Monday, March 26, 2012
JERRY SPRINGER - THE OPERA (Teatr Muzyczny Capitol)
Z musicalu "Jerry Springer - the Opera" dowiemy się, jak naprawdę nastąpiło poczęcie Jezusa (anioł Gabriel miał w tym swój udział, choć zgoła odmienny od biblijnego). Maria będzie miała do syna pretensje, że ją zostawił, Adam i Ewa (niezwykle kłótliwe małżeństwo), że ich wygnano za spróbowanie jakiegoś owocu. Pojawi się też na scenie Bóg, który wyśpiewa skargę na swój trudny los. Chrystus użyje wulgarnych słów, o mało nie pobije się z pełnym żalu za odsunięcie od żłobu (żłoba) Szatanem. I tak dalej. Obrazoburcze? Bluźniercze? Odrażające? I co z tego?
Reżyser Jan Klata twierdzi, iż taki spektakl nie powstałby w innym polskim mieście (w innej Polsce, chciałoby się dopowiedzieć). Ma rację. W stolicy tysiąc razy by skalkulowano ryzyko, rozpisano wykresy, zatrudniono firmę badawczą, wysłano zapytania albo od razu wystraszono się nagonki tabloidów. We Wrocławiu istnieje jednak Teatr Muzyczny Capitol, którego dzisiejszy szef Konrad Imiela wystawił kiedyś (wraz z Samborem Dudzińskim i Cezarym Studniakiem) "Wiatry z mózgu", rewolucyjną (i rewelacyjną) kpiarską galę Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Przedstawienie otworzyło głowy przeglądowych bywalców na coś innego niż natchniona panna w czarnej sukience śpiewająca songi Brela. To w "Wiatrach..." Agnieszka Dygant w piżamie śpiewała o "robieniu loda mu". Teraz mamy na festiwalu zarówno Brela, jak i robienie loda, strzelanie z dwururki. I co z tego?
Oto pytanie, które zadawałem sobie dopiero w trakcie drugiej części "Jerry'ego Springera...", bo pierwsza mijała mi na czystej przyjemności chłonięcia pomysłów, słuchania niesamowicie wysokopoziomowych lotów wokalnych (kierownictwo muzyczne Magdaleny Śniadeckiej-Skrzypek). Ogólny i zasłużony aplauz wzbudziła Emose Uhunmwangho jako temperamentna żona, spragniona tańca na rurze zamiast kolejnego dnia z mężem-zoofilem (dotrzymujący wokalnego kroku - sic! - Cezary Studniak). Podobnie świetni byli w operetkowym śpiewie i aktorstwie: Tomasz Jedz (Montel), Tomasz Sztonyk (Dwight), nie wspominając o operowej primadonnie Barbarze Kubiak (Walkiria). Ta pierwsza godzina spektaklu działa uwalniająco, zadziwia zróżnicowaną stylistycznie muzyką (powszechnie chwalony zespół pod dowództwem Rafała Karasiewicza), błyskotliwym scenariuszem i sprytną scenografią (Mirek Kaczmarek). Do łez rozśmieszają multimedialne reklamy (Karol Rakowski). Mnóstwo tutaj wdzięku i w sumie dobrotliwego naśmiewania się z medialnych gier, ludzkich potrzeb. Nie ma słabego punktu. Podobają się soliści, doskonale swą rolę odgrywa chór, czyli publiczność w studiu (sceniczny ruch wymyślił i wprowadził w życie Maćko Prusak). Na widowni też nabieramy ochoty do uczestniczenia w zabawie. Prostej i niewybrednej (taki jest Jerry Springer Show), ale zaprezentowanej na najwyższym artystycznym C. Trudne partie wokalne, znakomicie wykonane, działają euforycznie. Konrad Imiela (Jonathan), Elżbieta Kłosińska (Zandra), Janusz Radek (Tremont), Magdalena Wojnarowska (Andrea) dają powody do radości. Bogna Woźniak-Joostberens (Peaches i Baby Jane) pokazuje nawet baletową biegłość.
Druga część rozgrywa się w piekle, gdzie Jerry trafia po śmierci, by poprowadzić tokszoł z udziałem postaci testamentowych. Też się to kończy rozróbą, bo przecież człowieka stworzono na obraz i podobieństwo. Temperatura bluźniercza wzrasta (w obliczu kontekstu), a w widzu zaczyna się rodzić pytanie o tzw. sens głębszy, może kulturową diagnozę początków XXI wieku. Ta diagnoza tkwi oczywiście w libretcie (bardzo dobry, rytmiczny i naturalny przekład Michała Juzonia), lecz nie powala ani satyrycznym ostrzem, ani społeczną krytyką. Że świętości już nie ma, wiemy od dawna; że etyka pewnego rodzaju mediów nie dotyczy - to jasne. Że religia nie wystarcza, nie jest powietrzem - frazes. Ale też punkt wyjścia do nowej epoki, której mieszkańcy łakną czytelnych reguł. "Muszą być jakieś zasady" - mówi na starcie warm-up man Jonathan, przygotowując widownię do antenowych reakcji. "Co ty powiesz" - odśpiewują goście, ponaglając: "Kurwa, gdzie jest Jerry?". Jerry'ego gra Wiesław Cichy, jeden z najciekawszych polskich aktorów tego wieku, artysta świadomy, dojrzały, chętny do nauki i nowych wyzwań. Jego taniec śmierci budzi autentyczny entuzjazm.
Będzie zatem w finale próba morału, może serio, najpewniej na niby. Transparentnego jak telewizyjny makijaż, odwieczna walka anioła z demonem, achów z buczeniem. Więc chyba jedyną sensowną odpowiedzią na obecność Brela obok Springera w programie PPA, no i na wszystko, co słychać i widać w najnowszej, bardzo efektownej, ultra komediowej, mega warsztatowej sztuce Jana Klaty są OKLASKI!
[Choć raczej pod warunkiem, że się nie jest: wyznawcą Prezesa, słuchaczem Ojca, posiadaczką Beretu. Pod warunkiem, że się ma: dystans do świata i siebie, a ostatni raz u spowiedzi świętej było się... nie pamiętam, kiedy.]
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Richard Thomas, Stewart Lee JERRY SPRINGER - THE OPERA, reż. J. Klata, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, 24 marca 2012
Tuesday, March 20, 2012
ŻMIJEWSKI. Przewodnik Krytyki Politycznej
Z Arturem Żmijewskim spotkałem się kiedyś we wrocławskiej
Galerii Miejskiej na umówiony wcześniej radiowy wywiad. Nie było łatwo. Nawet
podczas rozmowy artysta ustawiał się w kontrze, czasem odpowiadając nie opisem,
lecz atakiem. Wyszło w sumie nadzwyczaj ciekawe spotkanie, jedno z
najtrudniejszych w moim dziennikarskim życiu, ale też jedno z najmocniej
wspominanych.
W przewodniku Krytyki Politycznej Żmijewski pojawia się w
rozmowach, esejach, manifestach, komentarzach. Własnego autorstwa i napisanych
przez innych. Czytamy na przykład fragment manifestu Andrzeja Turowskiego na
temat sztuki szczególnej, zanurzonej w polityczność, „sztuki, która wzbudza
niepokój”. „Sztuka szczególna – objaśnia Turowski – w demokracji czyni
wątpliwym to, co oczywiste; wątpliwość – racją swego bytu, a kryzys – swym środowiskiem”,
ma „podważać racjonalizujące lub fałszywe odpowiedzi na współczesne pytania (o
wojny, o biedę, o pochodzenie, o aspiracje, o sprawiedliwość, o marzenie, o
prawo, o szczęście itp.)”. Artur Żmijewski jest oczywiście czołowym
reprezentantem takiej sztuki, jego prace (ich pełen spis znajdziemy na końcu tej
ilustrowanej książki) zawsze powstawały wobec czegoś, zawsze były konfrontacją,
ale też prezentacją, obserwacją i dialogiem. Dla absolwenta legendarnej
pracowni prof. Grzegorza Kowalskiego od początku najistotniejsza stała się
artystyczno-dokumentalna prawda o rzeczywistym świecie. Patrząc na ten świat, Żmijewski
wyszukiwał zjawiska tkwiące w cieniu, interesował go codzienny potencjał
tragedii, zacisze, w którym dział się dramat, ale także trauma historii
(holocaust) i druga strona lustra, pojętego jednak nie jako kraina wyobraźni,
lecz przestrzeń wywrotowa.
Jego najbardziej znane realizacje (Lekcja śpiewu, w której
głuchoniemi śpiewają, KR WP z żołnierzami w sytuacji nagiej musztry, Berek
rozgrywający się w byłej komorze gazowej czy teatralna Msza sprzed 2 lat) pomagały
wypuścić powietrze z balonu oficjalności, powagi zrytualizowanych wydarzeń.
Film o cierpiącej na skrajną osteoporozę Karolinie, wejście z kamerą do miejsc
i uczuć ludzi sparaliżowanych, upośledzonych wprawiało widza w niewygodny a
konieczny stan uczestnictwa, stanowiąc nie tylko memento. Poruszała utrwalona
na płycie CD interpretacja Szekspirowskich Sonetów przez chorującego na pląsawicę aktora Wojciecha Królikiewicza,
w zupełnie odmienny sposób wciągał Żmijewski w pobrzmiewające echami przeszłości
Kubę, Palestynę, Izrael, polskie posmoleńskie ruszenie.
Przewodnik Krytyki Politycznej, z którą artysta jest od lat
związany, zbliża do jego twórczości i osobowości, mówi o tym, co było, rysuje
kolejny pomysł na sztukę. W pierwszej rozmowie (ze Sławomirem Sierakowskim)
autor dyplomowych 40 szuflad, kurator Berlin Biennale opowiada o swojej koncepcji na rozpoczynającą
się w kwietniu wystawę. Tym razem pyta o realny, konkretny wpływ sztuki na
społeczne życie, „czy jest w stanie dać nam coś więcej niż spektakl?”, czy
twórca potrafi uwolnić się spod ograniczenia skończoności dzieła, przejść
dalej, zignorować problem: „no, ale co pokażemy widzom?”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
ŻMIJEWSKI. Przewodnik Krytyki Politycznej, 2011
Tuesday, March 13, 2012
HANS, DORA I WILK (Teatr Polski we Wrocławiu)
Przed
wejściem na premierę prasową spektaklu HANS, DORA I WILK dostałem kartkę z
pieczątką Teatru Polskiego, będącą skierowaniem na teatralną psychoterapię.
Rozpoznanie: nerwica i stany lękowe związane ze stresem. Uzasadnienie: stan
krytyczny. Podpisano D(y)r Krzysztof Mieszkowski (czyli szef wrocławskiej
sceny). Bardzo sprytne, ale i niebezpieczne. Co jeśli recenzentowi się pogorszy,
jeżeli artterapia pogłębi objawy krytycznej choroby? Recenzent zejść może nawet
w trakcie przedstawienia ze swojego krzesła, opuszczając lekarzy i współtowarzyszy
seansu... Leczenie teatrem nie zawsze daje efekty.
Tym razem
jednak pacjent nie tylko dotrwał do końca, wyszedł z zamienionej w imponujący
salon-gabinet Sceny na Świebodzkim wręcz urzeczony.
Może się
wydawać, iż sztuka inspirowana Freudem będzie poważną i głęboką analizą
ludzkiej osobowości, rekonstrukcją psychoanalitycznych strategii. Trzy tytułowe
postaci istniały naprawdę, zostały przez austriackiego naukowca opisane,
wzorcowo funkcjonują w teorii i praktyce terapeutycznej. Hans (naprawdę Herbert
Graf, reżyser operowy – pracował także w przedwojennym Breslau, a np. w latach
1950. wystawił „Nieszpory sycylijskie” z Marią Callas), Dora (Ida Bauer) oraz
Wilk (Siergiej Pankiejew) to neurotycy, którzy w dzieciństwie lub wczesnej młodości
trafili do Freuda. Ida przerwała leczenie sama, Pankiejew przez długie życie
miał problemy, jedynie Hans-Herbert przeżył swój czas szczęśliwie, dokonując właściwych
wyborów, osiągając zawodowy sukces. Pewnie dlatego w przedstawieniu Michała Borczucha
(reżyseria, scenografia) i Aśki Grochulskiej (dramaturgia) Hansa na scenie nie
zobaczymy, o jego lękach opowiada siostra Hanna (Krzesisława Dubielówna),
podkreślając w ten sposób, że istnieje cały krąg zaangażowanych w chorobę. Ciągle
nerwowo przebierająca palcami Hanna przekazuje własne wspomnienia synowi
(Wojciech Ziemiański). Poszczególne historie rozgrywane są niemal równolegle,
osoby, które w rzeczywistości nigdy się nie spotkały, w teatrze funkcjonują
wspólnie, nawet prowadzą ze sobą dialogi.
Spektakl
zaczyna się jeszcze przed zgaszeniem świateł, gdy aktorzy wchodzą na scenę,
oglądając plan, zajmując miejsca, jakby obwąchując przestrzeń, patrząc również
publiczności w oczy. Michał Borczuch przyznaje, że kilka scen powstało z
improwizacji aktorskich, więc ten stan międzywcieleniowy (ja i moja postać,
realność i świat przedstawienia) jest tutaj istotny dla zrozumienia, a raczej odczucia
całości. W paru momentach wykonawcy zdają się puszczać wodze roli, rozmawiać i
uśmiechać się do siebie jak na próbie. Kiedy Anna Ilczuk (Pandora) staje przed
kopią obrazu Rafaela „w stanie cichego, rozmarzonego” podziwu, zapada milczenie,
czego widzowie nie wytrzymują. Ktoś coś tam w czwartym rzędzie szepcze do sąsiada,
ktoś się śmieje w drugim, a aktorka rzuca do delikwentów: „pst!”. Tak wyłożony
dystans dotyczy w HANSIE, DORZE i WILKU przede wszystkim chyba samego tematu.
Terapeuta (Michał Majnicz) zostaje sportretowany cokolwiek prześmiewczo, atak
szału (no, szaliku) Wilka (Adam Szczyszczaj) przechodzi w żart. Wilk z siostrą
Anną (Marta Zięba) wymieniają się płciami, niby szukając tożsamości własnej i
tzw. Innego/Innej, ale wygląda to raczej na zabawę w dziecięcym pokoju. Z kolei
Dora (FANTASTYCZNA Ewa Skibińska) to w
spektaklu osoba z naszych czasów, nie początku ubiegłego wieku, uczestniczka
telewizyjnego show („będę na you tube’ie?” – pyta lekarza-gospodarza).
W takim
ironiczno-aluzyjnym dystansie czai się oczywiście firmowy zestaw zagadnień
poważnych, historia zbiorowa i indywidualne ludzkie zmagania z tym, co w, nad i
pod, lecz najwyraźniej przebija się czuły sceptycyzm dzisiejszych twórców
współczesnego teatru wobec freudowskich mądrości, które nie rozwiązują
wszystkiego. Ale też to Freudowskie dziedzictwo pozwala nam spojrzeć na siebie
i drugiego człowieka z porozumiewawczą pogodą, bo -Kto ty jesteś? -Neurotyk mały, a -Proszę pani, Ala ma kota. No i, uwaga,
nerwica może zadręczyć, nawet zabić, potrafi także ocalić, jak sugeruje Wilk w
finałowym słowie tego inteligentnego, cudownie zespołowego spektaklu.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Michał Borczuch, Aśka Grochulska HANS, DORA I WILK, reż. M. Borczuch, Teatr Polski we Wrocławiu, 10 marca 2012
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Michał Borczuch, Aśka Grochulska HANS, DORA I WILK, reż. M. Borczuch, Teatr Polski we Wrocławiu, 10 marca 2012
Monday, March 5, 2012
Karol Maliszewski MANEKINY
Są w najnowszej książce Karola Maliszewskiego echa dobrze
znanej tradycji literackiej, z Schultzowymi „Sklepami cynamonowymi” na czele, a
nawet Twainowskimi przygodami Hucka i Tomka Sawyera. Mamy motyw Frankensteina,
nawiązania do prozy Niziurskiego, „Akademii Pana Kleksa” Brzechwy i tak dalej. To,
co jednak tu najważniejsze jest indywidualnym wkładem autora, co niedoskonale nazwałbym
strumieniem ekspresyjnej narracji i automatycznego komentarza, pełnego smutnej
świadomości, nie ironii (jak choćby u Gombrowicza). Karol Maliszewski to ktoś ulepiony
z gliny, której zasoby już się skończyły. Poeta, eseista, prozaik, uniwersytecki
wykładowca, szkolny nauczyciel, juror konkursów literackich, krytyk, od
urodzenia nieuleczalny noworudzianin, twórca etycznie i estetycznie wymagający, wydający na
świat utwory wielokrotnego użytku, częstego powrotu, dzieła nieoczywiste, ale
też niebroniące dostępu do tajemniczego pola znaczeń.
W może najbardziej znaczącej scenie tej powieści młody
bohater, Karol, stwarza Karlika, manekina, alternatywne ja. Rzecz dzieje się w rodzinnym
warsztacie (ojciec krawiec, brat lalkarz), czyli tam, gdzie wykuwają się
najistotniejsze części ludzkiej osobowości, w miejscu największego szczęścia, źródle
najmocniejszej traumy. „I wtedy zdałem sobie sprawę, że biorę udział w
spektaklu. Że uczestniczę i jednocześnie przyglądam się uczestniczeniu” –
wyznaje narrator, po chwili wkładając w usta ożywionego Karlika serię
retorycznych pytań: „Po co wyrwałeś mnie ze snu, z letargu rzeczy, z
prawdziwego trwania? Po co na siłę wszystko uczłowieczasz? Naprawdę sądzisz, że
to jakiś wyższy stan? (...) Spokojnie, młody człowieku. Niedługo trafisz na kogoś,
kto weźmie na siebie część twojego cierpienia. Potem z niego ulepicie figurki na
twoje podobieństwo i obraz. Staniecie się bogami dla następnego pokolenia
cierpiących. Po co w to wszystko mieszać lalki, kukły, manekiny?”.
Od tego momentu kukły znikają z życia Karola, punkty
pocieszenia i zaczepienia muszą się znaleźć gdzie indziej, w kontakcie z otoczeniem,
w pisaniu. Powieść Maliszewskiego opowiada z jednej strony historię rodziny,
która przywędrowała na tzw. zachodnie ziemie odzyskane (bo tu miało być łatwiej),
z drugiej strony „Manekiny” są zbiorem wspomnień z dzieciństwa, ciągiem
drobnych zdarzeń i anegdot z życia kumpli i kolegów, pamiętnikiem pierwszych
guzów („Papa Stamm by się załamał”), wypraw, wstydów, doświadczeń erotycznych, zapisem wyrastania spod rodzicielskiej władzy, dojrzewania do niezależności.
Trzecim elementem jest literatura, słowa, które trzeba ułożyć w zdania i
zmieścić w nich treść, jakiej nie było. Mentorem młodego Karola staje się pan Szczepan,
prowadzący klub literacki. „Nie tak, spróbuj się najpierw zmierzyć z serią
dźwięków, potem będą znaczenia” – radzi nauczyciel. – „Może zacznij od parodii”,
„najpierw wykrzyczeć siebie, a potem już spokojnie, jak po terapii, pisać o
ludziach i świecie, czcić wydarzenia i ich określony porządek”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Karol Maliszewski MANEKINY, Prószyński i S-ka, 2012