Tuesday, June 21, 2011
Wrocław stolicą kultury - Durczok oburzony
Wrocław Europejską Stolicą Kultury 2016 i stało się. Głos zabrał Kamil Durczok.
Cytaty (Gazeta Wyborcza Katowice):
Wygrała polityka. I trudno się oprzeć wrażeniu, że w jej najbardziej prymitywnym wydaniu. Minister kultury, były prezydent Wrocławia, na ostatniej prostej zmagań o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury wyciągnął kasę z kapelusza (...).
Tak oto otrzymaliśmy świetny przykład, że polityka to działanie na rzecz dobra wspólnego. Pod warunkiem, że dobrem wspólnym jest miejsce zamieszkania ministra Bogdana Zdrojewskiego i region, z którego już za kilka miesięcy wystartuje w wyborach. Wdzięczni wyborcy z pewnością będą pamiętać (...).
Finał pożytecznej, szlachetnej i fantastycznej chwilami rywalizacji o miano ESK został spaprany w najgorszym stylu (...).
(...) że wszędzie w Polsce już wiedzą gdzie rozbrzmiewa muzyka poważna na światowym poziomie, gdzie gra U2, gdzie przyjeżdża Krystian Zimerman, gdzie tworzy i mieszka Mistrz Wojciech Kilar, gdzie jest muzyczna offowa stolica Europy (...). A gdzie setki imprez o mniejszym, choć absolutnie nie niższym artystycznym wydźwięku? Plastyka, kino niezależne, happeningi, teatr? To eksplozja unikalna na skalę europejską. I to wielki kapitał, którego żadne polityczne zagrywki nam nie zabiorą.
Ministrowi kultury już dziękujemy. Za pozbawienie nas złudzeń, że cokolwiek jeszcze w polityce jest kwestią stylu i smaku (...).
I tak dalej. Dziennikarz Roku, od lat robiący karierę w Warszawie, pociesza pogrążone w rozpaczy Katowice. Mógłby już dziś być Jedynką na liście jednej z partii. Albo stworzyć własną listę. KD, czyli kiedy dorosnę. Po pierwsze, używa formuły "nas". Tak jak polonus, od 40 lat na emigracji, jako Polak głosuje w wyborach dotyczących ładu bądź nieładu w ojczyźnie, do której tylko przyjeżdża od czasu do czasu. Ja sobie nie pozwalam na podobne teksty w stosunku do Rzeszowa, bo wyjechałem 8 lat temu. Nie jestem ani rzeszowianinem (już), ani wrocławianinem (jeszcze), dlatego pozwalam sobie na ten komentarz.
Po drugie, okazuje się, iż Bogdan Zdrojewski pozbawił jastrzębia dziennikarstwa, naczelnego Faktów TVN, złudzeń co do politycznego stylu i smaku. Panie Redaktorze, nie rób Pan z siebie.... Pański szef też to przeczyta. Gadka o złudzeniach? W takich ustach? Polityka nie jest kwestią smaku, Herbert był poetą, nie sejmowym wyjadaczem, proszę nie robić z siebie żyrafy.
...gdzie gra U2, mieszka Kilar, rozbrzmiewa muzyka poważna na światowym poziomie... eksplozja unikalna (unikatowa raczej) na skalę europejską. Ech, U2 nie ugrałoby tych swoich milionów na jednym śląskim koncercie. Tu mieszka Kilar, tam Różewicz, w Warszawie mieszka ich wielu, a muzyka poważna na światowym poziomie potrafi brzmieć i w Łańcucie czy Dusznikach. O skali europejskiej nie dyskutujmy. Nie przesadzajmy, po prostu, z tą unikatowością.
Ja w sumie też typowałem Katowice, bo Wrocław wydawał mi się zbyt oczywistym wyborem. Wiadomo, jak mocne kulturalnie to miasto jest. Kiepskie drogi, lecz kultura, trzeba przyznać, w rozkwicie (znam takich, co ten tytuł zamieniliby na gładki asfalt). Może jednak, najzwyczajniej, aplikacja Wrocławia była najlepsza? I zamiast, politycznie, poprzeć miasto w kulturalnym rozwoju, zdecydowano się zaufać miastu w kulturalnym rozkwicie?
A że minister wyciągnął kasę? Że wyborcy będą pamiętać? Tak wyrafinowany dziennikarski gracz nie powinien sadzić podobnych kleksów. Wystarczy pobieżna wiedza o politycznej scenie Dolnego Śląska, by wiedzieć, że Zdrojewski i Platforma we Wrocławiu przegrać, w tej chwili, w tym roku, w tych wyborach, nie mają szans. Bez Europejskiej Stolicy Kultury byłoby identycznie.
Czytam dziś też tekst Marcina Bielesza, dziennikarza z lubelskiej Gazety. Też się żali:
Tego jestem pewien: nasz program Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku był najlepszy. A Lublin był najlepszym kandydatem do tego tytułu. Dlatego 21 czerwca 2011 roku około godziny 16.15 poczułem się tak, jakbym właśnie zauważył, że ktoś po kryjomu wyciągnął mi z kieszeni portfel.
Wspaniała ta małoojczyźniana miłość i solidarność. Ale jest takie powiedzenie, że przegrywać trzeba z klasą.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Thursday, June 16, 2011
Katarzyna Grochola, Dorota Szelągowska MAKATKA
Wiele już widziałem, wiele czytałem i ten duet mamy i córeczki zupełnie mnie nie zdziwił. Zwłaszcza że Katarzyna Grochola tak naprawdę nigdy nie miała pomysłu na literaturę. Trafiła na jakąś czarną dziurę kobiecego pismactwa albo raczej kompletne zagubienie czytelniczek (połączone z importowaną z Zachodu modą na Bridget Jones) i poszło. Inteligentna kobieta o talencie przez malutkie t została najpopularniejszą polską autorką. Straszne, nie da się ukryć.
Najnowsza propozycja wydawnicza Grocholi to dialog z córką Dorotą (Szelągowską). Takie tam babskie gadanie. Ale też prawda, którą mimochodem i mając inne zamierzenie, wyjawia młoda: "W jej Królestwie Chaosu, gdzie miłościwie panuje od ponad pięćdziesięciu lat, wszystko wykonuje się naraz i bez żadnego planu" - tak pisze o życiu (więc i pisaniu) mamy Dorota. Hm, wszystko się zgadza. Ktoś przypomni: na początku był Chaos. A potem co? Grochola napisze arcydzieło, a Szelągowska zamiast projektować wnętrza i robić programy w telewizjach zacznie zdobywać literacki świat? Dajcie spokój. Pięćdziesiąt lat, setki tysięcy sprzedanych egzemplarzy, nie tylko śniadaniowa sława i taki tekst:
Informacja w dzisiejszym świecie ma to do siebie, że rozprzestrzenia się jak grypa w dziewiętnastym wieku. Jeśli kiedyś wpadł pies do studni, to wiedziała o tym sąsiadka, sąsiadka sąsiadki, wiedział jej mąż i znajomy męża (...). Dzisiaj tym się różni od wczoraj, że wystarczy kliknąć gdziekolwiek i informacja o psie w studni jest powielana w nieskończoność. Zanim pies szczeknie, już jest telewizja i filmuje. (...) I trzymają kciuki prezenterzy i dziennikarze — „trzymam kciuki” to ulubione powiedzenie w sprawie każdej: zdrowia, nowej ustawy, Obamy, Mubaraka, demokracji świeżutko rozkwitającej i Kubicy.
Niezły felietonik? Ciekawe, czy mielibyście ochotę to czytać, gdyby na okładce widniało inne nazwisko? Albo gdyby książkę wydała samodzielnie niejaka Dorota Szelągowska? Która miewa wnikliwe uwagi i wnioski:
Kiedy tak maszerujemy z Synem ramię w ramię, dochodzę do wniosku, że poniekąd jestem szefową wielkiej fabryki (...). Oczywiście, już od jakiegoś czasu on sam zarządza niektórymi sektorami, a moment, w którym całkowicie przejmie kierownictwo zbliża się wielkimi krokami. Mimo iż czasem jestem zmęczona, to trochę mi smutno z tego powodu.
Książki sklecone w taki sposób, z miniaturami pisanymi od września do września przez jedną i drugą na przemian, pojawiają się od czasu do czasu na rynku. Mieliśmy choćby duet Domagalik-Wiśniewski, też bohaterów prasy kobiecej. Tam nadzieją było męsko-żeńskie napięcie (niespełnione), tu uniwersalna (często dramatyczna) relacja matki z córką. Kasia z Dorotką pieką jednak literacki torcik (cytrynową tartę), według domowej receptury, przesłodzony, napompowany promocyjnym potencjałem i banalny jak teksty większości felietonistek kobiecych magazynów.
Mnie taki towar nie tylko drażni. Mogłyby sobie bowiem spijać własne słowa dwie urodziwe dziewczyny w wieku ciekawym, mogłyby sobie kupować te książki kobietki z towarzysko przyklejonym uśmiechem. Co mnie tam do ich wyrafinowanego poczucia humoru i istotności wynurzeń (mędrzec gadający o bólu z powodu problemów ludzkości działa podobnie). Drażni, bo na sposób telewizyjnego "Szkła kontaktowego" komentuje się tu fragmenty rzeczywistości bez próby wejścia pod powierzchnię. Remonty mieszkania i domu, pieskie psoty, nadzwyczajny Syn i Narzeczony, który jednak nie zdradza, wyjazdy do Zakopanego, no i mama-celebrytka, oznajmiająca pewnego dnia, że chce zatańczyć w telewizji jako gwiazda. A dla odmiany prawie całostronicowy (niestrawny) opis przyrody pióra Kasi. Wszystko i nic.
Mędrzec nie generuje niczego dla lansu i zarabiania, przynajmniej wierzy w swoją działalność, autorki tego zbioru zapisków nie mają takich ambicji. Grochola z Szelągowską wydają mi się zbyt inteligentne, by proponować "Makatkę" jako pełnowartościową literaturę o życiu, więc ich robótki ręczne są jedynie kontraktowym produktem zastępczym, który naiwna czytelniczka otrzymuje zamiast. I szybko się orientuje we własnej pomyłce. Jeśli ktoś lubi czytać o tym, co ktoś inny lubi, jakie ma preferencje, przygody, wspomnienia (zwyczajne, oczywiście), to proszę bardzo. Ale czy nie lepiej zanurzyć się we własne życie, swoje awantury, zapatrzeć na osobistą makatkę albo lodówkę z przyczepionymi tam zdjęciami-sentymentami?
Kiedy się czyta słowa "jestem już pewna, że życie polega na tym, by się cieszyć", można skrzywić usta w tyle szczerym, co krótkotrwałym porozumieniu. Cieszcie się i radujcie z powodu braku powodu. Z książki, której wyłącznym atutem jest szybkie dotarcie do końca i wyrzucenie jej z zajętej ciekawszymi sprawami pamięci.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................
Katarzyna Grochola, Dorota Szelągowska MAKATKA, Wydawnictwo Literackie, 2011
Thursday, June 9, 2011
Marek Krajewski LICZBY CHARONA
Przeczytanie najnowszej książki Marka Krajewskiego zajmuje mniej więcej 5 godzin, jeśli się czyta od początku do końca* i jeśli czytanie zajmuje odbiorcę prawie bez reszty. Można sobie zrobić krótką przerwę na posiłek, choć na pewno nie tak wystawny jak jarząbki z borówkami lub pularda z rożna z kaszą perłową i szparagami, czyli to, co jedzą Renata z Edwardem w lwowskiej restauracji Louvre.
Styl powieści Krajewskiego jest dziś jednym z dóbr kultury, miejscami przyciężkawy jak komisarz Popielski (tu po czterdziestce), najczęściej doskonale wyważony pomiędzy kunsztowną frazą a nieco prostackimi zachowaniami głównych bohaterów. Są oni wpawdzie doktorami nauk humanistycznych, ale też policyjnymi zabijakami. W tej nowej serii książek Mocka już nie ma, a zadania gliniarza z Breslau przejął w głowach czytelników lwowianin Popielski - Kojak lat 20. i 30. "Liczby Charona" to powieść lepsza od poprzedniej. Autor trochę mocniej pomyślał nad fabułą, wprowadzając ważki element matematyczny, cokolwiek zresztą zbyt zagmatwany i trudny do pojęcia przez mniej ulokowane w ścisłości umysły. Niemal wszystkie drobiazgi podporządkowano biegowi książkowej akcji. Jedynie edukujące wycieczki historyczne mogą lekko drażnić, choć obejmujące powieść klamrą prolog i epilog z bliższych nam czasów, z końca lat 80., dodają literackiemu daniu spod dłoni Marka Krajewskiego smaku wykwintnej przyprawy.
O kryminałach pisać niełatwo, bo nie wolno zdradzać wydarzeń, czasem jeden wyjawiony szczegół potrafi odebrać część czytelniczej przyjemności. Powiedzmy tylko tyle, że mamy rok 1929, cofamy się zatem o 10 lat w porównaniu z ubiegłorocznym odcinkiem przypadków Popielskiego. Jego córka Rita, która tam bierze udział w istotnych sytuacjach, tutaj zaledwie umila liczniejsze niż zwykle domowe chwile byłego komisarza, wyrzuconego z policji po burdzie z nowym szefem. Jednakże gdy we Lwowie zdarzają się dwa podobne do siebie zabójstwa, znajduje się dla niepokornego gwałtownika śledcza rola. Któż inny mógłby rozwiązać zagadkę lingwistyczno-matematyczną, jeżeli nie biegły w językach i mordobiciach filolog, zdradzający niespełnioną pasję do liczb (tytułowe "Liczby Charona" to interesujący symbol tajemnicy śmierci).
Nie brakuje również romansu w najnowszej książce wrocławskiego autora. Tym razem macho Popielski zakochuje się momentami do utraty świadomości, Krajewski stawia swojego satyra nawet w położeniu werterowskim. Obiektem westchnień Łyssego jest ciemnowłosa, zielonooka Żydóweczka, która prosi policjanta o pomoc, niczym dama z opowiadania o Sherlocku Holmesie. Feministki znów nie będą usatysfakcjonowane, a pisarz znowu naraża się na zarzuty o mizoginizm i niepartnerskie traktowanie fikcyjnych kobiet.
Dość wcześnie wiadomo, kto zabija, więc najważniejszą zaletą "Liczb Charona" wydaje się nie ilość kryminału w kryminale, lecz swoista rozkosz czytania, działająca kojąco na dolegliwości dnia codziennego. Paradoksalna to kuracja, bowiem treścią powieści wcale nie są rzeczy przyjemne i pożyteczne, tylko przeważnie mroczne i odrażające. Jak by to ujął Hipokrates: contraria contrariis curantur*.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
Marek Krajewski LICZBY CHARONA, Znak, 2011
* Ab ovo usque ad mala
* Przeciwne leczymy przeciwnym
Tuesday, June 7, 2011
MALARSTWO POLSKIE. SYMBOLIZM I MŁODA POLSKA
Autorom tej książki udała się rzecz trudna do wykonania. Zamierzyli się na opisanie jednego z najatrakcyjniejszych w polskiej sztuce okresów artystycznych, wielokrotnie już komentowanych, więc jakakolwiek nowość jest w temacie właściwie niemożliwa. Ale praca Kossowskich nie tylko podsumowuje to, co wiadome, lecz ma spełnione ambicje własnego spojrzenia na mimo wszystko ciągle tajemnicze efekty działalności artystów szalonej i śmiałej wyobraźni. Autorzy "Symbolizmu i Młodej Polski" zaproponowali też idealny pomysł graficzno-merytorycznej prezentacji poszczególnych dzieł. Wnikliwym, często anegdotycznym, tekstom towarzyszą bowiem miniatury ilustracji, po większe, albumowe reprodukcje możemy sięgnąć kilka stron dalej. Dzięki temu czytelność wywodu ogromnie zyskała, niwelując często dolegającą różnym podobnym wydawnictwom konieczność nieustannego kartkowania, które musi burzyć rytm lektury.
Tym bardziej że lektura jest fascynująca. O słynnym "Szale" Podkowińskiego, powstałym po długim czasie wewnętrznych niepokojów twórcy, pisze cytowany przez autorów Przerwa-Tetmajer: "Na rozhukanym koniu, na jakiejś apokaliptycznej bestii rzuconej w chaos (...) na wpół leży naga kobieta (...). Ona płonie - ten rumak szalony to szaleństwo jej pragnień, wulkan jej namiętności lawą zionący i wichrem płomieni, to szał jej krwi, jej wyobraźni, jej ciała". To wzajemne zainteresowanie i inspirowanie się malarzy, poetów dokonaniami innych, tak znamienne dla tej zwłaszcza epoki, punktują Kossowscy konsekwentnie. Historiozoficzno-krytyczna interpretacja postaci Stańczyka, który na płótnie Wyczółkowskiego rozpacza nad marionetkowością polskiej szlachty, była z jednej strony nawiązaniem do wizji Matejki, z drugiej - wpłynęła najpewniej na Wyspiańskiego, by umieścić legendarną postać królewskiego błazna w delirycznym akcie "Wesela".
W pięciu rozdziałach zamknięto niewyjaśnialną do końca tajemnicę i wyjątkowy fenomen prądu czerpiącego zarówno z europejskiej tradycji malarskich form, jak i podejmującego dialog z polską tradycją historyczną, artystyczną, intelektualną. Trzeba bowiem pamiętać, że wykwity fal świadomości i podświadomości artystów naszego symbolizmu nigdy nie były całkowicie wolne od narodowych więzów. Przeciwnie - właśnie zanurzone w swojskim kontekście potrafią działać z tą siłą fatalną, o jakiej pisał wieszcz. "Manifesty symbolizmu", "Mity, legendy, biblijne przypowieści", "Zapisy zmierzchu, wizerunki duszy", "Między nostalgią a fascynacją światłem", "Pejzaż rodzimy, religijny rytuał" - w taki sposób zaprogramowana podróż po niesamowitym fragmencie polskiego malarstwa z przełomu wieków XIX i XX wnika w głąb zjawiska, objaśniając techniki i idee, zbliżając jeszcze bardziej do zrozumienia indywidualnych stylów Malczewskiego, Mehoffera, Ślewińskiego, Weissa i innych. Stylów, które tak wiele miały wspólnego. Jeśli się spojrzy na przykład na zestawione przez autorów portrety pędzla Boznańskiej i Pankiewicza, Weissa i Wyspiańskiego widać podobnie poszukujące oko, ekspresję natchnienia zrodzonego w szczególnym czasie, kiedy tęsknota za nowym światem szkicowała odmienną rzeczywistość malarską.
Kiedy "Dziewczynka w niebieskim kapeluszu" spoglądała w tę samą stronę, co Dagny Przybyszewska.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Irena Kossowska, Łukasz Kossowski MALARSTWO POLSKIE. SYMBOLIZM I MŁODA POLSKA, Arkady, 2010