Thursday, April 21, 2011
Nick Trout MIŁOŚĆ TO NAJLEPSZE LEKARSTWO
Weterynarz piszący powieści to na rynku wydawniczym nic nowego. Czytelnicy sięgając po książki Herriota, Sumińskiej, czy właśnie Trouta liczą zapewne na to, że oprócz zwierzęcych bohaterów znajdą w tych lekturach kilka pożytecznych, praktycznych, czy też naukowych informacji. I tak rzeczywiście jest, ale chociaż w tej historii nie brakuje medycznego żargonu, w naszych polskich realiach najnowszą książkę Trouta czyta się raczej jak bajkę lub opowieść z gatunku science-fiction. A jednak, jak sam autor podkreśla we wstępie, to, o czym opowiada wydarzyło się naprawdę, a historie podobne do tych opisanych w książce mają miejsce codziennie.
Dr Nick Trout to ceniony chirurg weterynaryjny. Pracuje razem z 70 innymi weterynarzami w znanej bostońskiej klinice Angell Animal Medical Center, gdzie w 26 doskonale wyposażonych gabinetach każdego dnia przyjmują liczną gromadę zwierzęcych pacjentów. Trout jest weterynarzem z powołania, a za cel swojej pracy uważa „wzmacnianie i służenie miłości”. Miłości, która łączy człowieka i jego psa, kota, papugę czy chomika. W amerykańskiej klinice lekarze walczą o życie pacjentów i nie ma znaczenia, czy pacjent to „czteroletni królik o imieniu Atlas z dużą puchliną na dolnej szczęce”, który po kilku wizytach u dentysty trafia wreszcie na stół operacyjny doktora Trouta, czy niedoszły reproduktor, basset Łobuz, ze skręconą łapą. Każde życie się liczy, każdy przypadek zasługuje na prawdziwą batalię toczoną przez sztab specjalistów. Czytelnika w znanych nam realiach zadziwia nie tylko ładunek emocji i poświęcenia z jakim weterynarze walczą o życie pacjentów, ale także to, jak bardzo takie podejście jest dla bostońskich lekarzy oczywiste. A sposób, w jaki Trout przedstawia nam swoją codzienną pracę sprawia, że czytając o operacji królika, czujemy się, jakbyśmy mieli do czynienia z powieścią sensacyjną.
Wszyscy pacjenci są dla Trouta czymś znacznie więcej niż tylko medycznym przypadkiem, każdy z nich zasługuje na własną opowieść. Ta historia ma dwie główne bohaterki: Cleo i Helen. Wydaje się, że wszystko je różni: Cleo jest młodziutkim ratlerkiem, spełnieniem marzeń swojej opiekunki, a Helen to stary spaniel, porzucony i zaniedbany, szczęśliwie postawiony przed szansą na nowe, wspaniałe życie. Drogi Cleo i Helen krzyżują się za sprawą weterynarza, któremu powierzono medyczną opiekę nad nimi i to właśnie on postanowił opisać ich dzieje. A czytelnik z przyjemnością i wzruszeniem dzieli z autorem niewymuszone emocje, bez wahania wierząc w przesłanie o głębokim uczuciu, które może łączyć człowieka i zwierzę, które jest w stanie odmienić życie i pokonuje śmierć. Przypadkowi, niezaangażowani w psio-ludzki świat lekturożercy na książkę Trouta nie trafią, a szkoda, może coś by się u nas zmieniło, mniej byłoby doniesień o przemocy wobec zwierząt. Bo „Miłość to najlepsze lekarstwo” gra nie tylko sentymentami i familijnym klimatem. Daje też odrobinę nadziei, że relacja między ssakiem i ssakiem może być lepsza.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................
Nick Trout MIŁOŚĆ TO NAJLEPSZE LEKARSTWO, przeł. A. Sak, Wydawnictwo Literackie, 2011
Sunday, April 17, 2011
SZTANDAR ZE SPÓDNICY
Jest w tym spektaklu kilka ciekawych pomysłów inscenizacyjnych, są ambicje kulturowego komentarza, interesująco wymyślona muzyka (Maria Rumińska), scenografia i kostiumy zaprojektowane z głową (Diana Marszałek). Jest też kiepski scenariusz, tekst, który po kwadransie niemiłosiernie szeleści, z którym aktorki radzą sobie średnio. Bo nie mają co grać.
Pierwszy akt to powrót do czasów Gabrieli Zapolskiej, autorki wybranych przez reżyserkę Ulę Kijak fragmentów sztuk, prozy, listów, publicystyki. Ubrane w kostiumy z epoki aktorki (w przedstawieniu zrealizowanym wyłącznie przez kobiety występują tylko kobiety) ośmieszają kolejne żeńskie stereotypy. Na scenie pojawiają się: Emancypantka, Kokota, Naiwne Cielę (zaskakująco komediowa Anna Kieca), Cierpiętnica, Spryciula (ciekawa Aleksandra Listwan), Wredna Baba (przyzwoita, zasługująca na lepsze role Ewelina Paszke-Lowitzsch), Głupia Idiotka, Wieśniaczka (ekspresyjna, choć niezdecydowana gwarowo Agata Skowrońska), Babunia. W drugim akcie zmienia się zaledwie czas akcji (lata pięćdziesiąte?). Widzimy obrazki z życia owych babocieląt. Każda z nich wygłosi w pewnym momencie retoryczne zapytanie o przyszłość, czyli ślub, a więc, w tamtych czasach, kobiece być albo nie być.
Na stronie internetowej teatru czytamy: „Postaci kobiet są u Zapolskiej zawsze krwiste i bardzo mocno osadzone w swoich poglądach – zauważa Ula Kijak, – zawsze gotowe są walczyć o swoje przekonania do ostatniej kropli krwi i przekonywać świat cały, że jest tak właśnie, jak one same to widzą". Nic z tego nie zostało w scenicznym "Sztandarze ze spódnicy". Postaci teatralne są tylko teatralne, mamy do czynienia z ludzkimi manekinami powtarzającymi swoje nadto dobrze znane mantry. Co z tego, że całość zaprogramowano w konwencji filmowych klipów ze stopklatkami po każdym kolejnym ujęciu. Przez chwilę może to intrygować, po chwili irytuje. Brakuje treści. Czy naprawdę po to się chodzi dziś do teatru, żeby przez dwie i pół godziny słuchać wyświechtanych gadek, obserwować płaskie charaktery, współczując jedynie szyjącym grubym ściegiem wykonawczyniom?
Zdaje się, że nietrafiony był pomysł wyjściowy. Zamiast wystawić pełną sztukę i za jej pomocą wyrazić zmienność-niezmienność kobiecych celów, typów, Ula Kijak porwała się na patchwork z podobnych elementów. I poległa, pociągając za sobą pozostałe uczestniczki tego maratonu uniesień nie do zniesienia. Zabrakło tutaj choćby jednej kobiety niejednowymiarowej, która mogłaby jeśli nie zafascynować, to dać się zrozumieć współczesnym widzom. Może należało zrobić po prostu spektakl o Zapolskiej, bohaterce skomplikowanej, a nie babrać się w beztlenowym sosie gotowanym już setki razy?
Kiedy wyszedłem na przerwę, zapytałem znajomą o jej odczucia, bo, pomyślałem, kobiecy punkt widzenia bywa różny od męskiego, tak jak świat piłki nożnej od lekcji salsy. Ale nie. Mieliśmy podobne wrażenie co do wyważania otwartych drzwi i mielenia mięsa spożytego. 10 lat temu ta sztuka odbiłaby się pewnie innym echem, ale dzisiaj, przy naszej świadomości? "Sztandar ze spódnicy" polecam tylko zapalonym czytelniczkom magazynów dla pań (tych z niższej półki), tym, dla których najważniejsze jest wyjść za mąż (byle wyjść za mąż), plotki i to, co ludzie powiedzą, tym, które nie słyszały o seksdżenderze, a pani Dulska żyje obok, a nawet wewnątrz nich. To prawdopodobnie ciągle pokaźna publiczność.
Z tym, że, jak to się mówi: nie ma chemii między aktorkami, nie ma kontaktu między sceną a widownią. Parę efektownych, choć dalekich od błyskotliwości, zbiorowych grepsów choreograficznych (z żelazkami, wózkami, wiadrami i ziemniakami) oraz podsumowujący finał już w XXI wieku nie wystarczy, żeby z pustego nalać. W ostatniej scenie aktorki najpierw błądzą w czarnych garniturach z nałożonymi na biodra czerwonymi sukiennymi kloszami, potem parafrazują pokutną modlitwę: spowiadam się Bogu wszechmogącemu i wam, bracia i siostry, że zgrzeszyłam idąc do pracy/nie idąc do pracy, chcąc/nie chcąc mieć dziecka, chcąc być człowiekiem. I trzeba dużo dobrej woli, by do tak pasjonującej puenty dotrwać.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
SZTANDAR ZE SPÓDNICY wg tekstów Gabrieli Zapolskiej, reż. U. Kijak, Wrocławski Teatr Współczesny, 16 kwietnia 2011
Tuesday, April 12, 2011
TĘCZOWA TRYBUNA 2012
Odwalili autorzy "Tęczowej trybuny" kawał treningowej roboty, kreśląc wyraziste postaci, dając im (także dzięki jednemu z najlepszych w Polsce zespołów aktorskich) dusze, podejmując całą listę niezałatwionych tematów naszej rzeczywistości. Jednego nie potrafili: kreślić, kreślić, kreślić, by powstało przedstawienie i ważne, i zajmujące, i atrakcyjne. Tną tutaj tylko metaforyczne komary. Ich europejska plaga stawia pod znakiem zapytania organizację Euro 2012, wprowadza podważający niepokój. Strzępka i Demirski zrezygnowali z chronologii wydarzeń, akcentując zdarzenia i opinie, nie sam przebieg fabuły. Tyle że to, co do przerwy sprawdza się fantastycznie, wartko napisane, wyreżyserowane i grane, po przerwie męczy. W futbolu też tak bywa. 45 minut ciągłych sytuacji podbramkowych, czasem kilka goli, kibice zachwyceni, a po ponownym wyjściu z szatni tempo siada, nogi nie niosą, przeważają długie podania, mniej koronkowych akcji lub szybkich ataków skrzydłami. A każda z teatralnych części trwa w dodatku ponad półtorej godziny.
Zawiązuje się więc inicjatywa homoseksualistów walczących o przestrzeń do bezpiecznego oglądania piłkarskich meczów podczas Euro 2012, zostają sportretowani poszczególni jej uczestnicy, wszystko w klimacie hippisowskiej komuny, z energią solidarnościowego poruszenia. Nauczyciel (Adam Cywka na swoim, wysokim, poziomie) upija się piwem przed ekranem telewizora z Ligą Mistrzów. Jest ojcem, swoją orientację zrozumiał po związku z kobietą, a może tylko coming-out odbył się późno. Kelner (totalny, rewelacyjny Marcin Pempuś) to nieudacznik z godnością i, jak się potem okazuje, charakterem, Ikona (wyrazisty Igor Kujawski) reprezentuje typ biznesmena-geja, który w życiu sobie radzi jak człowiek, podobnie Trener i Aktor (doskonały Jakub Giel). Czy są szczęśliwi? Oczywiście nie, skoro potrzebują powstańczego zrywu i publiczno-prywatnej akceptacji. Galerię uzupełniają: Pan Spisek (żarliwy Michał Majnicz), zagubiony w tym towarzystwie Hetero-Homo (przeciekawy Mariusz Kiljan) i Dragqueen-Boruc, czyli Michał Chorosiński (wyśmienita rola). Artura Boruca zaprogramowano na sceniczny symbol sławnego piłkarza-geja, a więc kogoś, kto nie istnieje (bo wiadomo, że w futbolu homoseksualistów nie ma, a polskie autostrady przed Euro 2012 jednak w komplecie powstaną). Boruc, Christiano Ronaldo i Ebi Smolarek z plakatów służą w tej sztuce również jako ścienni idole nastolatka i marzenie masturbacyjne byłej żony Nauczyciela (świetna Katarzyna Strączek). W takich to meandrach łysy Kibic (bardzo dobry Michał Mrozek) zbrata się z Kelnerem, a ortodoksyjni członkowie klubu pseudokibica toruńskiej Elany, wykluczeni ze stadionowej widowni, w celu zmiany wizerunku, gwoli powrotu na trybuny, zaangażują się w działalność charytatywną.
Po przerwie okaże sie, że bitwy o tęczową trybunę nie da się wygrać. Z politykami-urzędnikami. W utopijno-antyutopijnej wizji Demirskiego i Strzępki to władza przeszkadza ludziom pokochać inność. Władza, która za nic lub pozory bierze niebotyczne pensje, cwaniacy utrzymujący ideologiczno-ekonomiczne status quo. Geje i transseksualista w habicie (Agata Skowrońska - oklaski!) mogą sobie poprotestować albo odnieść zawodowy sukces, wypiąć się na mniejszości, żyć własnym, indywidualnym etosem (jak karykaturalnie sportretowany tu Krzysztof Warlikowski). Strzępka i Demirski nie lubią tych na górze, artystycznie ujmują się za słabszymi. Słusznie. Pani Prezydent Hanna (brawa dla Jolanty Zalewskiej) i jej przyboczny (owacje dla Michała Opalińskiego) sami znajdą sposób, "na swej wadze położą nie raz". Jakimś cudem znów zwyciężą w wyborach, tak jak znów zdarzy się cud, gdy na mecz polskich piłkarzy przyjdą widzowie. Pada znamienne zdanie: i piłkarze, i urzędnicy niewiele umieją. Idąc tak daleko w próbie przesuwania społecznych granic, a nawet ich wymazywania, w kolejnych kontrapunktowanych ironią błyskotliwych dekonstrukcjach i poważnych wołaniach o nowy porządek, reżyserka i dramaturg są socjalistami i liberałami w jednym. Coraz też szerzej portretują świat. Bezkompromisowo, ale też bez umiarkowania. Im bliżej końca (którego nie widać) "Tęczowa trybuna" grzeszy niemożliwą do strawienia w takiej ilości retoryką. Na tylu monologach trzeba połamać zęby i nawet tak wspaniali aktorzy, takim tekstem, nie mogą utrzymać zainteresowania widza do finału na zamienionej w kawałek stadionu Scenie im. Grzegorzewskiego.
Po obejrzeniu tego zbyt długiego spektaklu najważniejsze wydaje mi się pytanie: czy to jest aby nasz świat? Skoro na pojawiającą się w trakcie przedstawienia propozycję podpisu pod petycją ws. tęczowej trybuny odpowiadają nieliczni. W sytuacji teatru taka oferta to rzecz ryzykowna. Nie wychodzi na scenę gej-autentyk, nie przekonuje do swojej racji ktoś z prawdziwego stowarzyszenia. Jaką wartość ma ewentualny podpis? Wartość teatralnego chwytu. Oglądałem ten spektakl 10 kwietnia, więc jedna myśl dziwić nie powinna: chciałbym, żeby tak ambitnie zaplanowaną sztukę Paweł Demirski napisał o Polaków przypadkach posmoleńskich. Żeby, tak jak tutaj, włożył każdemu bohaterowi do ust osobisty monolog, może nawet piosenkę, prezentując społecznie niejednoznaczny i artystycznie mocny obraz, chyba jednak ważniejszy niż tęczowe trybuny, bardziej lub mniej marginesowe inicjatywy inne (dziennikarze wobec komercjalizacji mediów publicznych). Osobami dramatu mogliby być: Brat-Prezes, Redaktor Jaś z Siostrą Ewą, Pełnomocnik Rodzin Tych, Występujący W Imieniu Tamtych, Ludzie Spod Krzyża Którego Nie Ma Już Pod Pałacem, Polonus, Polak Raczej Normalny, Dziennikarz Niebieskiej Stacji, Ksiądz Który Długo Milczy, Kawalarze z Krakowskiego Przedmieścia, Krytyk Sławek, Prezydent Nie Wszystkich Polaków i tak dalej. Demirski wymyśliłby tysiąckrotnie lepiej. Znalazłoby się miejsce dla Pani Prezydent Hani i Grupy Gejów z "Tęczowej trybuny". Mój postulat motywuję i podziwem, i niedosytem po obejrzeniu najnowszej realizacji Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Pod czym się otwarcie podpisuję.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Paweł Demirski TĘCZOWA TRYBUNA 2012, reż. M. Strzępka, Teatr Polski we Wrocławiu, 10 kwietnia 2011
Saturday, April 2, 2011
POŻEGNANIE JESIENI
Widać po tym spektaklu pracę, jaką musieli wykonać realizatorzy. Od teatralnie czytelnej adaptacji (Tomasza Kireńczuka i Piotra Siekluckiego), poprzez baletowy ruch (szczególne brawa dla Marty Malikowskiej-Szymkiewicz i Michała Szweda) do pomysłów na postacie (wyróżniam Dariusza Maja, ale pozostali też na pochwały zasługują). Momentami myślałem nawet, że witkacowski styl powinien odpowiadać dzisiejszej młodości, bo potrafi skrywać poważny stan pod powierzchnią automatycznych pokazowych gestów i ról. Momentami wydawało mi się, iż tego Witkacego napisał Gombrowicz; pojedynek Tempego z Wyprztykiem (Michnika z Dziwiszem?) przypomina starcie Miętusa z Syfonem.
Błazeńska nuta i przeciągnięte tonacje poszczególnych charakterów ładnie to wrocławskie "Pożegnanie jesieni" otwierają. Od razu wiadomo, kto kogo gra. Hela (znakomita Szymkiewicz) jest nienasyconą seks-maszyną, Atanazy pięknym młodzieńcem szukającym wrażeń, książę Prepudrech (bardzo sugestywny Krzysztof Zych) zblazo-zafascynowanym absztyfikantem. Dwoistość osobowości ujawnia się trochę później, gdy na scenie pojawia się Łochojski (Krzysztof Boczkowski), zaczyna mówić Zosia (Aleksandra Dytko - odkrycie wieczoru). Dla mnie to jednak trochę za mało, żeby opowiedzieć o współczesnej Polsce, czego najwyraźniej chcą autorzy pierwszej teatralnej adaptacji dość szeroko zakrojonej powieści Witkacego.
Chwile na niby nie mają równoważnej kontry w minutach poważnych. Boczkowski doskonale wypada w klimatach groteskowych, niełatwo uwierzyć w autentyczność miłości jego bohatera. Szwedowi brakuje decyzji, kim Bazakbal ma być naprawdę: jakimś śmiesznym fircykiem czy eroto-dekadentem. Może o to chodziło, by pokazać postawy niedookreślone, niewiedzące, błądzące we mgle, raz takie, raz takie, bez zwycięskiego koloru (jedyny Sempe - Piotr Łukaszczyk nie wychodzi z gniewnej roli). Może dlatego tych wypowiedzianych na serio kilka finałowych słów Bolesława Abarta (Starca Pierwszego) i społecznie oskarżające hasła na koszulkach nie chwytają ani za gardło, ani za umysł.
Ja ze Sceny na Strychu wyszedłem bezrefleksyjnie, nie znajdując w przedstawieniu zrobionym według tekstu Witkacego (choć w mocno zmienionym kształcie) niczego nowego, żadnej olśniewającej kwestii w sprawie naszych wojen polsko-polskich. Nie udało mi się również powziąć przekonania o pozostawaniu człowieka we władzy płci, chuci, instynktu. Pewnie dlatego, że akurat ten wątek już w latach 20. ubiegłego wieku trącił myszką. A chór starców (Abart, Zdzisław Kuźniar, Maciej Tomaszewski), raz na wózkach, raz obok wózków, zamiast wygłosić przekonujący komentarz na temat przemijania, po prostu dygresyjnie prowadzi narrację. No tak, kolejne zagubione pokolenia bawią się w doktora, w uczucia, a i tak wiadomo, jak się to wszystko skończy. Niewiele jak na współczesny teatr.
Powiodło się natomiast coś, co do tego teatru powinno być znaczącym, lecz jednak tylko dodatkiem. Zestaw scen komicznych z pewnością się publiczności spodoba. Oprócz podszytego politycznym szyderstwem pojedynku poety z księdzem warto zwrócić uwagę na powalający zbiorowy country-dance i drobiazgi: gdy Prepudrech krzyczy imię swej kochanki z głową w jej pachwinach, gdy goście wychodzą na papierosa (bo w lokalu palić nie wolno). Nagrody domaga się niezwyczajna w teatrze dramatycznym choreografia Mikołaja Mikołajczyka!
Wrocławskie "Pożegnanie jesieni" ogląda się z przyjemnością, ale bez satysfakcji. Z sympatią dla scenicznych rozwiązań, ale także z rozczarowaniem z powodu ich prostoty. Zbyt dosłowne "I Want to Break Free" Queenów, zanadto oczywiste disco-polo mogą śmieszyć, wdzięcznie wykonane, mogą również zbić z tropu. Ile tu spektaklu, ile kabaretu? Takie, w sumie bardzo witkacowskie, pytanie brzmi echem jeszcze trzy godziny po wyjściu z teatru.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
PS
I jeszcze jedno: nieszczęsny numer ze skakanką. Na miejscu aktora bym odmówił, na miejscu producenta (dyrektora) też wiedziałbym, co zrobić na generalnej. Takie rzeczy wszędzie, tylko nie w zawodowym teatrze.
.................................................
POŻEGNANIE JESIENI wg Witkacego, reż. P. Sieklucki, dramaturgia: T. Kireńczuk, Wrocławski Teatr Współczesny, 2 kwietnia 2011