Tuesday, September 27, 2011
Jaroslav Rudiš GRANDHOTEL
Jaroslav Rudiš to autor właśnie wydanej w polskim przekładzie książki "Grandhotel", laureatki Nagrody Magnesia Litera, czyli odpowiedniczki polskiej Nagrody Nike. Głosowali na Rudiša czytelnicy, zauroczeni klimatem powieści, rozgrywającej się niespiesznie na szczycie góry Ještěd, nad Libercem (a także w chmurach). Na podstawie tej historii powstał także film w reżyserii Davida Ondříčka, znanego ze słynnych i kultowych "Samotnych". "Grandhotel" ma w sobie to coś, co zawiera chyba tylko czeska literatura. Rozmawiam z Jarosławem Rudišem i tłumaczką jego książki Katarzyną Dudzic. Do posłuchania:
Saturday, September 24, 2011
Bohdan Zadura KLASYK NA LUZIE
Z trzech jesiennych premier wrocławskiego Biura Literackiego (Dycki, Kozioł, Zadura) najbardziej się ucieszyłem z „Klasyka na luzie”, rozmów z Bohdanem Zadurą, laureatem ostatniego Silesiusa za książkę „Nocne życie”. Mimo że wszystkie zamieszczone tutaj wywiady, lub raczej spotkania, były już tam i ówdzie publikowane, nie dało się wcześniej każdego z nich przeczytać ani, rzecz jasna, zapamiętać choćby akapitów. Rozrzucenie to jednak rozrzucenie, a złożenie (i to w formie tomu) to coś, co może naprawdę zostać na jakąś małą wieczność.
Andrzejowi Sosnowskiemu Zadura mówi: „gdyby poezja miała przełożenie społeczne, to my, piszący wiersze, nie chodzilibyśmy bezpiecznie po ulicach”, lecz o przyszłość poezji jest spokojny, bo oni, piszący wiersze, zdają sobie sprawę z braku przełożenia, a ich świadomość nie pretenduje do rządu dusz. Dlatego pewnie, często w zaciszu mieszkania, daje się swobodnie, licznymi miejscami błyskotliwie, opowiedzieć przede wszystkim o poezji właśnie. Cytat z nagrań do filmu dokumentalnego spisanych przez Wiesława Ratajczaka: „Na pytanie, dlaczego piszę, pewnie mógłbym odpowiedzieć: Po prostu dlatego, że czytałem”. Można by dodać, iż czytał w Puławach, polskich Atenach, niegdysiejszej stolicy kulturalnej Polski, nie gdzie indziej. Dotąd tam zresztą mieszka.
Dariuszowi Foksowi na pytanie, „dlaczego zacząłeś tłumaczyć?”, filozof Zadura (takie studia wybrał, choć z kończeniem było trudno i długo, z przyczyn literackiej natury) rzecze: „Pewnie z nudów, w szkole średniej”. Jackowi Podsiadle i Pawłowi Marcinkiewiczowi przyzna się w jednej z rozmów kolejnych do przekładów jako czegoś zamiast, bo „własne wiersze mi się nie pisały” (do tego poeci-tłumacze przyznają się rzadko). Są zatem w „Klasyku na luzie” wyznania artystyczne, nawet poetyckie autoanalizy, są także anegdoty i wspomnienia. Jak to o stanie wojennym, trzygodzinnej wizycie dwóch panów i szklance świńskiej krwi, na przykład. Do Stanisława Beresia, który w tekście-wstępniaku (takimi poprzedzono wszystkie rozmowy) uważa Zadurę za „człowieka z jajami”:
„Kiedyś odczuwałem przymus pisania wierszy. Jak przez tydzień nie napisałem wiersza, to właściwie świat się walił. A teraz – jak napiszę wiersz, to w porządku, ale jeśli nie… to jeszcze lepiej”.
To godne cytowania, powtarzania, przekładania i bilbordowania zdanie powinien sobie do serca wziąć każdy, słowo wiersz podmieniając na co nas tam uwiera codziennym naporem. Dosłownie też można je brać do siebie, bo, jak słusznie się powiada, poetów jest na świecie więcej niż czytelników poezji.
No właśnie. Na najnowszy tom Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego brakuje mi po prostu czytelniczej cierpliwości. Niby tytuł wyjaśnia wiele („Imię i znamię”) i wiadomo, że będzie osobiście, o rodzinnych historiach, ziemi przemyskiej, Wólce Krowickiej, jabłuszkach i hniłkach, obsesjach i traumach, flachach i lachach, domowych agresjach, lirycznych obnażeniach. Niby wiadomo, czego się po autorze spodziewać i nie ma zaskoczenia, ale ta akurat i tak podana w kolejnym poemacie zazębiających się strof biografia po chwili najzwyczajniej męczy. Poecie nagrodzonemu Nike wolno następną po laureackiej książeczkę zaprogramować jak chce, wydawca nie pokręci nosem. Czytelnik niekoniecznie. W „Piosence o zależnościach i uzależnieniach” Dycki był uniwersalny, pisząc o sobie i świecie, tutaj jest tylko własny, osobny, skupiony na tym, co w nim. Nie każdego to interesuje. „Imię i znamię” to lektura dla tych, co znają autora z poprzednich utworów i darzą go szczególnym, siostrzano-matczynym, rodzajem emocji. Gdyby miała być pierwszym kontaktem z jego twórczością, Dycki mógłby się wydać nawet poetą egzotycznym.
A opasłego zbioru wierszy prawie wszystkich Urszuli Kozioł (pod tytułem „Fuga”) komentować nie trzeba. Warto czytać, czytać i czytać. Choćby ten prawie genialny (ciągle nie mogę się nadziwić, po co ta czwarta strofa?) tekst ze stron 656-657, czyli „Piosenkę o bezdomnych”. Urszula Kozioł = klasyk na serio? Szkoda, że tomu rozmów z poetką, która wywiadów nie cierpi, nie będzie. Chyba.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………….
Bodan Zadura KLASYK NA LUZIE, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki IMĘ I ZNAMIĘ, Urszula Kozioł FUGA, Biuro Literackie, 2011
Tuesday, September 20, 2011
Roman Kurkiewicz LEWOMYŚLNIE
Przed ubiegłorocznymi wyborami prezydenckimi napisał: "Poprę Kaczyńskiego, bo przynajmniej na razie uczynił Joannę Kluzik-Rostkowską szefową swojej kampanii, a Bronisław Komorowski nie uczynił Małgorzaty Kidawy-Błońskiej takową". Tekst był prowokacyjny, autor na Kaczyńskiego nie głosował, oddał głos nieważny (jak wynika z tamtego felietonu), ale to "przynajmniej na razie" o udziale Kluzik-Rostkowskiej w kampanii, wybór Małgorzaty Kidawy-Błońskiej na kampanijną kierowniczkę... Sprawdziło się!
Nie tylko jednak dlatego warto czytać Romana Kurkiewicza, którego Przekrojowe felietony zebrane z lat 2009-2011 właśnie się ukazały pod szyldem Krytyki Politycznej, pod znamiennym tytułem "Lewomyślnie". Warto być od czasu do czasu z tym autorem także z powodu owego głosu nieważnego, czyli politycznej (nie światopoglądowej) niezależności, co w naszym dziennikarstwie jest dziś, niestety, rzadkością. Kurkiewicz obija swoim słowem i premiera Tuska, kardynała Dziwisza-Zdziwisza, ex-śledczego Mariusza Kamińskiego, i Czumę, i Michnika, i posła Mularczyka. Dostać się może zatem wszystkim, pretekstów nie brakuje. Powierzchowna walka z dopalaczami i miłościwe panowanie, papieska krew dla Kubicy, całokształt, półsłówka lub całe zdanie typu "Panie Marszałku, a pan poseł Niesiołowski powiedział mi, żebym spadał". Ryszardowi Czarneckiemu Kurkiewicz umawia na dialog samego Sokratesa, który zapytuje: "- A ty, Ryszardzie, zawsze masz rację i wiesz wszystko?". Ryszard odpowiada: "To ty sobie mogłeś mówić, że wiesz, że nic nie wiesz. Ja wiem, że wiem i wiem, że oni nie wiedzą". Wśród bohaterów tych tekstów brakuje trochę lwów lewicy - czyżby byli mniej wdzięcznymi obiektami dla felietonisty? Ale polityka to tylko jeden z tematów. Publicystyczna wyobraźnia Kurkiewicza przysłuchuje się (przychodzi do odpowiedniego urzędu człowiek z propozycją opatentowania krzyża), relacjonuje (kibice Legii organizują krucjatę przeciw świetlówkom w pociągu Skierniewice-Warszawa), marzy (o kraju idealnym z pomnikami z papieru, palonymi "na wesoło przed przyklejeniem do cokołu kolejnego").
Roman Kurkiewicz jest z tych, dla których wolność słowa i wyrażania poglądów ma wartość absolutną, choć absolutnie niewolną od krytyki (co z powodzeniem niemal zawsze czyni). Lewoskręty jego osobistych poglądów często zahaczają o liberalizm, bywa, że odbija się w nich obawa tradycyjna. Istnieją w końcu granice wszystkowolności, nawet we wszechpolsce, gdzie 11 listopada zezwala się na stołeczną manifestację neofaszystów. Temu lewak Kurkiewicz sprzeciwia się totalnie. Podobnie żarliwie optuje za prawami kobiet do obecności w przestrzeni publicznej, broni obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu, nie odmawia możliwości pisania o esbeckim penetrowaniu redakcji "Tygodnika Powszechnego", ani wydawania niesławnego komiksu o Chopinie. Szarganie świętości ma sens, ponadlewicowy i ponadprawicowy, polityczny i prywatny. "Kapuściński non-fiction"? Proszę bardzo. Poseł Węgrzyn o gejach i lesbijkach? Co to, to już nie. "Może kiedyś tacy posłowie przestaną być posłami po podobnych bon-motach" - pisze Kurkiewicz, a mnie przychodzi do głowy: "no nie wiem...", jak śpiewała Iga Cembrzyńska w piosence Osieckiej. Karać publicznym niebytem za wyolbrzymioną przez reportera TVN24 wypowiedź-głupotkę czy może lepiej znaleźć w sobie odrobinę ludzkiego (nie religijnego) miłosierdzia i wybaczyć błąd? Lewomyślność nie musi (nie powinna) być radykalna ponad miarę, bo może zbliżyć się do stanu ultra, co zawsze grozi niebezpieczeństwem.
Jakkolwiek z Kurkiewiczem zdarza się być nie po drodze, nie da się jego nierzadko literackich wręcz felietonów nie podziwiać. Za pomysł, za oryginalność, szczerość, ironię, za 1800 znaków obywatelskiego zacięcia. Na okładce tej książki widzimy autora w berecie, skórzanej kurtce i białej koszuli, z naręczem książek. Przeważa Stanisław Brzozowski, jest Tomasz Mann, Róża Luksemburg, Jacek Kuroń. Jest Bolesław Prus z "Emancypantkami" (oczywiście!), ten sam, który w swoich "Kronikach" komentował polską rzeczywistość pozytywistyczną, też przecież daleką od pozytywnej. Wiele się w pracy ideowego felietonisty nie zmieniło. Kiedy opisywany przez Prusa dr Markiewicz zawiadomił mieszkańców na łamach dziewiętnastowiecznej "Gazety Warszawskiej" o wybuchu epidemii ospy i dyfterytu, skłaniając zaborcze władze do interwencji, inspekcja lekarska wytoczyła proces „o rozszerzanie chorób zaraźliwych", na szczęście rozstrzygnięty na korzyść społecznika przez sędziego pokoju. Jestem pewien, że Kurkiewicz również ująłby się za Markiewiczem, tak jak ujmuje się za Czeczotem.
"Felietonista to najpiękniejszy zawód świata, nawet jeśli jemu samemu i wszystkim innym sprawia zawód" - oznajmia Roman Kurkiewicz. I trudno się z nim, nie po raz pierwszy ani ostatni, nie zgodzić.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Roman Kurkiewicz LEWOMYŚLNIE, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2011
Wednesday, September 14, 2011
Maria Ulatowska PENSJONAT SOSNÓWKA
Spełnia się w naszych czasach wielki sen feministek o kobietach-autorkach, które wreszcie wyszły z cienia i zaczęły pisać i wydawać to, co się w ich piórach, długopisach, klawiaturach nazbierało. Gdyby jednak jakaś feministka chciała wejrzeć pod okładki coraz popularniejszych u nas kobiecych książek, krótki włos by się jej zjeżył, a na nieumalowanych ustach pojawiłby się kwaśny grymas. I cośmy nawyprawiały? - zapytałyby siebie panie psycholożki, dramaturżki, graficzki, architektki, recenzentki. Oczywiście, przesadzam. Niech pisze, kto chce, niech czyta, kto chce. Ale niech też będzie wiadomo, że kobiece, nie zawsze znaczy piękne.
Droga kobiet-autorek do pisania bywa przeróżna. Najczęściej wyjeżdżają na wieś, idealnie na wieś kujawsko-mazurską, lub przechodzą na emeryturę. Zwykle pierwsze książki mają w sobie coś, jakiś wdzięk debiutantki po przejściach. W tych pierwszych publikacjach kumuluje się ziszczone wreszcie marzenie o pisaniu z niemałą liczbą życiowych doświadczeń, nierzadko interesujących autobiografii. Pierwsza powieść Marii Ulatowskiej, emerytki z Warszawy, właśnie taka była. Bardzo momentami lukrową stylistykę kontrapunktowała rodzinna przeszłość. W "Sosnowym dziedzictwie" 30-letnia Anna Towiańska nieoczekiwanie odziedziczyła pensjonat na Kujawach, wyremontowała go, oczarowała swe nowe otoczenie urodą i uroczym usposobieniem, dobrała się do losów dziadków. Niech będzie. Są tacy, co podobnej literatury po prostu potrzebują. Gorzej, gdy za debiutem podąża tzw. sequel, czyli ciąg dalszy opowieści o mieszkańcach Towian. Bo nie ma już o czym pisać, a finał tej błahej historyjki wszyscy znamy. Anna będzie szczęśliwa. Wszyscy są tutaj dobrzy, mili, uczynni, pomocni, serdeczni, prostolinijni. Krajobraz przepięknie góruje nad drobnymi ludzkimi zdarzeniami, nawet psy zdają się radośnie szczekać, nigdy wściekle ujadać. Jak to na sielsko-polskiej wsi. Anulka prowadzi pensjonat, pracuje na odległość w wydawnictwie, czasem rzuci "do lichem", "szlagiem", "kurczęciem" i "cholerą", pisze mejle do przyjaciółki:
"Małgoniu, przesyłam Ci kilka zdjęć mojego nowego domu. Zobacz, jak wszystko pięknie się poustawiało i jak świetnie dali sobie radę moi warszawscy stolarze. Mam teraz mieszkanko tak wygodne, jak w Warszawie, a dzięki wynajęciu mieszkania warszawskiego – przy Twojej pomocy – zdobyłam parę groszy na inwestycje pensjonatowe. Do Jacka ciągnie mnie coraz bardziej. Tyle że on chyba tego nie zauważa, a może się boi. Wiesz, sparzył się, żona go rzuciła, więc nie można się dziwić. Ten jego Florek jest cudowny! Grzeczny, miły, ładny. Ależ głupia ta żona Jacka. Ja za takiego synka wszystko bym oddała… Może za tydzień będę w Warszawie, bo muszę podpisać jakieś papiery w wydawnictwie. Już się cieszę na nasze spotkanie. Ściskam – Twoja A."
A fragmenty tych pełnych cieplutkich klimatów tekstów przeczyta na antenie któregoś radia Edyta "Bożenka" - przepraszam - "Judyta" Jungowska.
Mniej więcej rok temu to samo licho z ust Anusi Towiańskiej skusiło mnie, by zapoznać się z powieścią Katarzyny Enerlich "Prowincja pełna gwiazd". Tam czekała na mnie Ludka i Mrągowo. Wcześniej publiczność ogólnopolską zapraszała do swojego Rozlewiska Małgorzata Kalicińska, teraz Sosnówkę zachwala Maria Ulatowska. A w kolejce do ewentualnego kontaktu widać następne literackie cukiereczki i ptysie: "Cukiernia pod Amorem" Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk czy na przykład "Kobiety z Czerwonych Bagien" Grażyny Jeromin-Gałuszki. Czytelniczki będą się wzruszać i zachwycać. I może kiedyś napiszą własną książkę...
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Maria Ulatowska PENSJONAT SOSNÓWKA, Prószyński i S-ka, 2011