Sunday, July 27, 2014
Mariusz Czubaj MARTWE POPOŁUDNIE
Najnowsza powieść Mariusza Czubaja zaczyna się w ostatnią sobotę czerwca 2013, kiedy do Gdańska przyjeżdża poseł Sławomir Młynarczyk. Ma się tu spotkać z Głębokim Gardłem, snuje się trochę po mieście, marzy („Hej! To ja, wasz premier!” – wykrzykuje z hotelowego okna), ale coś idzie nie tak. Tyle o fabule prologu, w którym pojawią się jeszcze inni politycy, m.in. poseł Janowiak zwany panem Jaka-To-Melodia, bo doskonale zgaduje, co szefowie mają na myśli. Właściwa część książki startuje na stronie 43, kiedy do głównego bohatera (byłego policjanta, dziś nadochroniarza, czyli doradcy do spraw bezpieczeństwa w dużych firmach i prywatnego detektywa) dosiada się w Bobby Barze przy warszawskich Złotych Tarasach młoda kobieta: – Pan Hłasko? Chciałabym, żeby odnalazł pan tego człowieka – podaje mu fotografię trzydziestoletniego bruneta. – Dlaczego ja? – pyta Hłasko. – Bo podobno jest pan najlepszy (...). Mówią, że ten detektyw od małej Madzi mógłby panu buty czyścić – słyszy odpowiedź.
Dialogi i dygresje są mocną stroną powieści Czubaja, skonstruowanej jako pierwszoosobowa relacja ze śledztwa i przy okazji życia Marcina Hłaski. Krok po kroku odkrywamy wraz z detektywem daleko sięgające odnogi niby prostego zaginięcia pewnego PR-owca. Jeździmy wraz z bohaterem po stołecznych ulicach prowadzeni głosem GPS-owego Hołowczyca, poznając osoby zaangażowane w sprawę, charakter i myśli Marcina, który ma – jak to 47-latek – swoją przeszłość. Z żoną w separacji, z bratem niemal bez kontaktu (bo eks-żołnierz Mikołaj Hłasko cierpi na zespół stresu pourazowego) i tak dalej. Oglądamy też okiem Marcina telewizję, czyli kolejny odcinek HOUSE OF CARDS (zdaje się, że w oryginale, skoro mamy do czynienia z wykształconym w Polsce i Danii filozofem), a Kevina Spaceya widzimy też na bankowych bilbordach. To wszystko sprawia, że dobrze się czujemy w towarzystwie polskiego Marlowe’a (no dobrze, Hłasko jest bardziej wylewny). A śledztwo doprowadzi nas z czasem – poprzez polityczno-hipsterskie mielizny – do polskiej historii powojennej, tzw. kopaczy kosztowności pozostałych po żydowskich mieszkańcach polskiej ziemi. Cień przeszłości zwiąże młodego zaginionego z bosami współczesnej Rzeczpospolitej.
Wydawca pisze, że cykl z Hłaską jest dla Mariusza Czubaja „nową przygodą pisarską, a dla czytelników satysfakcjonującą mieszanką wybuchową na miarę wariackich czasów i totalnie pokręconej rzeczywistości, w jakiej żyjemy”. Nieźle brzmi taka zachęta, niepozbawiona zresztą prawdy. Do pełni satysfakcji brakuje mi u nowego Czubaja nieco naturalniejszej narracji. Może gdzieniegdzie warto by użyć mniejszej liczby zdań, więcej równoważników, mniej opisowych słów, więcej skreślić? Oczywiście, to rzecz literackiego gustu (Bonda i Miłoszewski wysoko cenią tę powieść starszego kolegi po fachu), lecz jednak myślimy inaczej niż mówimy albo piszemy. A dziennikiem MARTWE POPOŁUDNIE nie jest. Jest za to początkiem obiecującej serii, której autor ma szansę nie tylko na poczytność, lecz również zarysowanie portretu dzisiejszych Polaków. Może właśnie ten intelektualno-komentatorski potencjał zdecydował o pożegnaniu z Rudolfem Heinzem, bohaterem trzech poprzednich książek Czubaja.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Mariusz Czubaj MARTWE POPOŁUDNIE, Albatros, 2014
Monday, July 21, 2014
Beata i Eugeniusz Dębscy DWUDZIESTA TRZECIA
Tym razem Eugeniusz
Dębski, wrocławski autor przyprawionych fantastyką thrillerów (i
odwrotnie), proponuje czytelnikom powieść gatunkowo czystą:
krwisty kryminał. Tym razem dołącza do Eugeniusza żona Beata jako
współtwórczyni książki. Pani Beata, doradca podatkowy, miała
już wcześniej udziały w powieściach męża, który przyznawał na
przykład, że jej dziełem był tytuł wydawanego przez parę lat
cyklu MOHERFUCKER. Małżeńska spółka Dębskich sprawdza się w
najnowszym utworze bardzo dobrze, oferując spójny stylistycznie
kryminał dygresyjny.
DWUDZIESTA TRZECIA dzieje
się na Dolnym Śląsku, miejscami fabuły są Wrocław i Dobromierz,
zajrzymy również do Długopola i Złotoryi. Główna postać to
36-letni Tomasz Winkler, były policjant, wyrzucony z firmy po szytej
grubymi nićmi aferze łapówkowej. Dziś Tomasz pędzi leniwe życie
nieszczególnie wziętego prywatnego detektywa, codziennie chodzi na
kawę i ciasto do cukierni Spychały w dzielnicy Borek, gdzie sobie
przegląda prasę. Pewnego dnia zagaduje go nieznajomy, zlecając
sprawę udowodnienia znanemu wrocławskiemu lekarzowi zabójstwa
żony. Tomasz się zgadza, bo i honorarium wysokie, a sprawa szybko
okazuje się wielce interesująca.
Dębscy dbają również o
zainteresowanie czytelnika, lekkość stylu kojarząc z opisem pracy
dedukcyjnej i operacyjnej, dobierając się gdzieniegdzie do myśli
bohaterów. Z początku wprawdzie drażniła mnie gadatliwość
narracji (częste trójsynonimowanie typu: „jest nieudolny,
niesprawny, nieaktywny” - tu o wymiarze sprawiedliwości), ale z
biegiem stron tej maniery jest mniej (albo działa moc
przyzwyczajenia). Ubarwia całość także postać babci Winklera, na
ogół pogodnej seniorki, rozwiązującej jolki i sudoku,
towarzyszącej opiekującemu się nią wnukowi w zagadce, kawce i
koniaczku. W życiu Tomasza istnieje jeszcze jedna ważna kobieta,
psycholożka-profilerka Iwa, z którą kiedyś łączyło go coś
więcej, dziś podszyte tamtym związkiem relacje zawodowe (coś mi
mówi, że Iwa to dzieło Beaty Dębskiej).
Rasowi zjadacze kryminałów
będą zadowoleni z kilku mocnych fragmentów i podwójnego finału
śledztwa, tych mniej rasowych zaciekawią (a momentami też
rozbawią) komentarze dotyczące rzeczywistości miejskiej,
medialnej, a nawet literackiej (że Mankell wcale nie jest takim
nudziarzem za jakiego bierze go Maj Sjöwall). Obyczajowe tło zbliża
najnowszą książkę Dębskich do czytelników, zapewniając lepszy
kontakt z bohaterami, a autorów zapewne trzyma przy realizmie, który
fanów pana Eugeniusza może trochę zaskoczyć. W DWUDZIESTEJ
TRZECIEJ nie ma ani jednej wycieczki w świat fantastyki, choć w
zaświaty seryjny morderca wysyła ofiary bez litości.
Jeśli więc
ktoś zaśpiewa po lekturze tej powieści za Stonesami o braku
satysfakcji (taki sygnał połączeń ustawił Tomasz Winkler w
swojej komórce), to będzie chodziło raczej o ochotę na
kontynuację. Intrygujący detektyw, współczesny Wrocław, życiowe
tło i smaczny drugi plan tworzą z warsztatem Dębskich udany,
bestsellerowo rokujący związek.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………
Beata i Eugeniusz Dębscy DWUDZIESTA TRZECIA, Rebis, 2014
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………
Beata i Eugeniusz Dębscy DWUDZIESTA TRZECIA, Rebis, 2014
Friday, July 11, 2014
Peter May CZARNY DOM, CZŁOWIEK Z WYSPY LEWIS
Lipiec we Wrocławiu oznacza zwykle tydzień lub dwa polskich upałów (czyli temperaturę około 30 stopni), a od czterech lat także możliwość codziennych kontaktów z europejskimi literatami (czyli Miesiąc Spotkań Autorskich w Mediatece). Każdego dnia odbywają się dwa takie spotkania, pierwsze (o 19) z autorem/autorką z Polski, Czech lub Słowacji (bo w miastach tych krajów podobne wieczory mają miejsce), drugie (o 20.30) z pisarzem/pisarką pochodzącym z państwa, które jest gościem bieżącej edycji MSA. W tym roku to Szkocja.
Krótki quiz? Wymień trzy nazwiska szkockich pisarzy... Wbrew pozorom trudno być nie powinno, bo wszyscy je znamy, choć z krajem Mary Stuart niekoniecznie kojarzymy. JM Barrie (PIOTRUŚ PAN), Robert Burns (AULD LANG SYNE), Walter Scott (IVANHOE), Robert Louis Stevenson (DOKTOR JEKYLL..., WYSPA SKARBÓW) czy Arthur Conan Doyle („mój drogi Watsonie...”), ale też np. Alistair MacLean, Denise Mina, Alexander McCall Smith. Na podstawie książki Irvine’a Welsha o tym samym tytule powstał kultowy TRAINSPOTTING. Nieźle, co? A na tegoroczny Miesiąc Spotkań Autorskich przyjeżdża m.in. Graham Masterton (przedstawiać Polakom nie trzeba) i Pater May.
Peter May urodził się w Glasgow, jest w Szkocji autorem popularnym, u nas w tym roku ukazały się jego dwie powieści (trzecia niebawem) z ostatniej – jak dotąd – serii pod nazwą TRYLOGIA WYSPY LEWIS. W samym Zjednoczonym Królestwie sprzedano ponad milion egzemplarzy. Z tych dwóch już po polsku dostępnych trudno powiedzieć, która lepsza. Obie znakomite, łączące krwisty kryminał z czymś więcej. To również po trochu powieści obyczajowe, psychologiczne, utkane tak, że przypadną do smaku tym bardziej i mniej wyrafinowanym. May potrafi tworzyć nastrój niekrótkim opisem przyrody, przygwoździć sceną akcji czy relacją z sekcji zwłok, ale też – zwłaszcza w finale – dać satysfakcję pożeraczom telenowel. Nie da się ukryć: Peter May to fachowiec wysokiej próby.
Nie znam jeszcze trzeciej części THE CHESSMEN (chodzi o zabytkowe szachowe figurki z czasów Średniowiecza znalezione na wyspie Lewis w XVIII wieku; w spolszczonej wersji książka ma się nazywać JEZIORO TAJEMNIC), ale sądząc po CZARNYM DOMU i CZŁOWIEKU Z WYSPY LEWIS, struktura wszystkich odcinków jest podobna. Fabułę poznajemy dzięki dwutorowej narracji: wszystkowiedzącej i pierwszoosobowej. W otwierającym serię CZARNYM DOMU osobistą opowieść snuje główny bohater Fin Macleod, edynburski policjant jeszcze przed czterdziestką, lecz z bagażem w życiorysie. Właśnie stracił dziecko, po czym zaczyna się rozpadać jego małżeństwo. Jedzie więc na rodzinną wyspę Lewis, położoną w archipelagu Hebrydów Zewnętrznych (Outer Hebrids), by rozprawić się z własną przeszłością, no i pomóc w rozwiązaniu zagadki brutalnego morderstwa. W CZŁOWIEKU Z WYSPY LEWIS rolę opowiadającego z perspektywy świadomości (a w tym przypadku także nieświadomości) przejmuje niejaki Tormod Macdonald, ojciec niegdysiejszej ukochanej Fina z lat dzieciństwa i młodości.
W obu powieściach przeszłość ma znaczenie korzenne, stamtąd biorą się początki współczesnych zdarzeń.
Ludzkie postępki, przewinienia, przestępstwa w małej społeczności szkockich wysp nabierają wyrazistości i – tak, użyję tego słowa – głębi właśnie dzięki magii zjawiska jakim jest powrót do tego, co było, co uformowało postaci , z których nikt nie może czuć się niewinny, ani policjant, ani pastor. Wątek religijno-społeczny wybrzmiewa tu szczególnie wymownie, ale najważniejsze i naprawdę wciągające to to, co dzieje się między bohaterami. May wyłapuje niuanse ich gestów, spojrzeń, wchodzi w myśli ze współczuciem, lecz i trzeźwością obserwatora. Dobrze zna naszą naturę i nierzadko kłuje tą wiedzą czytelnika. Przyjaźń, miłość, opieka, zazdrość, nienawiść, przypadek – wszystko to składniki codzienności każdego człowieka, nie tylko tego z wyspy Lewis, nie tylko z kart świetnego, bardzo dobrze przełożonego (Jan Kabat) kryminału.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
PS Peter May będzie gościem Miesiąca Spotkań Autorskich 25 lipca o 20.30.
........................................
Peter May CZARNY DOM, CZŁOWIEK Z WYSPY LEIWS, przeł. Jan Kabat, Albatros, 2014
Sunday, July 6, 2014
ESK 2016: Marilyn Monroe, Matteo i Mercouri
Pojawiły się spoty reklamujące Wrocław jako Europejską Stolicę Kultury, natychmiast rozgorzała dyskusja na temat jednego z nich. Że seksistowski, że sugeruje jako cel wizyty w mieście spotkań kontakty międzypłciowe, wystawiając jako pierwszoplanowe atrakcje tutejsze dziewczyny, nie kulturalne perły ponad tysiącletniego Wrocławia.
Rzeczywiście, błyskotliwy ten klip nie jest, ale działa, jakie są wytaczane przeciwko autorom, wydają się zupełnie nieadekwatne. Słyszę tak mocne określenia, jak skandal, tylko czekać, gdy ktoś znajdzie odpowiedni paragraf i złoży wniosek o ukaranie za obrazę uczuć... kulturowych. Naprawdę jest powód do takiego alarmu?
Uczepiła się część komentatorów elementu dyskryminującego, poniżającego kobiety. No, muszę przyznać, że istniejące odkąd pamiętam postrzeganie naszego kraju przez pryzmat pięknych, lubiących towarzystwo obcokrajowców, Polek zawsze mnie uwierało, ale obrażać się na rzeczywistość (i historię) nie zamierzam. Jak mówi prof. Janusz Tazbir: stereotyp to prawda w pigułce.
Bo w spocie o Matteo - włoskim młodzieńcu odwiedzającym Wrocław, po którym oprowadzają go wrocławianki, chodzi o grę stereotypem, a nie o stręczycielstwo. Wyraźne to w kontekście drugiego filmiku z angielską rodziną: Oxford, Cambridge? Nie, Wrocław. Pomysł taki sobie, lecz żadnego skandalu w nim nie widzę.
Więcej niesmaku czuję, mając świadomość, że miasto (za pośrednictwem spółki Hala Ludowa) kupiło kolekcję zdjęć Marilyn Monroe za pieniądze pochodzące z funduszy unijnych, dokładnie za tzw. Nagrodę im. Meliny Mercouri. Dostają ją gospodarze tytułu Europejska Stolica Kultury.
Przy czym nie mam nic przeciwko samemu zakupowi. Muzeum Marilyn Monroe może pomóc przyciągnąć włoskiego, brytyjskiego, chilijskiego czy koreańskiego turystę do Wrocławia nawet bardziej niż witaminy polskich dziewcząt. Warto mieć taką przestrzeń ze stałą wystawą poświęconą globalnie znanej artystce jako przynętę. Ale finansowanie tego z pieniędzy europejskich jest błędem. I to błędem symbolicznym.
Obie panie, Mercouri i Monroe, były aktorkami, potrafiły też śpiewać, inicjały obu się zgadzają. Na tym podobieństw koniec. Mercouri zaangażowała się w pewnym momencie w politykę, aktywnie wspierając walkę z grecką juntą, projekt Europejskiej Stolicy Kultury zaproponowała, by zwrócić uwagę świata na wartość kultury dla dorobku cywilizacyjnego. Te półtora miliona euro powinno się wydać inaczej, raczej na Muzeum Przełomów Kulturowych, nie na galerię sławy i urody jednej aktorki.
I dopiero w takim zestawieniu z popowym zakupem ów przeciętnie pomyślany i zrealizowany spot promujący ESK we Wrocławiu zdaje mi się pomyłką. Bo kryje się za nim programowy i decyzyjny chaos, o którym jeszcze tydzień temu myślałem, że został uporządkowany.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Rzeczywiście, błyskotliwy ten klip nie jest, ale działa, jakie są wytaczane przeciwko autorom, wydają się zupełnie nieadekwatne. Słyszę tak mocne określenia, jak skandal, tylko czekać, gdy ktoś znajdzie odpowiedni paragraf i złoży wniosek o ukaranie za obrazę uczuć... kulturowych. Naprawdę jest powód do takiego alarmu?
Uczepiła się część komentatorów elementu dyskryminującego, poniżającego kobiety. No, muszę przyznać, że istniejące odkąd pamiętam postrzeganie naszego kraju przez pryzmat pięknych, lubiących towarzystwo obcokrajowców, Polek zawsze mnie uwierało, ale obrażać się na rzeczywistość (i historię) nie zamierzam. Jak mówi prof. Janusz Tazbir: stereotyp to prawda w pigułce.
Bo w spocie o Matteo - włoskim młodzieńcu odwiedzającym Wrocław, po którym oprowadzają go wrocławianki, chodzi o grę stereotypem, a nie o stręczycielstwo. Wyraźne to w kontekście drugiego filmiku z angielską rodziną: Oxford, Cambridge? Nie, Wrocław. Pomysł taki sobie, lecz żadnego skandalu w nim nie widzę.
Więcej niesmaku czuję, mając świadomość, że miasto (za pośrednictwem spółki Hala Ludowa) kupiło kolekcję zdjęć Marilyn Monroe za pieniądze pochodzące z funduszy unijnych, dokładnie za tzw. Nagrodę im. Meliny Mercouri. Dostają ją gospodarze tytułu Europejska Stolica Kultury.
Przy czym nie mam nic przeciwko samemu zakupowi. Muzeum Marilyn Monroe może pomóc przyciągnąć włoskiego, brytyjskiego, chilijskiego czy koreańskiego turystę do Wrocławia nawet bardziej niż witaminy polskich dziewcząt. Warto mieć taką przestrzeń ze stałą wystawą poświęconą globalnie znanej artystce jako przynętę. Ale finansowanie tego z pieniędzy europejskich jest błędem. I to błędem symbolicznym.
Obie panie, Mercouri i Monroe, były aktorkami, potrafiły też śpiewać, inicjały obu się zgadzają. Na tym podobieństw koniec. Mercouri zaangażowała się w pewnym momencie w politykę, aktywnie wspierając walkę z grecką juntą, projekt Europejskiej Stolicy Kultury zaproponowała, by zwrócić uwagę świata na wartość kultury dla dorobku cywilizacyjnego. Te półtora miliona euro powinno się wydać inaczej, raczej na Muzeum Przełomów Kulturowych, nie na galerię sławy i urody jednej aktorki.
I dopiero w takim zestawieniu z popowym zakupem ów przeciętnie pomyślany i zrealizowany spot promujący ESK we Wrocławiu zdaje mi się pomyłką. Bo kryje się za nim programowy i decyzyjny chaos, o którym jeszcze tydzień temu myślałem, że został uporządkowany.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
ANDRZEJ I MIKOŁAJ GRABOWSCY. JAK BRAT Z BRATEM
Kiedy się jedzie autostradą A4 między Krakowem a Katowicami, płacąc te 18 złotych za 60 kilometrów, niedaleko miejsca, gdzie jakiś czas temu wyrosły budynki w kształcie kopuł, można zobaczyć tablicę z napisem Alwernia. To kilkutysięczna teraz miejscowość założona przez kasztelana Krzysztofa Korycińskiego i nazwana mianem toskańskiej góry, na której św. Franciszek otrzymał stygmaty. Symbolem Alwerni nie jest dziś jednak ani klasztor, ani Muzeum Straży Pożarnej, lecz duet artystów stamtąd się wywodzących.
Andrzej i Mikołaj Grabowscy w złożonej przez dziennikarkę Hannę Halek książce JAK BRAT Z BRATEM prowadzą nas od swego alwerskiego dzieciństwa po dzień dzisiejszy. Ich dialogi przenoszą do różnych okresów powojennej Polski, a i zahaczają o przedwojenną panikę, gdy tych kilkuset mieszkańców zobaczyło po raz pierwszy w życiu lecący nad wsią samolot i nie wiedząc, co to, pouciekali do domów. Artystyczne rodzeństwa nie są taką rzadkością, jak aeroplan nad Alwernią, lecz akurat ci bracia rzeczywiście w polskiej kulturze coś znaczą, dodając jej odmiennych kolorów. Mikołaj to przede wszystkim reżyser, do niedawna jeszcze dyrektor Starego Teatru w Krakowie, Andrzejowi od sitkomowej roli Ferdynanda Kiepskiego trudno się będzie uwolnić, mimo na przykład PITBULLA czy kilku scenicznych kreacji z Molierowskim Arganem na czele.
Dające się zauważyć różnice międzybraterskie w poglądach na zawód artysty mają godny podkreślenia punkt zbieżny: – Mam przekonanie, że jeżeli tworzę dwugodzinny spektakl i uda mi się kilka minut jego trwania zrobić tak, że mnie samego on zadziwi, to znaczy, że spektakl jest dobry. W udanym spektaklu tylko kilka minut istotnych, wbijających w fotel mówi o jego wielkości. A reszta? Jest właściwie plewą, trochę mielonką pracującą na minuty oczarowania (wyznaje Mikołaj). – Mam podobne zdanie na ten temat. Myśląc o całym moim życiu w sztuce, po czterdziestu latach w tym zawodzie dochodzę do wniosku, że jeżeli zrobiłem dwa spektakle dobrze, jest to już coś wspaniałego, jeśli jedną rolę zagrałem świetnie, to genialnie. Reszta jest, za przeproszeniem, o dupę potłuc – przyznaje Andrzej. Więc co się w życiu artysty liczy najbardziej? Życie, „pełne przygód, zwrotów akcji, przeprowadzek, podróży”. I o tym życiu raczej osobno niż razem jest ten dwugłos braci z Alwerni, wypełniony anegdotami, nawet dowcipami, ale też refleksją dotyczącą sztuki, przyjaźni, miłości, przemijania.
Pamiętam, jak podczas jednego ze spektakli OPISU OBYCZAJÓW Mikołaj Grabowski wyszedł z butelką wódki (prawdziwej) i kilkoma kieliszkami w dłoni do publiczności. Nie musiał specjalnie namawiać na wypicie toastu. Pewien widz wychylił z panem Mikołajem jednego, a gdy aktor chciał odejść do kolejnego chętnego, ów widz wypalił: – A na drugą nóżkę? To była połowa lat 1990. W niniejszej książce pan Andrzej wspomina dwa razy, kiedy się upił i nie dało rady grać (raz w Witkacym, raz w kabarecie). Wątek wódczany skłania w końcu braci do zadumy nad przemianami w polskiej mentalności i materialności:
ANDRZEJ: Mikołaj, może wódeczkę małą chcesz do tego śledzika, którego teraz jesz?
MIKOŁAJ: Broń Boże, jestem samochodem.
ANDRZEJ: No widzisz? A przedtem się tym nie przejmowałeś.
MIKOŁAJ: (śmiech) Bo nie miałem samochodu, niewielu wtedy miało samochód.
Czas jest w książce JAK BRAT Z BRATEM bohaterem równorzędnym, czas, który mija, ale też zostawia cenne pamiątki, jednych się trzeba wstydzić, drugimi można się pochwalić, co obficie czynią rozmówcy. Nie brzmi to jednak sentymentalnie a rzeczowo, z nutą szelmostwa, zatem cechami właściwymi zarówno popularnym ludziom sceny, jak i facetom po przejściach. A każdemu rozdziałowi patronuje cytat z Gombrowicza, co w przypadku Grabowskich wydaje się oczywiste.
– My ciągle z Mikołajem mówimy o tej Alwerni, o tym wszystkim, co tam było, wracamy do tamtego świata, dlatego że w głębi duszy chcielibyśmy, żeby taki świat z powrotem obowiązywał – objaśnia Andrzej. – To życie bez tych stresów, które nas dzisiaj dopadają na każdym rogu, bez tej ogromnej odpowiedzialności, którą dzisiaj mamy, bez tych konieczności, które musimy wykonywać, bez tego zgiełku świata…
I dobrze by było, aby każdy miał taką własną Alwernię, coś, co – jak wiemy – łatwo zgubić, lecz czy tak trudno odnaleźć?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
Hanna Halek ANDRZEJ I MIKOŁAJ GRABOWSCY. JAK BRAT Z BRATEM, Zwierciadło, 2014