował choć mikrogram emocji (Radosław Żukowski robił wszystko, by dobrze zaśpiewać, więc zapomniał, o czym śpiewa), gdyby tancerze naprawdę mieli co tańczyć (marna, bo konwencjonalna choreografia), gdyby scenograf (Paweł Dobrzycki – przecież mistrz w tym fachu) dekoracjami choć zaniepokoił, gdyby Olga i Eugeniusz choć trochę się poprzytulali, by uwiarygodnić późniejszy konflikt. I tak dalej. Nie chcę się już czepiać obsadowej estetyki. Jedynym przebłyskiem czegoś ciekawego był polonez z Tatianą pląsającą w szaleństwie.
Wszystko, co powyżej napisałem, sugeruje, że chciałem wyjść po kwadransie, a teraz chcę wyrzucić z pamięci wieczór 8 lutego. Ale nie. Ten spektakl się obronił. Dzięki Marcinowi Nałęcz-Niesiołowskiemu, który doskonale prowadził orkiestrę, dbając o dynamikę i brzmienie, słusznie wierząc w moc nut Czajkowskiego. Myślę, że jego zasługą jest to, jak znakomicie prezentują się soliści w głównych rolach. Z przyjemnością słucha się Joanny Zawartko w bezbłędnej (wokalnie) partii Tatiany. Igor Stroin w końcu się rozśpiewał i z werwą i uczuciem wcielił w Leńskiego (nie jego wina, że mamy wątpliwości co do pojedynku z zazdrości), a najlepszy na scenie Mariusz Godlewski to Oniegin formatu światowego. Tyle tylko, że jemu akurat jest w takiej inscenizacji łatwiej, bo Eugeniusz do reszty nie pasuje z założenia.
Ech, szkoda tego tytułu, lecz czego się spodziewać po reżyserze, który EUGENIUSZA ONIEGINA realizuje po raz piętnasty albo i szesnasty (sam nie mógł się doliczyć), któremu nie zgrzyta zgrana sztuczka z czerwonym suknem rozwijającym się, by symbolizować zbrodnię. Jakie to mogło być przedstawienie, gdyby nie Yuri Alexandrov je przygotował, nie dowiemy się – niestety – nigdy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Piotr Czajkowski EUGENIUSZ ONIEGIN, kier. muz. M. Nałęcz-Niesiołowski, reż. Y. Alexandrov, Opera Wrocławska, 8.02.2015
Wprawdzie większości niemłodej publiczności taki ONIEGIN bardzo się podobał (oklaski w trakcie, długie owacje po – na szczęście na siedząco), obawiam się jednak, że bez świadomości tego o ileż bardziej mogliby się zachwycić, gdyby zobaczyli coś rzeczywiście intrygującego zamiast do bólu tradycyjnej sztuczki na solistów, chór, balet i orkiestrę. Już byłoby lepiej, gdyby Tatiana nie pozostała dziewczynką do finału i dodała do zestawu min z pierwszej części trzy nowe (dobra rada dla młodych śpiewaków: zróbcie kurs aktorstwa z dala od reżyserów operowych), gdyby mąż Tatiany w pięknej basowej arii o miłości ponad wiek, zaprezentował choć mikrogram emocji (Radosław Żukowski robił wszystko, by dobrze zaśpiewać, więc zapomniał, o czym śpiewa), gdyby tancerze naprawdę mieli co tańczyć (marna, bo konwencjonalna choreografia), gdyby scenograf (Paweł Dobrzycki – przecież mistrz w tym fachu) dekoracjami choć zaniepokoił, gdyby Olga i Eugeniusz choć trochę się poprzytulali, by uwiarygodnić późniejszy konflikt. I tak dalej. Nie chcę się już czepiać obsadowej estetyki. Jedynym przebłyskiem czegoś ciekawego był polonez z Tatianą pląsającą w szaleństwie.
Wszystko, co powyżej napisałem, sugeruje, że chciałem wyjść po kwadransie, a teraz chcę wyrzucić z pamięci wieczór 8 lutego. Ale nie. Ten spektakl się obronił. Dzięki Marcinowi Nałęcz-Niesiołowskiemu, który doskonale prowadził orkiestrę, dbając o dynamikę i brzmienie, słusznie wierząc w moc nut Czajkowskiego. Myślę, że jego zasługą jest to, jak znakomicie prezentują się soliści w głównych rolach. Z przyjemnością słucha się Joanny Zawartko w bezbłędnej (wokalnie) partii Tatiany. Igor Stroin w końcu się rozśpiewał i z werwą i uczuciem wcielił w Leńskiego (nie jego wina, że mamy wątpliwości co do pojedynku z zazdrości), a najlepszy na scenie Mariusz Godlewski to Oniegin formatu światowego. Tyle tylko, że jemu akurat jest w takiej inscenizacji łatwiej, bo Eugeniusz do reszty nie pasuje z założenia.
Ech, szkoda tego tytułu, lecz czego się spodziewać po reżyserze, który EUGENIUSZA ONIEGINA realizuje po raz piętnasty albo i szesnasty (sam nie mógł się doliczyć), któremu nie zgrzyta zgrana sztuczka z czerwonym suknem rozwijającym się, by symbolizować zbrodnię. Jakie to mogło być przedstawienie, gdyby nie Yuri Alexandrov je przygotował, nie dowiemy się – niestety – nigdy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Piotr Czajkowski EUGENIUSZ ONIEGIN, kier. muz. M. Nałęcz-Niesiołowski, reż. Y. Alexandrov, Opera Wrocławska, 8.02.2015
Sunday, February 8, 2015
BURZA (Teatr Polski we Wrocławiu)
- Powiedz mi, dlaczego w Teatrze Polskim są tylko dwie sztuki, na które chciałbym pójść, już je zresztą parę razy widziałem? - zapytał mnie tydzień temu kolega.
- OKNO NA PARLAMENT i MAYDAY? - zgadywałem.
Potwierdził. Wysłałem go zatem na ZIEMIĘ OBIECANĄ (lubi film Wajdy) i SPRAWĘ DANTONA, dodając, że porozmawiamy, gdy je obejrzy. Jeszcze nie był. Czy poleciłbym mu BURZĘ?
Najnowsza premiera w Polskim to spektakl, który daje ogromnie dużo radości z oglądania. Garbaczewski i jego ekipa falują jak okręt na morzu między emocjami i estetykami. Jest obietnica albo groza głębi, jest powierzchniowe piękno i kolor. Prospera (stylowa Ewa Skibińska) w czarnej szacie umiera, a po przebraniu w białą zaprasza na wesele, pełna znów witalności. Mamy dwa sceniczne światy, ten z garderoby i ten spod świateł (tych zresztą prawie nie ma, w ciemnej tonacji zanurzamy się w burzę, niepokojeni wyładowaniami elektrycznymi - scenografia Aleksandry Wasilkowskiej). Z początku myślimy: ojej, znowu szukamy sposobu na Szekspira, znów się nam pokazuje szekspirowski tekst jako materiał, z którym nie wiadomo, co dziś zrobić. A jeśli nie wiadomo, to najoczywistrzym wyjściem: ośmieszyć pompę wielkich inscenizacji, podkpić z klasyków (Oliviera, Gielguda czy nawet Warlikowskiego). Lecz Garbaczewski prezentuje też swoje drugie oblicze, reżysera potrafiącego ułożyć ładną scenę, może i nią wzruszyć. Ma doskonałych aktorów, zaprasza romską kapelę, by przygrywała młodej parze - tak, to musi zadziałać. Chcecie takiego teatru? Pewnie, że wam go nie damy. Tu jest Teatr Polski we Wrocławiu, zupełnie inna bajka, MAYDAYA to my nie zrobimy pewnie już wcale (choć tego, co jest, pogramy jeszcze kilka ładnych sezonów).
Jednak jako manifest artystyczny BURZA spóźniła się o kilka lat co najmniej. W tym sensie - jako wyznanie wiary w teatr nowy, inny, instalacjoteatr - jest tyle uniwersalna, co archaiczna. Choć niestety, ciągle są urzędnicy i widzowie, których trzeba przekonywać, że świat - także teatralny - się zmienił. Ważniejsze od grepsów na temat sztuki jako zabawy kontra sztuki jako analizy-diagnozy-dialogu jest to, co pod podszewką kryje w ogóle cywilizacja i w ogóle człowiek. A to temat bardzo aktualny wszędzie i zawsze, bardzo też szekspirowski. W świecie ludzi nie sposób się ciągle uwolnić od zniewolenia, nie da się wymazać ze świadomości obawy o zdrowie i życie ani świadomości istnienia społecznych nierówności. Hymn UE trąci fałszem, Miranda (znów bardzo dobra Małgorzata Gorol) może nie pożyć szczęśliwie z Ferdynandem (Andrzejem Kłakiem), stary porządek koliście powraca po czasie nowego.
BURZA to kolejny fantastycznie przez wszystkich zagrany przeciekawy spektakl TP. Wizualnie i fonicznie wręcz rzucający urok, chwilami mocno dowcipny (w tych rejestrach bryluje zblazowany Stefano-Wojciech Ziemiański i pogubiony w relacjach Kaliban-Paweł Smagała). Brawa za muzykę dla Jana Duszyńskiego i realizację świateł dla Roberta Mleczki.
Na pytanie, czy jest to spektakl dla wszystkich, na razie nie mam odpowiedzi.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
BURZA wg Szekspira, reż. K. Garbaczewski, dramaturgia M. Cecko, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena im. Grzegorzewskego, 7.02.2015
Friday, February 6, 2015
W ŚRODKU SŁOŃCA GROMADZI SIĘ POPIÓŁ (Wrocławski Teatr Lalek)
Marzyłem o tym, by we wrocławskich Lalkach można się było wybrać na przyzwoity spektakl dla dorosłych. Ostatnia taka próba (Z DOCIEKÓW NAD ŻYCIEM PŁCIOWEM) to było fiasko i klapa do kwadratu. Do dziś się nie mogę otrząsnąć i do dziś żal mi aktorów tego w każdym elemencie zmierzchłego dziwowiska.
Ale wreszcie jest solidne, mocne przedstawienie, które zaspokaja pragnienia dorosłego gościa niewygodnej Sceny Kameralnej przy Pl. Teatralnym 4 (miejsca na widowni przewidziano tyle, że zmieszczą się tam bez szwanku dla kręgosłupa jedynie dzieci w wieku przedgminazjalnym). W przypadku W ŚRODKU SŁOŃCA GROMADZI SIĘ POPIÓŁ niewygodę wpisano jednak w treść sztuki o tym, jak bardzo zależymy od przypadku, czyli losu, sterowanego przez Autora. To on za pomocą swoich gwardzistów w robociarskich kombinezonach wywołuje nieszczęścia na ziemskim padole. Tak, to spektakl o ludzkim nieszczęściu, dołujący, nieprzewidujący promieni radości i nadziei. Spektakl, który uwiera i boli, ale się ogląda. Dzięki pomysłowej inscenizacji Agaty Kucińskiej (i scenografii Mirka Kaczmarka oraz dialogującej muzyki Sambora Dudzińskiego), a zwłaszcza niespotykanej w Lalkach od lat sile aktorskiej.
Poznajemy galerię osób ludzkiego dramatu: choroby nowotworowej, niepełnosprawności dziecka i tragedii rodziców, śmierci w pożarze. Nie wchodzimy w niuanse, nie ma miejsca na metafory czy subtelności. Tak jest i tyle. Dlatego tak wiele zależy od inscenizacji. Aktorzy zwijają się w ukropie przebierań, zginają i wspinają się po dość skomplikowanej dekoracji, wyrażając mozół ciągle zajętego różnymi sprawami człowieka. I pytanie: po co to wszystko, gdzieś tam się w nas musi zakotłować. Oddaje się tu głos ofiarom, ale przekaz nie zawiera grama sentymentu. Wychodzimy z teatru bez katharsis. Można z tego czynić zarzut, widziałem i słyszałem widzów ciężko przyjmujących taki obraz świata. Sam pomyślałem, że powinno się sprzedawać bilety na ten spektakl w pakiecie: najpierw W ŚRODKU SŁOŃCA, a potem zaraz na górę, na Dużą Scenę, gdzie gra Wrocławski Teatr Komedia. Awers i rewers (a prawda w pół drogi).
Oglądając najnowszy spektakl Agaty Kucińskiej miałem też jednak wielką przyjemność. Kucińska, Anna Makowska-Kowalczyk (co za debiut!), Tomasz Maśląkowski udowadniają, że stereotyp aktora lalkowego jako gorszego, bo dziecięcego, więc płytszego - to bzdura. Ze scenicznego kwartetu tylko Radosław Kasiukiewicz (jako słońce-demiurg) ma mniej do zagrania od kolegi i koleżanek, jego obecność zagęszcza przestrzeń sceny i klimat poszczególnych epizodów. Numerem jeden monolog Maśląkowskiego w roli ogarniętego nerwicowym szaleństwem ojca syna-rośliny. Absolutne aktorskie cudo. Panie Tomaszu, jest Pan wielki!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
Artur Pałyga W ŚRODKU SŁOŃCA GROMADZI SIĘ POPIÓŁ, Wrocławski Teatr Lalek, Scena Kameralna, rząd 5, miejsce 2