Monday, February 25, 2013
Shawn Levy PAUL NEWMAN
Na początek zagadka. O którym filmie tak po premierze pisali renomowani amerykańscy krytycy: „bardzo powierzchowny”, „doskwierająca pustka”, „musiało to wyglądać na naturalne na papierze”, ale jest „powolny i rozczarowujący”? O BUTCH CASSIDY I SUNDANCE KID, (nie)oczywiście. Kto by dziś pomyślał, że właśnie dzieło George’a Roya Hilla, wprowadzające średnio znanego wówczas Roberta Redforda do hollywoodzkiej ekstraklasy miało taką prasę? Dla Paula Newmana film, który zarobił 102 miliony dolarów, był istotny jeszcze z innego powodu. Podczas zdjęć wdał się bowiem w krótki romans z dziennikarką Nancy Bacon, co nadszarpnęło wizerunek idealnego małżeństwa z Joanne Woodward.
Paul Newman ideałem nie był – czasami próbuje szepnąć między akapitami swojej książki Shawn Levy. Nieudolnie, rzecz jasna. Właśnie wydana u nas biografia jednego z największych gwiazdorów kina wszech czasów to niepozbawiony prób odbrązowieńczych pean na cześć. Bardzo rzetelny, doskonale skomponowany z anegdot i cytatów, prezentujący zawodowo-prywatną pełnię faceta, o którym własna matka mówiła: „Paul był pięknym dzieckiem, aż żal tracić taką urodę na chłopca”. W wieku 18 lat pojechał na wojnę i jak sam twierdził radził sobie nie najlepiej („Kiedy ja oceniałem, że mamy kontakt z celem, wysokościomierz pokazywał, że jesteśmy sześćdziesiąt albo dziewięćdziesiąt metrów pod wodą, w morzu! A pilot tylko boki zrywał i bawił się wyśmienicie”). Z kobietami na początku też średnio mu szło, większość przerastała go o głowę. Ale potem wszystko się zmieniło. Yale, Actors Studio, no i Joanne, którą poznał będąc już jakimś aktorem, a także mężem i ojcem trojga dzieci.
Z Woodward pobrali się w lutym 1958 roku, miesiąc później ona dostała Oscara. Na swoje nagrody Akademii Newman czekał długo, przy czym najpierw ściskał statuetkę honorową (więc mniejszego kalibru), rok później, w 1987, za kreację w KOLORZE PIENIĘDZY. Na ceremonię zresztą nie przyjechał, obawiając się kolejnej porażki. Pewniakiem do wyróżnienia zdarzało mu się bywać kilkakrotnie (w sumie osiem nieustrzelonych nominacji), za każdym razem bez powodzenia. Nie zawsze uczestniczył w ceremoniach, nawet dla Los Angeles nie rezygnował ze spektakli na Broadwayu. Kiedy po fantastycznej roli prawnika-pijaka w WERDYKCIE Sidneya Lumeta, uniesiony pracą i sukcesem niełatwego filmu, przybył po odbiór należności (jak się powszechnie wtedy uważało), musiał przełknąć zwycięstwo Bena Kingsleya, czyli ekranowego Ghandiego. Przyjaciele ofiarowali mu koszulkę z obrazkiem, na którym zaciska dłonie na szyi konkurenta.
Shawn Levy wyznaje w posłowiu, iż marzył o rozmowie z Newmanem na potrzeby swojej książki, ale trafił już na okres, gdy aktor biograficznych wywiadów nie udzielał (zmarł na raka w 2008 roku). Nigdy się więc nie spotkali, co w najmniejszym stopniu nie pomniejsza wartości ponad czterystustronicowego kompendium na temat życia aktora, reżysera, producenta, właściciela firmy żywnościowej, filantropa, angażującego się w sprawy polityczne. Levy przypomina o słynnym wieczorze wyborczym, kiedy w gronie znajomych Newman oglądał jakąś niesławną komedię z Ronaldem Reaganem i lekceważący śmiech ugrzązł towarzystwu w gardle. Pod koniec życia zdecydował się na odejście z planu: „Nie jestem już w stanie pracować jako aktor na takim poziomie, na jakim bym chciał – przyznał w telewizyjnej rozmowie. – Człowiek zaczyna tracić pamięć, pewność siebie, inwencję. Dla mnie to już zamknięta księga. Wystarczy”. Podkładał więc glos do dokumentów i kreskówek, choćby do filmu AUTA, co zapewne sprawiło mu również przyjemność, bo przez lata uchodził za znakomitego kierowcę-miłośnika rajdów samochodowych. Drugie miejsce w Le Mans (jechał Porsche 935) to zaledwie jedno z licznych trofeów.
Najciekawsze w biografii Newmana, jak zresztą w każdej biografii, są momenty przełomu i rysy na znanym z oficjalnych przekazów wizerunku. Nie setki anegdot, filmowych wspomnień, lecz realne życie, dające o sobie znać nawet w chwilach triumfu, tworzy człowieka i jego prawdziwy portret. Mający na swoim koncie opowieści o komiku Jerrym Lewisie, playboyu-dyplomacie Porfirio Rubirosie czy najsłynniejszej aktorsko-piosenkarskiej trupie Ameryki The Rat Pack autor niniejszej książki o tym nie zapomina. Zwraca na takie momenty szczególną uwagę, widząc słodko-gorzki los swojego bohatera w sprawiedliwych barwach, a jednocześnie dając do zrozumienia, jakim podziwem darzył Newmana-człowieka i Newmana-artystę: upartego, przedsiębiorczego, wybrednego, szalonego, dającego współpracownikom w kość, pijącego trochę za dużo, zachowującego dystans do przestrzeni publicznej, ale też do siebie. Co oczywiście przyszło z czasem i nie bez bólu. "Gdybym stał się psem, byłbym terierem – powiedział kiedyś aktor. – Według mnie te psy zawsze próbują nosić kości o wiele dla nich za duże, próbują wykopywać kości spod płotów, których fundament jest zbyt głęboko. Mam fart, i to w nadmiarze, ale jestem też bardzo zawzięty. Tym czy innym sposobem dobiorę się do tej kości". Jaki był Paul Newman? Zdaje się, że właśnie taki jak w książce Shawna Levy’ego.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………..
Shawn Levy PAUL NEWMAN, przeł. A. Czwojdrak, Wyd. Dolnośląskie, 2013
Tuesday, February 19, 2013
Nadia Szagdaj KRONIKI KLARY SCHULZ
Trzeba mieć odwagę, by dzisiaj zaprezentować światu tzw. retro kryminał, którego akcja dzieje się w Breslau na początku XX wieku. To jest przecież miasto Eberharda Mocka, gatunek kojarzony z Markiem Krajewskim. Sensacyjne klimaty retro w Krakowie, Lublinie, Warszawie niech sobie będą, na tamtejszych naśladowców spoglądamy z pobłażaniem, na ewentualnych miejscowych z podejrzliwością.
Podejrzana to Nadia Szagdaj, wykształcona we wrocławskiej Akademii Muzycznej śpiewaczka operowa (sopran), dotąd autorka jednej skromnej powieści fantasy pt. PRZEPOWIEDNIA, fotograf, ale też wokalistka rockowego zespołu Yunnaya. Właśnie ukazują się KRONIKI KLARY SCHULZ, pierwsza z cyklu książek detektywistycznych z tytułową Klarą w roli głównej. SPRAWA PECHOWCA rozgrywa się wokół morderstwa w Operze Wrocławskiej, kiedy podczas spektaklu CZARODZIEJSKI FLET ginie na scenie baryton Emmanuel Heiss, śpiewający partię Papagena. Wśród widzów znajduje się Klara Schulz z mężem Bernardem. Klara jest córką emerytowanego policjanta, aktualnie kurą domową, mamą kilkuletniego syna i żoną robiącego karierę w kręgach medycznych Breslau i Oppeln lekarza, więc aż pali się, by robić coś ekscytującego. Chce być detektywem (dziś pewnie powinniśmy używać słowa detektywka), a pierwsza ze spraw właśnie zjawiła się na jej drodze. Oczywiście, Bernard będzie przeciw, lecz dziewczyna postawi na swoim, przyjmując zlecenie Henryka Skrodzkiego, operowego suflera, prywatnie partnera zamordowanego.
Stylistycznie tej powieści do książek Krajewskiego trochę brakuje, zwłaszcza strony początkowe zdają się potrzebować szlifu i skreśleń. Z każdym rozdziałem robi się jednak coraz ciekawiej, sprawniej, momentami trudno się od towarzyszenia Klarze powstrzymać, a cokolwiek opisowy, kobiecy styl przestaje przeszkadzać. Obok promienia słońca, co nie zapomina pogładzić bohaterkę po włosach, dostarcza nam autorka pogłębionego wglądu w intrygującą osobowość młodej kobiety walczącej o swoje w czasach dla kobiet niezbyt przyjaznych. Klara nie może wstąpić do policji, czego pragnie nawet jej ojciec, chyba że zadowoli się posadą sekretarki. Nie zadowoli się, ona woli penetrować piwnice, asystować przy sekcji zwłok, patrzeć przestępcom w oczy. Dzięki zbiegowi okoliczności udaje jej się nawet na czas śledztwa wyekspediować męża i syna do Opola po to, by samej wikłać się w niebezpieczną przygodę, a także flirt z byłym kochankiem. W kolejnych tomach mąż będzie musiał zrewidować swoje poglądy na temat roli kobiety w społeczeństwie, bo inaczej przyjdzie mu jedynie czytać o sukcesach eksmałżonki w Schlesische Zeitung.
SPRAWA PECHOWCA nie jest imitacją powieści o Mocku, lecz poważną propozycją również dla czytelników blisko zżytych ze światem przedstawionym przez Marka Krajewskiego. Wyjadaczy kryminałów nie zaskoczy akcja, intryga wyda im się dość konwencjonalna, motyw zbrodni bywały w książkach tego typu, ale najbardziej interesujący i najmocniejszy element prozy Nadii Szagdaj to główna bohaterka, której chętnie kibicujemy, lubiąc ją od pierwszego słowa. Wątki operowe, emancypacyjne, melodramatyczne dodają KRONIKOM KLARY SCHULZ smaku, odejmują go fragmenty pamiętnikowe, napisane nazbyt szkolnym stylem, prawie nic niewnoszące do fabuły, nieostrożnie natomiast zdradzające kierunki śledztwa. Przeciętnie rozgarnięty włamywacz mógłby łatwo wejść w posiadanie owych zapisków. Klara jest w tej książce w fazie zawodowej inicjacji, dojrzewa ciągle także jako kobieta, matka i żona, dlatego wybaczamy jej czułostkowość czy nieroztropność, tak jak wybaczamy debiutującej w sumie pisarce drobne chropowatości. Z tymi kobietami bowiem chce się ponownie spotkać w zawsze atrakcyjnej przestrzeni literackiego Breslau.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Nadia Szagdaj KRONIKI KLARY SCHULZ. SPRAWA PECHOWCA, Bukowy Las, 2013
Tuesday, February 12, 2013
Agnieszka Wolny-Hamkało INICJAŁ Z OFFU
Nie wiem, czy to najlepszy sposób na popularyzację poezji współczesnej, ale na pewno jeden z najciekawszych, na jakie ostatnio, a może i w ogóle, trafiłem. Agnieszka Wolny-Hamkało opublikowała niewielką książkę, będącą rodzajem osobliwego pamiętnika z lektury wierszy. Autorka sama jest poetką, więc wokół utworów swoich ulubieńców, często kolegów, koleżanek i przyjaciół, a pewnie i mistrzów/mistrzyń, stworzyła zupełnie nową opowieść. Jak przy okazji krótkiego DESZCZU Piotra Sommera, przedstawiającego chwilę z życia pewnego mężczyzny, pasażera samolotu. Agnieszka dopisuje Sommerowi przód i tył, ciąg wcześniejszy i dalszy, o tym, jak w życiu tego mężczyzny zaistniała kobieta i jak z tego życia znikła, zostawiając pogodowy, wcale niepogodny ślad.
Takich historii i zabiegów znajdziemy w tomie INICJAŁ Z OFFU więcej. Opowiadając o swoich wrażeniach, myślach, emocjach, autorka podpowiada czytelnikowi: zobacz, jak bliska jest nowa poezja tobie. Który latasz samolotami, wędrujesz po internecie (nieustannie walczę o małe i przy internecie), wychodzisz na spacer z pełnym witalnej siły psem, żyjesz, czujesz, zastanawiasz się. Często nad miłością, czasem nad śmiercią. Wiele z takich momentów ktoś zatrzymał w wierszu, ktoś taki jak Urszula Kozioł, Marcin Świetlicki, Marcin Sendecki, Tomasz Różycki i tak dalej. Agnieszka Wolny-Hamkało zdecydowała się na dwadzieścia cztery zbliżenia na głównie polską poezję zdaje się po to, by tę poezję wydobyć z marginesu, pokazać jej aktualność, werwę, piękno, odjąć jej łatę trudności, niezrozumiałości, pożegnać legendę o elitarności odbioru. Popatrz, sugeruje autorka, dzisiejszy wiersz jest tak obrazowy jak film, tak czuły jak taśma, trzeba mu tylko pozwolić mówić, być w naszym codziennym świecie. Kiedyś nie było z tym problemu, bo nie było, no właśnie, czego? Telewizji, tak zwanych multimediów?
W książeczce poetki o poezji wiersze stają się przyczynami i skutkami olśnień i zachwytów, smutków i tajemnic, wiele kryją, wiele odkrywają, a wiedzę na ich temat może posiąść każdy z nas. W SONECIE DROGI Darka Foksa bohater przypominać może twardziela z filmu jakiegoś Tarantino, spotykającego się z Laurą Palmer i agentką Scully podczas podróży przez Europę, ale może też być popkulturowym pożeraczem wszystkiego, co zaoferuje kino lub zwykłym facetem zmyślającym niestworzone historie stworzone przez innych. Po to, by zaimponować dziewczynom stojącym przy drodze krajowej numer wcale nie czterdzieści i cztery. Tak, bohater wiersza Foksa to postać świadoma swojej wartości, co czytelniczka Agnieszka doskonale ujmuje, podkładając mu głos: "- A dzisiaj pijemy z Foksem. Będzie pite - zdecydował znienacka i ruszył na spotkanie poety". Po którym poeta napisze o nim wiersz.
Ważnym elementem całości INICJAŁU Z OFFU jest strona graficzna. Specjalnie do książki robione przez Kamę Sokolnicką kolaże przywołują stare filmy, klimat retro, coś bajkowego, amerykański, ale też peerelowski sen. Wiersze i teksty bywają ostre, trzeźwe, lecz tkwi w nich ten sam czar, wypadniętej z niekomputerowego albumu fotografii. Wystarczy spojrzeć, żeby wydostać się stąd, przystanąć lub popędzić, zależnie od humoru, lat na karku, więc chęci i (nie) przymuszonej woli.
Świat się za nimi wstawił, Bóg
im zajrzał w oczy, grant im się przytrafił,
ksiądz do nich przemówił, bank im wysłał kartkę,
Lot im wysłał bilet, Gazeta Wyborcza
dała im kluczyki i całą klasykę XX wieku,
Tygodnik Powszechny znów ich recenzował,
nawet telefonia, nawet ona, nawet
listonosz, wydawca, służby PKP.
Znowu ich wezwali na ten sam festiwal,
jeden posterunek, umówiony peron,
postawili nago w tym samym pokoju,
wcześniej obdarzyli żoną, mężem,
dziećmi, lekką kuchnią i wspaniałą pracą.
Stawiają im domy w tym samym mieście,
piszą za nich najpiękniejsze wiersze,
lekką ręką dają wolną rękę.
Wolną wolę.
Nie trzeba tu mądrości szkolnych podręczników, na wyrywki wydukanej typologii metafor, rozległych nauk ściśle humanistycznych, liryczności podmiotu i podmiotowości liryki. Wystarczy przewrócić kartkę, by poznać ich, czyli siebie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Agnieszka Wolny-Hamkało INICJAŁ Z OFFU, Iskry, 2012
(wiersz Agnieszki Wolny-Hamkało pt. piracka piosenka pochodzi ze strony www.biuroliterackie.pl)
Monday, February 4, 2013
MOLLY B. (Ad Spectatores)
MOLLY B. z tytułu spektaklu, który we wrocławskim Teatrze Ad Spectatores przygotowały trzy kobiety-aktorki, nie jest Molly z ULISSESA. Fragment słynnego monologu Joyce’a pojawia się w pierwszej części przedstawienia, by potem przejść w dialog luźno postacią pani Bloom inspirowany. I te drugie teksty, jednak o niczym, sprawiają, iż gaśnie zainteresowanie wydarzeniami na scenie w miarę rozwoju wydarzeń.
Zaczyna Anna Ilczuk, aktorka znakomita, mająca tę niezwyczajną iskrę od Boga, a przy tym duże już doświadczenie. Mogłaby więc spokojnie wypełnić widownię nie tylko przestrzeni w Browarze Mieszczańskim, gdyby zrobiła z Joyce’a monodram. Z Agatą Kucińską (Wrocławski Teatr Lalek) tworzą całkiem intrygujący portret kobiecy, do czasu. Kiedy akcja przenosi się z ascetycznego frontu w głąb sceny, aktorki giną w podkreślonym scenografią Michała Borczucha bałaganie myśli, refleksji, docinków. Spektakl wygląda jak próba, i może zresztą taką próbą zredefiniowania kobiecości i aktorskości jest, lecz realizatorki i autorki scenariusza (reżyseria Marty Ojrzyńskiej ze Starego Teatru w Krakowie) popełniły grzech zasadniczy. Zamiast opowieści o konkretnej kobiecie wybrały wariant prezentacji kobiety dopiero rozmyślającej o różnych możliwościach bycia kobietą: primadonną, seksualnie nienasyconą kochanką wybierającą mężczyzn czy na przykład żoną opakowaną w domowy dres. Dezintegracja tożsamościowa bohaterek/bohaterki (i sceniczna scenografii) zdaje się ciekawym pomysłem, tyle że odkrywa pustkę i przeciętność osobowości obydwu Molly.
One naprawdę imienia nie mają (Kucińska mruga do widowni za każdym razem, gdy je wypowiada), bo nie mają życia. Coś tam sobie roją na temat świata i ciała, nie mówiąc o sobie (i kobiecie, kobietach) nic nowego. Wygląda to na licealną rozmowę przyjaciółek, które za chwilę wyjdą z mieszkania i zaczną się uczyć bycia dużą Anną i Agatą, Martą i Molly, na razie jednak nie potrafią wyjść poza kwadraturę konstatacji o zrzucaniu kilogramów i noszeniu bielizny w komplecie. No chyba, że o to właśnie chodziło, by Molly Bloom zestawić z dziewczyńskością jakiejś pre-Molly. W tej sytuacji za mało dostajemy z Joyce’a, a sentymentalny przegląd zdjęć z albumu staje się zaledwie dodatkiem do nie na miarę skrojonego przedstawienia, które mogłoby nieść istotniejsze znaczenia, prawdziwe emocje. Jeśliby mocniej wydobyć wątki autotematyczne, autobiograficzne.
I nie chodzi mi tutaj tylko o podglądanie duszy Anny Ilczuk i Agaty Kucińskiej, lecz o interesujący zapewne wgląd w to wszystko, co utytułowane, uznane, lubiane artystki mogłyby opowiedzieć o życiu, sztuce, aktorstwie, zwłaszcza tym, jakie im przychodzi kreować i wykonywać we Wrocławiu, w Polsce drugiej dekady XXI wieku, w teatrze i telewizji, dla siebie i chleba. Są takie wątki w MOLLY B., ale niestety wątłe, trudno zaczepić o nie uwagę. A przecież zarówno za Ilczuk, jak i za Kucińską czy Ojrzyńską ciekawe i nieoczywiste wybory, rzutujące na przyszłość. Ilczuk spełnia się w ambitnym Teatrze Polskim, nie rezygnując z udziału w przedsięwzięciach ciągle offowego Ad Spectatores, przyjmując propozycje serialowe (choćby ze ŚWIATA WG KIEPSKICH), Kucińska jest laureatką nagród za zrobione w pojedynkę ŻYWOTY ŚWIĘTYCH OSIEDLOWYCH w czasie, gdy we wrocławskich Lalkach bardziej od jakości liczyła się według niej ilość. Z kolei Marta Ojrzyńska ma za sobą współpracę z Krystianem Lupą (przy FACTORY 2) oraz serial MAJKA. Może na przykład taką opowieścią potrafiłyby rzeczywiście wciągnąć widzów. W nieprzekonującym, bo powierzchownym świecie sztuki pt. MOLLY B. bardzo brakuje tego czegoś, co stoi za świetnym aktorstwem, czyli treści.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
MOLLY B., reż. M. Ojrzyńska, Teatr Ad Spectatores, 2 lutego 2013
Zaczyna Anna Ilczuk, aktorka znakomita, mająca tę niezwyczajną iskrę od Boga, a przy tym duże już doświadczenie. Mogłaby więc spokojnie wypełnić widownię nie tylko przestrzeni w Browarze Mieszczańskim, gdyby zrobiła z Joyce’a monodram. Z Agatą Kucińską (Wrocławski Teatr Lalek) tworzą całkiem intrygujący portret kobiecy, do czasu. Kiedy akcja przenosi się z ascetycznego frontu w głąb sceny, aktorki giną w podkreślonym scenografią Michała Borczucha bałaganie myśli, refleksji, docinków. Spektakl wygląda jak próba, i może zresztą taką próbą zredefiniowania kobiecości i aktorskości jest, lecz realizatorki i autorki scenariusza (reżyseria Marty Ojrzyńskiej ze Starego Teatru w Krakowie) popełniły grzech zasadniczy. Zamiast opowieści o konkretnej kobiecie wybrały wariant prezentacji kobiety dopiero rozmyślającej o różnych możliwościach bycia kobietą: primadonną, seksualnie nienasyconą kochanką wybierającą mężczyzn czy na przykład żoną opakowaną w domowy dres. Dezintegracja tożsamościowa bohaterek/bohaterki (i sceniczna scenografii) zdaje się ciekawym pomysłem, tyle że odkrywa pustkę i przeciętność osobowości obydwu Molly.
One naprawdę imienia nie mają (Kucińska mruga do widowni za każdym razem, gdy je wypowiada), bo nie mają życia. Coś tam sobie roją na temat świata i ciała, nie mówiąc o sobie (i kobiecie, kobietach) nic nowego. Wygląda to na licealną rozmowę przyjaciółek, które za chwilę wyjdą z mieszkania i zaczną się uczyć bycia dużą Anną i Agatą, Martą i Molly, na razie jednak nie potrafią wyjść poza kwadraturę konstatacji o zrzucaniu kilogramów i noszeniu bielizny w komplecie. No chyba, że o to właśnie chodziło, by Molly Bloom zestawić z dziewczyńskością jakiejś pre-Molly. W tej sytuacji za mało dostajemy z Joyce’a, a sentymentalny przegląd zdjęć z albumu staje się zaledwie dodatkiem do nie na miarę skrojonego przedstawienia, które mogłoby nieść istotniejsze znaczenia, prawdziwe emocje. Jeśliby mocniej wydobyć wątki autotematyczne, autobiograficzne.
I nie chodzi mi tutaj tylko o podglądanie duszy Anny Ilczuk i Agaty Kucińskiej, lecz o interesujący zapewne wgląd w to wszystko, co utytułowane, uznane, lubiane artystki mogłyby opowiedzieć o życiu, sztuce, aktorstwie, zwłaszcza tym, jakie im przychodzi kreować i wykonywać we Wrocławiu, w Polsce drugiej dekady XXI wieku, w teatrze i telewizji, dla siebie i chleba. Są takie wątki w MOLLY B., ale niestety wątłe, trudno zaczepić o nie uwagę. A przecież zarówno za Ilczuk, jak i za Kucińską czy Ojrzyńską ciekawe i nieoczywiste wybory, rzutujące na przyszłość. Ilczuk spełnia się w ambitnym Teatrze Polskim, nie rezygnując z udziału w przedsięwzięciach ciągle offowego Ad Spectatores, przyjmując propozycje serialowe (choćby ze ŚWIATA WG KIEPSKICH), Kucińska jest laureatką nagród za zrobione w pojedynkę ŻYWOTY ŚWIĘTYCH OSIEDLOWYCH w czasie, gdy we wrocławskich Lalkach bardziej od jakości liczyła się według niej ilość. Z kolei Marta Ojrzyńska ma za sobą współpracę z Krystianem Lupą (przy FACTORY 2) oraz serial MAJKA. Może na przykład taką opowieścią potrafiłyby rzeczywiście wciągnąć widzów. W nieprzekonującym, bo powierzchownym świecie sztuki pt. MOLLY B. bardzo brakuje tego czegoś, co stoi za świetnym aktorstwem, czyli treści.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
MOLLY B., reż. M. Ojrzyńska, Teatr Ad Spectatores, 2 lutego 2013