Sunday, March 30, 2014
WIELKA PŁYTA (Gala 35. PPA)
Gala Przeglądu Piosenki Aktorskiej to zawsze wydarzenie, a tym razem trafił się wrocławskim widzom szczególnie mocny akcent, który reżyserka Agata Duda-Gracz nazwała – jak to ona – oryginalnie: WIELKA PŁYTA 1972-2018. BARDZO DROGI KONCERT Z OKAZJI PIĘĆDZIESIĄTEJ ÓSMEJ ROCZNICY TANIEGO BUDOWNICTWA MIESZKANIOWEGO. Na samym tytule się nie skończyło. Ubiegłoroczna laureatka Wrocławskiej Nagrody Teatralnej zaproponowała właściwie nowy gatunek sceniczny, gdzie śpiewanie (rzadko całych piosenek) podporządkowane jest nurtowi opowieści. WIELKA PŁYTA to na pewno nie koncert, a też coś więcej niż spektakl dramatyczny. Na pomieszczenie wszystkich elementów tego przedstawienia za mało pojemny wydaje się i musical. To teatr totalny, popowo-ludowa opera egzystencjalna, hybryda warta uwagi i szczerego podziwu.
Zaczyna się już po wejściu na widownię, trochę jak w przypadku poprzedniego tutejszego dzieła Dudy-Gracz JA, PIOTR RIVIERE... Aktorzy zaczepiają nas, starają się wejść w dialog, od początku sugerując, żeby spojrzeć na ustawiony na scenie olbrzymi blok podzielony na kilkanaście otwartych mieszkań osobiście. Nie da się inaczej. Opowiada się tu bowiem biografia urodzonego (tak jak reżyserka) w 1973 roku Pikusia wraz z historią całej mieszkaniowej wspólnoty i Polski na przestrzeni ponad 40 lat. Spoiwem jest narracja Anioła Stróża Depresyjnego (doskonale stylowy Cezary Studniak), towarzyszącego poczciwemu, choć niezbyt rozgarniętemu bohaterowi. Anioł mówi już na początku tekstem piosenki napisanej przez Agatę Dudę-Gracz do muzyki Mai Kleszcz i Wojtka Krzaka: „Będzie ci źle”, więc może od razu wyskocz z niemowlęcego łóżka. Po co ci to pełne niespełnienia życie?
Pikuś (świetny nieprzerysowany Wojciech Mecwaldowski) doczeka jednak roku 2018, ożeniony nie z tą, którą z wzajemnością kocha, wplątany w tok wydarzeń, na które wpływ ma nikły bądź żadny. A wokół polskiego everymana, czterdziestolatka naszych czasów, pojawi się galeria typów ilustrujących ludzki los: pani Kazia – dewotka niestety nieszczęśliwa (wspaniała Magdalena Kumorek), seksoholiczny pan Robaczek (znów brawa dla Tomasza Schimscheinera), złorzecząca na wszystko i wszystkich kaleka Różyczka (Paulina Gałązka pokazuje wielki talent, śpiewając NIECH ŻYJE BAL z wózka inwalidzkiego). I tak dalej. Postaci mamy kilkadziesiąt – każda zasługująca na osobny opis – przez fantastycznych artystów scen wrocławskich, krakowskich, łódzkich i warszawskich sportretowanych z imponującą charyzmą i dyscypliną w jednym (absolutnie wszystkich, bez wyjątku).
Oglądamy to ze wzruszeniem, czasem uśmiechem i śmiechem, współodczuwając i współczując, również sobie, bo przecież w sumie tak wygląda to nasze istnienie razem i osobno. Gdy spojrzeć w przeszłość, punktami odniesienia są zdarzenia publiczne (jakiś niby ważny mecz piłkarski, moskiewski rekord Kozakiewicza, stan wojenny, nominacja Hanny Suchockiej na premiera, katastrofy samolotowe w Lesie Kabackim i smoleńskim, atak na rzeźbę papieża z meteorytem) i prywatne (wesela, chrzciny, pogrzeby), a na co dzień trzeba sobie jakoś radzić, aby po jakiejś chwili „umrzeć, usnąć” (przejmujący, bez pompy powiedziany monolog Hamleta przez Mariusza Saniternika). W przedstawieniu Agaty Dudy-Gracz realizm wyłazi na wierzch mimo groteski i komedii, a może właśnie dzięki nim.
Bezkompromisowo rozprawiają się artyści z piosenkami, od „Przybieżeli do Betlejem” po „Felicitę”, „Czy te oczy mogą kłamać”, „Ogrzej mnie” po „Dumkę na dwa serca” i „Ona tu jest i tańczy dla mnie”. Niewiele śpiewu pełnym głosem słychać tym razem na przeglądowej gali. Karykaturalność dotyczy również warstwy wokalnej. Justyna Szafran – na przykład – wykonuje „Odpływają kawiarenki” z trzepaka jako dziewczynka z przedszkola (i to jej jedyna piosenka w spektaklu), „Czerwone maki na Monte Cassino” brzmią jako pieśń pijacka. Gdzieniegdzie trafimy na popisowy numer (operetkowe „Obywatelu, zostań tatą” w interpretacji Elżbiety Kłosińskiej, „Somebody to Love” Sebastiana Machalskiego, „Szał niebieskich ciał” Mai Kleszcz – szkoda, że taki krótki, czy „Barka” Macieja Nerkowskiego), lecz nie wyżyny warsztatu wokalnego się liczą, lecz spójna, wielowarstwowa wizja, w której motywem naczelnym i najbardziej poruszającym jest spojrzenie na rolę kobiety w społeczności zdominowanej przez mężczyzn i męskość (nie mylić z męstwem). Ten ton wraz z rozwojem sagi mieszkańców klatki C bloku nr 104 wybrzmiewa szczególnie wyraziście i w fabule, i w znakach wizualnych. Każda z panien młodych wygląda trochę jak w filmie Tima Burtona, idzie w małżeństwo jak pod nóż. Kobiety mają, czy też miały, gorzej – przekonuje Duda-Gracz wraz z aktorkami, to one tutaj z życiem przegrywają wyżej niż faceci. To one są społecznym Murzynem, sprzątają i myją – na kolanach śpiewa „What a Wonderful World” Emose Uhunmwangho (czy nie czas już na solowy recital?). Facetom w usta wkłada się kibolsko-ultrasowy hymn o waleniu w łeb.
Agata Duda-Gracz wraz z zespołem realizatorów i aktorów stworzyła kolejne dzieło, wygrane do ostatniej nuty, często zamierzenie fałszywej, nie takiej, nieładnej, ale prawdziwej.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
WIELKA PŁYTA 1972 – 2018. BARDZO DROGI KONCERT Z OKAZJI PIĘĆDZIESIĄTEJ ÓSMEJ ROCZNICY TANIEGO BUDOWNICTWA MIESZKANIOWEGO, scenariusz, scenografia i reżyseria Agata Duda-Gracz, kier. muzyczne Wojciech Krzak, Gala 35. Przeglądu Piosenki Aktorskiej, 29.03.2014
Sunday, March 23, 2014
JOPLIN (Teatr Muzyczny Capitol)
Natalia Sikora i Igor Obłoza w jednej z nielicznych udanych scen przedstawienia, fot. Łukasz Giza, ppa.art.pl
To nie jest dobry spektakl, co z żalem obwieszczam, bo bardzo na JOPLIN liczyłem. Rzadko używam słowa fiasko, ale właśnie ono pasuje do opisania tego, co działo się na Scenie Ciśnień wrocławskiego Capitolu. Zapowiadało się naprawdę obiecująco, w internecie ogłaszały się osoby chcące odkupić szybko wyprzedane bilety. Lokomotywą miała być Natalia Sikora śpiewająca piosenki Janis Joplin, swojej idolki. Wiemy, jak wspaniale potrafi zaistnieć na scenie laureatka PPA sprzed 9 lat, wiemy, jak doskonale interpretuje Joplin. Nic z tego. Do miejsca nr 16, rzędu nr 1 dochodził dźwięk ułomny, muzyka i głos brzmiały garażowo, nie sposób więc nieintuicyjnie ocenić, czy Sikora dała radę. Akustyk spał czy go w ogóle nie przewidziano? Przewidziano za to choreografa – Małgorzatę Fijałkowską (pojawiającą się nawet w roli aktorskiej). W którym momencie potrzebna była ingerencja choreografa? Kiedy grupa aktorów rozebranych do penisa i biustu tańczyła do piosenek jak na byle imprezie?
Tomasz Gawron, scenarzysta i reżyser JOPLIN, skorzystał z tekstu Larsa Norena KRĄG PERSONALNY 3:1, by opowiedzieć – jak przypuszczam – o pokoleniu hipisowskim i posthipisowskim. Ale lekcji nie odrobił. Noren to autor piekielnie wymagający, nie wystarczy gadać jego linijkami, trzeba dużo więcej. Zwłaszcza że za KRĄG PERSONALNY wziął się kiedyś Krystian Lupa w POCZEKALNI i wrocławska publiczność tamten spektakl widziała podczas festiwalu DIALOG. Noren bez wkładu to nudziarz wręcz potworny. Pomysłem Gawrona było wplecenie w ten afabularny bełkot biografii Janis Joplin (i jej przyjaciół) oraz nieśmiertelnych przebojów z PIECE OF MY HEART na czele. Z akustycznych powodów nie wypaliła idea muzyczna, z przyczyn warsztatowych dramaturgiczna. Aktorskie zmagania z tak pustym tekstem to skazany na klęskę poligon. Nikt tym młodym ludziom nie pomógł, nikt nie powiedział, że banałem i nagością nie pociągną długo? Żadna z postaci się aktorsko nie broni, miotają się po scenie wszyscy, przekleństwami, minami i podniesionymi lub ściszonymi tonami próbując coś nam powiedzieć. Co takiego? Że ćpanie to krótka piłka, ledwie chwilowe SUMMERTIME, po którym zostaje tylko rzyganie i frazesy?
JOPLIN dłuży się niemiłosiernie. Pierwszą piosenkę słyszymy dopiero po kilkudziesięciu minutach, po serii dialogów o niczym i scen udających znaczenie. Potem mamy najlepszy moment przedstawienia – rekonstrukcję koncertu Janis – zepsutą przez surowy dźwięk. W latach 1970. muzyka brzmiała o niebo lepiej. Natalia Sikora wciela się tu w Joplin wiarygodnie i z impetem, przypominając też o przypadku Amy Winehouse, ale po kompletnie przestrzelonym wstępie nie zwraca już szczególnej uwagi. Uprzejma wrocławska publiczność jest zmęczona, nie minie pół godziny, gdy niektórzy zaczną wychodzić. To nic dziwnego, że współczesnych artystów ciągnie do epoki flower power, twórczej, kolorowej, do czasu wolnej miłości i narkotycznego zniewolenia. Niestety, z fascynacji bardzo trudno skleić przekonujący spektakl. Gdy ma się dynamit wokalny w roli głównej, a na śpiew przeznaczono 25 procent z ponad 2 godzin przedstawienia, trzeba mocno zadbać o rysunki postaci, no i akcję. W JOPLIN zawodzi i jedno, i drugie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
JOPLIN, scenariusz i reżyseria Tomasz Gawron, Scena Ciśnień Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu, produkcja 35. Przeglądu Piosenki Aktorskiej, 23.03.2014, rząd 1, miejsce 16
PS Spektakl wszedł na stały afisz Capitolu w trochę zmienionej wersji. Widziałem jedno z wrześniowych przedstawień. Teraz JOPLIN trwa 20-30 minut krócej. Dziś wydaje się zdecydowanie lepsze i bardziej zwarte, choć sama historia jednak ciągle nie zajmuje. Tym razem siedziałem z tyłu, gdzie dźwięk docierał niezły. Wreszcie udało mi się usłyszeć ten cudowny joplinowski drive Natalii Sikory. Jej sceniczni partnerzy też wyraźnie okrzepli w swoich rolach. W sumie nie jest to hit (i nie będzie), ale nie ma już mowy o fiasku. Wciąż dolega temu spektaklowi wzięcie na warsztat tekstu Norena i próba połączenia dwóch różnych przestrzeni czasowych. Słabo się kleją. Dzisiaj więc dałbym JOPLIN trójkę z małym plusem (dzięki Natalii), czyli poprawka zaliczona. Nie można tak było od razu?
To nie jest dobry spektakl, co z żalem obwieszczam, bo bardzo na JOPLIN liczyłem. Rzadko używam słowa fiasko, ale właśnie ono pasuje do opisania tego, co działo się na Scenie Ciśnień wrocławskiego Capitolu. Zapowiadało się naprawdę obiecująco, w internecie ogłaszały się osoby chcące odkupić szybko wyprzedane bilety. Lokomotywą miała być Natalia Sikora śpiewająca piosenki Janis Joplin, swojej idolki. Wiemy, jak wspaniale potrafi zaistnieć na scenie laureatka PPA sprzed 9 lat, wiemy, jak doskonale interpretuje Joplin. Nic z tego. Do miejsca nr 16, rzędu nr 1 dochodził dźwięk ułomny, muzyka i głos brzmiały garażowo, nie sposób więc nieintuicyjnie ocenić, czy Sikora dała radę. Akustyk spał czy go w ogóle nie przewidziano? Przewidziano za to choreografa – Małgorzatę Fijałkowską (pojawiającą się nawet w roli aktorskiej). W którym momencie potrzebna była ingerencja choreografa? Kiedy grupa aktorów rozebranych do penisa i biustu tańczyła do piosenek jak na byle imprezie?
Tomasz Gawron, scenarzysta i reżyser JOPLIN, skorzystał z tekstu Larsa Norena KRĄG PERSONALNY 3:1, by opowiedzieć – jak przypuszczam – o pokoleniu hipisowskim i posthipisowskim. Ale lekcji nie odrobił. Noren to autor piekielnie wymagający, nie wystarczy gadać jego linijkami, trzeba dużo więcej. Zwłaszcza że za KRĄG PERSONALNY wziął się kiedyś Krystian Lupa w POCZEKALNI i wrocławska publiczność tamten spektakl widziała podczas festiwalu DIALOG. Noren bez wkładu to nudziarz wręcz potworny. Pomysłem Gawrona było wplecenie w ten afabularny bełkot biografii Janis Joplin (i jej przyjaciół) oraz nieśmiertelnych przebojów z PIECE OF MY HEART na czele. Z akustycznych powodów nie wypaliła idea muzyczna, z przyczyn warsztatowych dramaturgiczna. Aktorskie zmagania z tak pustym tekstem to skazany na klęskę poligon. Nikt tym młodym ludziom nie pomógł, nikt nie powiedział, że banałem i nagością nie pociągną długo? Żadna z postaci się aktorsko nie broni, miotają się po scenie wszyscy, przekleństwami, minami i podniesionymi lub ściszonymi tonami próbując coś nam powiedzieć. Co takiego? Że ćpanie to krótka piłka, ledwie chwilowe SUMMERTIME, po którym zostaje tylko rzyganie i frazesy?
JOPLIN dłuży się niemiłosiernie. Pierwszą piosenkę słyszymy dopiero po kilkudziesięciu minutach, po serii dialogów o niczym i scen udających znaczenie. Potem mamy najlepszy moment przedstawienia – rekonstrukcję koncertu Janis – zepsutą przez surowy dźwięk. W latach 1970. muzyka brzmiała o niebo lepiej. Natalia Sikora wciela się tu w Joplin wiarygodnie i z impetem, przypominając też o przypadku Amy Winehouse, ale po kompletnie przestrzelonym wstępie nie zwraca już szczególnej uwagi. Uprzejma wrocławska publiczność jest zmęczona, nie minie pół godziny, gdy niektórzy zaczną wychodzić. To nic dziwnego, że współczesnych artystów ciągnie do epoki flower power, twórczej, kolorowej, do czasu wolnej miłości i narkotycznego zniewolenia. Niestety, z fascynacji bardzo trudno skleić przekonujący spektakl. Gdy ma się dynamit wokalny w roli głównej, a na śpiew przeznaczono 25 procent z ponad 2 godzin przedstawienia, trzeba mocno zadbać o rysunki postaci, no i akcję. W JOPLIN zawodzi i jedno, i drugie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
JOPLIN, scenariusz i reżyseria Tomasz Gawron, Scena Ciśnień Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu, produkcja 35. Przeglądu Piosenki Aktorskiej, 23.03.2014, rząd 1, miejsce 16
PS Spektakl wszedł na stały afisz Capitolu w trochę zmienionej wersji. Widziałem jedno z wrześniowych przedstawień. Teraz JOPLIN trwa 20-30 minut krócej. Dziś wydaje się zdecydowanie lepsze i bardziej zwarte, choć sama historia jednak ciągle nie zajmuje. Tym razem siedziałem z tyłu, gdzie dźwięk docierał niezły. Wreszcie udało mi się usłyszeć ten cudowny joplinowski drive Natalii Sikory. Jej sceniczni partnerzy też wyraźnie okrzepli w swoich rolach. W sumie nie jest to hit (i nie będzie), ale nie ma już mowy o fiasku. Wciąż dolega temu spektaklowi wzięcie na warsztat tekstu Norena i próba połączenia dwóch różnych przestrzeni czasowych. Słabo się kleją. Dzisiaj więc dałbym JOPLIN trójkę z małym plusem (dzięki Natalii), czyli poprawka zaliczona. Nie można tak było od razu?
Saturday, March 15, 2014
SAM (Wrocławski Teatr Lalek)
Ciekawy plan
na działalność w najbliższych latach ma Wrocławski Teatr Lalek. Artystycznie
scena stawia na dramaturgiczne premiery, nowe sztuki polskich twórców, niekoniecznie
chętnie u nas wystawiane. CALINECZKA to pewniak, a tekst współczesny jest
zawsze znakiem zapytania. Nie wiadomo, jak się przyjmie. Szef artystyczny
wrocławskich Lalek Jakub Krofta wraz z kierowniczką literacką Marią Wojtyszko
udowadniają, że nowe może się publiczności spodobać. I to publiczności bardzo
różnej: od parolatków do seniorów.
Z kilku
spektakli, które przy pl. Teatralnym widziałem za rządów Krofty-Wojtyszko pod
okiem szefa naczelnego Janusza Jasińskiego, SAM, czyli PRZYGOTOWANIE DO ŻYCIA W
RODZINIE to przedstawienie najlepsze. Pomysłowo skonstruowane, sprytnie wymyślone,
atrakcyjnie inscenizacyjnie i scenograficznie przerobione, nieźle zagrane
(wyróżnia się Radosław Kasiukiewicz). Trzynastoletni Samuel Twardowski (takie
nieszczęsne imię nadali bohaterowi intelektualni rodzice, ale z autorem
NADOBNEJ PASKWALINY nic się poza tym nie łączy) nie dość, że wszedł w trudny
okres dojrzewania, to musi się zmierzyć z rozwodem mamy z tatą. Aby uniknąć
pułapki dydaktyzmu, twórcy zdecydowali się na komedię, i to komedię muzyczną (popowe
piosenki Grzegorza Mazonia). Rozwód nie musi być przeżyciem wyłącznie
traumatycznym, zdarza się, da się go przeżyć, a nowych partnerów rodziców
zaakceptować przyjaźnie – kojące jest przesłanie tak zaplanowanego przedstawienia.
Nawias pojawia się tu zresztą od startu, gdy grający rolę Sama trzydziestoletni
Mazoń wprost zwraca się do widzów z retorycznym: Mam 13 lat, OK?
OK. Naturalnie
adaptują się na scenie lalkowe chomiki symbolizujące anioła i diabła,
podpowiadające Samowi, co robić. Rodzina rozwodząca się (klasyczne dziś 2 plus
1) zostaje skontrastowana z wielodzietną chrześcijańską oraz patologiczną, a koledzy
bohaterowi dokuczają (jeden z nich łamie mu nawet nogę). Schematy, ale gatunek
je dopuszcza. Mamy też wartościowy terapeutyczny fragment o tym, że dziecko
wcale nie czuje się winne rozstania rodziców – to bezsens tak myśleć. Są
dowcipy inteligentne, są płaskie (jak ten z 10 złotymi) – jak to w komedii.
Widownia się śmieje, zadowolona wychodzi z teatru. Zaprzyjaźniony trzydziestolatek
z podobnym rozwodowym doświadczeniem z dzieciństwa: Bardzo mi się podobało, zobaczyłem
siebie. Jednym słowem: sukces. Premierowe oklaski (przeważnie starszej widowni)
grzmiały na stojąco.
Nie zmienia to wszystko faktu, że spektakle wrocławskich Lalek skierowane do nastolatków i dorosłych (takie jak oglądane przeze mnie: TAKAJA, Z DOCIEKÓW NA ŻYCIEM PŁCIOWEM czy właśnie SAM) grzeszą powierzchownością, umownością, trącą retro czy – po prostu – teatrem dziecięcym. Wprawdzie oferują jakąś rozrywkę, lecz brakuje w nich iskry, która dopala przyzwoitą sztukę, doprawia przeciętny teatr. Ani na wzruszenia, ani na poruszenia przy okazji najnowszej premiery w Lalkach nie liczcie. Głównym tego powodem jest wybór konwencji, pociągający za sobą konieczność stworzenia jednowymiarowych, grubszą kreską machniętych postaci. Coś za coś.
Nie zmienia to wszystko faktu, że spektakle wrocławskich Lalek skierowane do nastolatków i dorosłych (takie jak oglądane przeze mnie: TAKAJA, Z DOCIEKÓW NA ŻYCIEM PŁCIOWEM czy właśnie SAM) grzeszą powierzchownością, umownością, trącą retro czy – po prostu – teatrem dziecięcym. Wprawdzie oferują jakąś rozrywkę, lecz brakuje w nich iskry, która dopala przyzwoitą sztukę, doprawia przeciętny teatr. Ani na wzruszenia, ani na poruszenia przy okazji najnowszej premiery w Lalkach nie liczcie. Głównym tego powodem jest wybór konwencji, pociągający za sobą konieczność stworzenia jednowymiarowych, grubszą kreską machniętych postaci. Coś za coś.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
PS Kogo plakat do tego spektaklu ma zachęcić do wizyty w teatrze? a/dzieci do lat 10 b/dorosłych 60 plus c/ gimnazjalistów
.........................................
Maria Wojtyszko SAM, czyli PRZYSPOSOBIENIE DO ŻYCIA W RODZINIE, reż. Jakub Krofta, Wrocławski Teatr Lalek, Mała Scena, 8 marca 2014
.........................................
Maria Wojtyszko SAM, czyli PRZYSPOSOBIENIE DO ŻYCIA W RODZINIE, reż. Jakub Krofta, Wrocławski Teatr Lalek, Mała Scena, 8 marca 2014
Sunday, March 9, 2014
ŁUCJA Z LAMMERMOORU (Opera Wrocławska)
We
wrocławskiej inscenizacji ŁUCJI Z LAMERMURU (LUCIA DI LAMMERMOOR) wrażenie robi
przede wszystkim śpiew wykonawców głównych partii i chóru oraz stylowa,
pomysłowa scenografia Pawła Dobrzyckiego. Słynna romantyczna opera wraca na
scenę przy Świdnickiej po ponad 50 latach właśnie teraz, bo Opera Wrocławska
doczekała się niejednej znakomitej koloraturowej sopranistki, co powinno zapewnić
spektaklowi regularną obecność na afiszu przez co najmniej kilka sezonów. Arcytrudną,
popisową rolę tytułową na zmianę będą śpiewać Marta Brzezińska, Aleksandra
Kubas-Kruk, Joanna Moskowicz. Każda z nich debiutuje w partii Łucji. Głosy,
aktorskie zacięcie, uroda – wszystko te dziewczyny już mają, przed nimi piękna
przyszłość. Na zmysł wzroku działa też scenografia Dobrzyckiego, którego
pamiętamy z ubiegłorocznej TRAVIATY, a i z imponującej przemiany widowni
Wrocławskiego Teatru Lalek w STATEK BŁAZNÓW w sztuce sprzed czterech lat. Tym
razem profesor zaprojektował mroczny świat, kojarzący się z walterscotyzmem
romantycznych powieści (libretto powstało na podstawie jednej z książek szkockiego
pisarza właśnie). Za kolory, faktury, za wykorzystanie mechaniki sceny (obrotowy
ogród!) brawo.
Ten sam
Paweł Dobrzycki ładnie całość oświetlił, lecz kostiumy, które są także jego
autorstwa, budzą wątpliwości. Pal licho jeszcze przeciętne sukienki Łucji, spotykane
w co drugiej operze płaszcze i skórzane spodnie panów. Tego się nie czepiam,
ale co na śpiewaczkach i śpiewakach chóru (i to w scenie wesela) robią garniturowe
mundurki z epoki stalinowskiej? Reżyserka Anette Leistenschneider przeniosła
akcję z barokowego XVII/XVIII wieku w wiek XIX, czas uczuciowych uniesień, walk
narodowo-wyzwoleńczych, w wywiadach podkreślała, że również rodzącego się przemysłu.
Na scenie rozgrywa się jednak konwencjonalny dramat miłosno-rodzinny, trochę
odmieniony szekspirowski ROMEO I JULIA, inne akcenty giną w emocjonalnym
tsunami gęstego bel canta. Nie mam pojęcia, dlaczego nikt nie ratuje Łucji,
kiedy ta się tnie w towarzystwie chóru i brata, śmieszą niby pojedynki Edgarda
z Henrykiem na sztyleciki lub wykręcanie rączki, komicznie brzmi parokrotnie wyrecytowane
przez wokalistów ha-ha-ha (trzeba się tej maniery-ramoty z oper pozbyć raz na
zawsze), a mimo to – zwłaszcza w końcówce drugiego aktu – współodczuwamy z
bohaterami, oburzeni intrygą lorda, wciągnięci w miłość siostry do odwiecznego
wroga.
Zatem mimo
tych inscenizacyjnych dziwności, mimo że bywają momenty, gdy niektórzy (głównie
drugoplanowi) śpiewacy mają trudności z przebiciem się przez trochę zbyt dramatycznie
prowadzoną przez Tomasza Szredera orkiestrę, wrocławska ŁUCJA Z LAMERMURU broni
się totalnością melodyjnych, wcale nieprzeszkadzających tragicznej treści, arii,
duetów, sekstetu (mistrz Donizetti ciągle jest wielki), w czym największa
zasługa śpiewu: Mariusza Godlewskiego (bezbłędny Ashton), Nikołaja Dorożkina (w
trzecim akcie pokazał klasę), Aleksandry Kubas-Kruk. Dla niej w czasie owacji
widz wstaje z miejsca, urzeczony zdyscyplinowaną, błyskotliwą partią. Wyobraźcie
sobie, że za kilka miesięcy będzie w niej jeszcze lepsza!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Tu rozmowy z artystami
.........................................
Gaetano Donizetti ŁUCJA Z LAMERMURU, libretto Salvatore Cammarano, insc. i reż. Anette Leistenschneider, kier. muz. Tomasz Szreder. Opera Wrocławska, 8.03.2014, rząd 1, miejsce E, I balkon
Monday, March 3, 2014
Nadia Szagdaj ZNIKNIĘCIE SARY
Drugi
tom KRONIK KLARY SCHULZ przynosi nową zagadkę kryminalną do
rozwiązania przez młodą panią detektyw, która w przedwojennym
Breslau prowadzi wraz z ojcem – emerytowanym policjantem –
prywatne biuro. Tym razem chodzi o sprawę tajemniczych porwań osób
mających coś wspólnego ze światem nadprzyrodzonym lub
zdolnościami paranormalnymi. Kto je porywa i dlaczego, wyjaśni się
oczywiście na końcu książki Nadii Szagdaj, wrocławianki, o kilka
lat starszej od swojej bohaterki.
Może
dlatego przez pierwszą, całkiem sporą, część powieści
ważniejszy od śledztwa i sensacji jest portret Klary, nieco
lekkomyślnej i próżnawej młódki, wyjeżdżającej do odległego
Danzig tylko po to, by wziąć udział w sesji fotograficznej.
Fotografa nie zna, polega jedynie na dziwnym liście z zaproszeniem,
ale wsiada do pociągu i pakuje się w kłopoty. Punkt wyjścia
fabuły ZNIKNIĘCIA SARY mężczyźnie-czytelnikowi wyda się
naciągany, może znajdzie zrozumienie u czytelniczek. Nadia Szagdaj
zdecydowała się zatem bliżej potowarzyszyć Klarze, także w życiu
małżeńskim, więc jeśli ktoś po lekturze poprzedniej książki o
jej przygodach liczył na jakiś rozwój relacji miłosno-erotycznych
pani Schulz z dawnym adoratorem dr. Dieterem Aangusem, ma powody do
rozczarowania. Nie chce również autorka wzmacniać w osobowości
bohaterki feministycznych klimatów, przeciwnie, skłania się ku
idylli rodzinnej. Zamiast nieźle rokującej temperamentnej trzpiotki
ze SPRAWY PECHOWCA wita nas w Breslau 1911 mężatka i matka, co
podkreśla się w okładkowym opisie. Zrównoważyć buntowniczy
element osobowości Klary musi więc coś innego.
Tym czymś innym jest pomysłowa intryga, z hipnozą i numerologią w tle, szalonym, okrutnym zbrodniarzem w roli głównej. Pod względem jakości scenariusza zdarzeń ZNIKNIĘCIE SARY przewyższa SPRAWĘ PECHOWCA (pierwszy odcinek KRONIK...). Dobrze, że autorka zrezygnowała z niewiele wnoszących wtrętów pamiętnikowych, trafnym chwytem literackim okazały się przeskoki narracyjne w różne miejsca akcji, co nadaje tempa i wzmaga napięcie. Raz jesteśmy z Klarą sam na sam, za chwilę z detektywami na tropie, oglądamy też otoczenie z punktu widzenia ofiar przetrzymywanych w mrocznym domu. Są dobre dialogi, ciekawe detale i opisy, szczypta humoru, nie brakuje wycieczek po niegdysiejszym Breslau, który istnieje w książce także na pocztówkowych ilustracjach, a na finał dostajemy krwawą obietnicę dalszego ciągu. W kolejnej powieści poznamy drugie oblicze kogoś znajomego, kto stoi za morderstwem Marie Krencke, matki Klary. Poczekamy na to zapewne rok.
GRZEGORZ
CHOJNOWSKITym czymś innym jest pomysłowa intryga, z hipnozą i numerologią w tle, szalonym, okrutnym zbrodniarzem w roli głównej. Pod względem jakości scenariusza zdarzeń ZNIKNIĘCIE SARY przewyższa SPRAWĘ PECHOWCA (pierwszy odcinek KRONIK...). Dobrze, że autorka zrezygnowała z niewiele wnoszących wtrętów pamiętnikowych, trafnym chwytem literackim okazały się przeskoki narracyjne w różne miejsca akcji, co nadaje tempa i wzmaga napięcie. Raz jesteśmy z Klarą sam na sam, za chwilę z detektywami na tropie, oglądamy też otoczenie z punktu widzenia ofiar przetrzymywanych w mrocznym domu. Są dobre dialogi, ciekawe detale i opisy, szczypta humoru, nie brakuje wycieczek po niegdysiejszym Breslau, który istnieje w książce także na pocztówkowych ilustracjach, a na finał dostajemy krwawą obietnicę dalszego ciągu. W kolejnej powieści poznamy drugie oblicze kogoś znajomego, kto stoi za morderstwem Marie Krencke, matki Klary. Poczekamy na to zapewne rok.
................................................
Nadia Szagdaj KRONIKI KLARY SCHULZ. ZNIKNIĘCIE SARY, Bukowy Las, 2014