Skończyła się 32. edycja Przeglądu Piosenki Aktorskiej, o którym można powiedzieć wiele, trzeba jedno: to była poważna propozycja dla widza-słuchacza poszukującego artystycznej różnorodności, pragnącego wrażeń nieoczywistych i skrajnych. Magda Umer i Basia Raduszkiewicz obok Tanyi Tagaq, Meredith Monk. Mocna "Samotność pól bawełnianych" o homoseksualno-teatralnej wymianie towaru i Chór Kobiet z ambicjami protestu kulturowego. Zjawiska dotąd w Polsce prawie nieznane (Jorane) skojarzone z głośnym "Spamalotem" czy nawiązującym do chałturniczych piosenkarskich występów na festynach "Dżobem". Gwiazda West Endu i Broadwayu Frances Ruffelle w repertuarze porterowo-gershwinowym oraz skromna, lecz wielka Karolina Cicha śpiewająca wiersze Różewicza. I tak dalej.
Najważniejszym wydarzeniem PPA jest od lat koncert galowy, najdroższy realizacyjnie i biletowo. Wygórowanym oczekiwaniom bywalców festiwalu niełatwo sprostać, zwłaszcza że ostatnio szef artystyczny całości, Konrad Imiela, zaprasza do reżyserowania gal młodych twórców. A oni nie chcą powielać klasycznej formuły, lecz proponują krok w przód. W tym roku Paweł Passini zamiast jedynie oddać hołd pieśniom znanym z pomnikowych wykonań Ewy Demarczyk postanowił te pieśni przerobić, by zabrzmiały świeżo, nowocześnie, inaczej, by zaistniały w przestrzeni artystycznej wyobraźni naszego dzisiaj. Wraz z Piotrem Dziubkiem, kierownikiem muzycznym koncertu, i plejadą doskonałych, wyrazistych wokalistek zaplanowali wieczór, który będzie się pamiętać długo. Nie tylko zaprezentowano wygięte aranżacje piosenek Koniecznego, Zaryckiego do tekstów Tuwima czy Białoszewskiego, ale również została na wrocławskiej scenie opowiedziana wyjątkowa historia kobiecej emocjonalności, wrażliwości, świadomości. Passini streszcza swoją ideę idealnie:
Koncert zaczyna Justyna Steczkowska stylowo, celowo manierycznie (i znakomicie) śpiewając "Grande Valse Brillante", tak jakby to zrobiła naśladowczyni Demarczyk. Za nią scenograficzna głowa-gigant i rusztowania obok. Napis: "Roboty na scenie". Kiedy natchniona pieśniarka wciela się w czarną madonnę, wychodzi sobie z lewej strony mężczyzna-robotnik z przyczepionymi niby-anielskimi skrzydłami i naturalnie wyhodowanym brzuszkiem. Wiemy już mniej więcej, co nas czeka. Po Steczkowskiej niesamowita Justyna Szafran wykonuje najtrudniejszy numer gali ("Czarne anioły" do tekstu Wiesława Dymnego"). Tylko pewna swej sztuki, odważna, otwarta i doświadczona artystka potrafi wejść w taką ekspresję jak Szafran tutaj. "Czarne anioły choć białoskrzydłe / A na ich twarzach miny obrzydłe (...) / Anioły śmierci z głowami węża / I latają w górze i czas swój mitrężą / I trzeba by wszystkie je razem połapać / I w pęczki powiązać i wapnem pochlapać / I wpuścić do nieba czy trzeba nie trzeba". Te "anioły z mojej stodoły" wyznaczają też wizualny rytm koncertu-spektaklu. Bo gdy kobiety-wokalistki, w kostiumach często z pokazu mody, wyśpiewują własne opowieści o życiu z, bez, obok, oprócz, mężczyźni-tancerze przebrani za białoskrzydłych roboli pląsają w tle, szczerzą się do widzów, przypominając raczej niezainteresowane tym całym światem uczuć chochliki.
A kobiety są na poważnie (Kinga Preis w "Garbusie", Natalia Grosiak w "Tomaszowie", Renate Jett w "Nähe des Geliebten" wg Goethego), jedynie momentami pozwalają sobie na, również przecież kobiecy, wdzięczny odjazd. Gaba Kulka swinguje "Sur le pont d'Avignion", a Natalia Przybysz jazzowo-soulowo rozwibrowuje "Karuzelę z madonnami". Słyszałem osoby, które tego niewątpliwego muzycznego skoku na legendarne (i archaiczne) nagrania Ewy Demarczyk nie zaakceptowały, rozumiem dystans miłośników talentu pieśniarki z Krakowa. Ale to właśnie dzięki takim kierunkom i takim wersjom te teatralne piosenki zdobywają współczesny teren i nowego słuchacza. Przy okazji mówią też coś innego o innej kobiecie. "Rebeka" Mai Kleszcz pobrzmiewa wyznaniem złej na siebie samą panny, co dała się wpuścić w miłosną złudę, podobnie "Pocałunki" Justyny Antoniak to ballada z pazurem, nie tęskny smętek. Największe wrażenie robi powtórzony na koniec koncertu "Grande Valse Brillante". Gdy na scenę wkracza Stanisława Celińska w czarnej halce, niosąc stołek, na którym zaraz usiądzie, robi się cicho, męskie aniołki znikają. Celińska śpiewa wspaniały tekst Tuwima a capella, wyrażając w pełni dramat porażki, ale i pogodzenia, miłości, żalu, rozczulenia. Coś absolutnie niezwykłego, wzruszającego i porywającego. Stanisława Celińska jest tu po prostu boska!
Nie mam pojęcia, jaki będzie żywot piosenek znanych z repertuaru Ewy Demarczyk w kolejnych dekadach naszego wieku, pewnie niezbyt eksponowany, bo to nie są kawałki do radiowego music boxu. Wiem natomiast, że gala Pawła Passiniego zostanie w dziejach wrocławskiego festiwalu jedną z tych najważniejszych, najspójniejszych, najbardziej pamiętnych. Grzechem godnym potępienia byłoby nie zrobić z tego płyty.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................
ANIOŁY W KOLORZE, scenariusz i reż. P. Passini, 32. Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, 26.03.2011
Sunday, March 27, 2011
Thursday, March 24, 2011
Kożuchowska, Karolak, Adamczyk, czyli...
...CO ZA DUŻO, TO ZA DUŻO
"To film dla bezpruderyjnego widza, otwartego na nowe doznania. Historia bezrobotnej dziennikarki, która walczy z nadwagą i brakami na koncie skuteczniej niż Bridget Jones i choć o mężczyznach wie znacznie więcej niż wszystkie Lejdis razem wzięte, znalezienie tego właściwego będzie wymagało od niej nie lada wysiłku". To opis promujący premierę w polskim kinie rozrywkowym, "Wojnę żeńsko-męską". Nawiązano więc do ekranowych przebojów sprzed lat, zatytułowano podobnie do nagradzanej "Wojny polsko-ruskiej", bo może dobrze się skojarzy, wreszcie zatrudniono znakomitych aktorów: Sonię Bohosiewicz, Wojciecha Mecwaldowskiego, a na dokładkę m.in. Tomaszów Karolaka i Kota. Brawa za obsadową inwencję! Bohosiewicz i Mecwaldowski grają, na przykład, byłych małżonków w serialu "Usta, usta", Karolaka i Kota można by nazwać weteranami naszych filmów i seriali komediowych. Kiedy się nasi reżyserzy i producenci uprą na jeden kierunek, te same nazwiska, trudno ich od tego błyskotliwego pomysłu odwieść.
Mieliśmy sezony na Lindę-twardziela, Pazurę-komika, Zakościelnego-romantyka, teraz trwa kwadrans Piotra Adamczyka. To jemu trafiło się "Śniadanie do łóżka", to on uwikłał się w "Przepis na życie", to jego wymyślono do drugiej części "Och Karola", z wyrafinowanym poczuciem humoru obsadzając w tytułowej roli aktora (świetnego zresztą), który był już Karolem-papieżem. Gdyby spojrzeć na karierę Adamczyka całościowo, można by pewnie wysnuć wniosek o ucieczce od gęby roli, czy to Wojtyły, czy wcześniej Fryderyka Chopina. Taki trick. Tyle że ta kariera dryfuje teraz na mieliznę pop-masowych hitów, skąd bardzo trudno o kolejną zmianę kursu. Robert Więckiewicz? Występuje wprawdzie w rzeczach ambitniejszych, ale od "Różyczki" do "Zwerbowanej miłości" droga niedaleka, a to pewnie nie koniec obsadzania agenta jako agenta. Są jeszcze przykłady Jana Wieczorkowskiego czy Borysa Szyca, Mateusza Damięckiego, Rafała Królikowskiego.
Z kobietami identycznie. Jak tango, to tango. Oprócz Bohosiewicz na występy w polskich produkcjach mogą dziś liczyć Małgorzata Kożuchowska, Marta Żmuda-Trzebiatowska, Małgorzata Socha, Anna Mucha. I tak dalej. Na absolutną nowość rzadko kto dzisiaj postawi, realizując mainstreamowy tytuł. To oczywiście zrozumiałe, lecz potwornie nużące. Kożuchowska jest tu figurą wzorcową. Najpierw naprawdę udana kariera teatralna, potem dwa "Kilery", "Zróbmy sobie wnuka", no i serialowe portfolio: Hanka w wiadomo czym, "Nowa", "Rodzinka.pl", a i "Teraz albo nigdy" czy "Tylko miłość". W końcu: dlaczego nie? Skoro chcą, zapraszają, to trzeba wchodzić. Mimo ryzyka dewaluacji nazwiska, inflacji potrzeb, przyszłych wahań na giełdzie propozycji. No i zmęczenia materiału, czyli widza. Uwielbiam Danutę Stenkę, ale czy naprawdę muszą jej jeszcze instynktownie towarzyszyć właśnie Szymon Bobrowski i Paweł "Kusy" Królikowski? Wystarczy wcisnąć przycisk pilota, żeby ujrzeć te same twarze w rozmaitych konfiguracjach.
I właściwie nie wiadomo, kto winien. Aktor jest od grania. Jak powiedział Piotr Adamczyk przy okazji telewizyjnej dyskusji o polskim kinie: on wykonuje swój zawód. Producent musi zadbać o kasę, więc bierze sprawdzonych. W efekcie czasem trudno się połapać, kto jest kim w którym serialu czy filmie. A ponieważ na zdrowy rozsądek tzw. polskiego show-biznesu nie ma co czekać, może lepiej przełączyć się na inny odbiór? Czyli tam, gdzie Gregory House jest House'em, a nie w piątek dr. Burskim, w czwartek ojcem Mateuszem?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
"To film dla bezpruderyjnego widza, otwartego na nowe doznania. Historia bezrobotnej dziennikarki, która walczy z nadwagą i brakami na koncie skuteczniej niż Bridget Jones i choć o mężczyznach wie znacznie więcej niż wszystkie Lejdis razem wzięte, znalezienie tego właściwego będzie wymagało od niej nie lada wysiłku". To opis promujący premierę w polskim kinie rozrywkowym, "Wojnę żeńsko-męską". Nawiązano więc do ekranowych przebojów sprzed lat, zatytułowano podobnie do nagradzanej "Wojny polsko-ruskiej", bo może dobrze się skojarzy, wreszcie zatrudniono znakomitych aktorów: Sonię Bohosiewicz, Wojciecha Mecwaldowskiego, a na dokładkę m.in. Tomaszów Karolaka i Kota. Brawa za obsadową inwencję! Bohosiewicz i Mecwaldowski grają, na przykład, byłych małżonków w serialu "Usta, usta", Karolaka i Kota można by nazwać weteranami naszych filmów i seriali komediowych. Kiedy się nasi reżyserzy i producenci uprą na jeden kierunek, te same nazwiska, trudno ich od tego błyskotliwego pomysłu odwieść.
Mieliśmy sezony na Lindę-twardziela, Pazurę-komika, Zakościelnego-romantyka, teraz trwa kwadrans Piotra Adamczyka. To jemu trafiło się "Śniadanie do łóżka", to on uwikłał się w "Przepis na życie", to jego wymyślono do drugiej części "Och Karola", z wyrafinowanym poczuciem humoru obsadzając w tytułowej roli aktora (świetnego zresztą), który był już Karolem-papieżem. Gdyby spojrzeć na karierę Adamczyka całościowo, można by pewnie wysnuć wniosek o ucieczce od gęby roli, czy to Wojtyły, czy wcześniej Fryderyka Chopina. Taki trick. Tyle że ta kariera dryfuje teraz na mieliznę pop-masowych hitów, skąd bardzo trudno o kolejną zmianę kursu. Robert Więckiewicz? Występuje wprawdzie w rzeczach ambitniejszych, ale od "Różyczki" do "Zwerbowanej miłości" droga niedaleka, a to pewnie nie koniec obsadzania agenta jako agenta. Są jeszcze przykłady Jana Wieczorkowskiego czy Borysa Szyca, Mateusza Damięckiego, Rafała Królikowskiego.
Z kobietami identycznie. Jak tango, to tango. Oprócz Bohosiewicz na występy w polskich produkcjach mogą dziś liczyć Małgorzata Kożuchowska, Marta Żmuda-Trzebiatowska, Małgorzata Socha, Anna Mucha. I tak dalej. Na absolutną nowość rzadko kto dzisiaj postawi, realizując mainstreamowy tytuł. To oczywiście zrozumiałe, lecz potwornie nużące. Kożuchowska jest tu figurą wzorcową. Najpierw naprawdę udana kariera teatralna, potem dwa "Kilery", "Zróbmy sobie wnuka", no i serialowe portfolio: Hanka w wiadomo czym, "Nowa", "Rodzinka.pl", a i "Teraz albo nigdy" czy "Tylko miłość". W końcu: dlaczego nie? Skoro chcą, zapraszają, to trzeba wchodzić. Mimo ryzyka dewaluacji nazwiska, inflacji potrzeb, przyszłych wahań na giełdzie propozycji. No i zmęczenia materiału, czyli widza. Uwielbiam Danutę Stenkę, ale czy naprawdę muszą jej jeszcze instynktownie towarzyszyć właśnie Szymon Bobrowski i Paweł "Kusy" Królikowski? Wystarczy wcisnąć przycisk pilota, żeby ujrzeć te same twarze w rozmaitych konfiguracjach.
I właściwie nie wiadomo, kto winien. Aktor jest od grania. Jak powiedział Piotr Adamczyk przy okazji telewizyjnej dyskusji o polskim kinie: on wykonuje swój zawód. Producent musi zadbać o kasę, więc bierze sprawdzonych. W efekcie czasem trudno się połapać, kto jest kim w którym serialu czy filmie. A ponieważ na zdrowy rozsądek tzw. polskiego show-biznesu nie ma co czekać, może lepiej przełączyć się na inny odbiór? Czyli tam, gdzie Gregory House jest House'em, a nie w piątek dr. Burskim, w czwartek ojcem Mateuszem?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Monday, March 7, 2011
WRONIEC (Wrocławski Teatr Lalek)
Zdaje się, że nagradzana powieść Jacka Dukaja będzie miała całkiem pokaźny żywot sceniczny. W ciągu trzech ostatnich miesięcy pojawiły się na polskich scenach dwie jej inscenizacje. Pierwszą wystawił stołeczny, prywatny Teatr Kamienica (adaptacja i reżyseria Jerzego Bielunasa), najnowszą Wrocławski Teatr Lalek w wersji Mateusza Pakuły (brawa za tekst) i Jana Peszka (reżyseria). "Wroniec" stawia wyobraźni twórców teatru poważne wyzwanie, ale też daje wielkie możliwości. Oto sześcioletni Adaś opowiada burzliwą historię wędrówki w poszukiwaniu rodziny, porwanej 13 grudnia 1981 roku przez tajemniczego Wrońca. Spotyka na swojej drodze ludzi dobrych i złych, dowiadując się przy okazji, jak wygląda świat dorosłych, zbyt wcześnie dojrzewając do bycia jednym z nich. "To wcale tak nie jest, nic a nic", ale "mogłoby tak być, gdyby było" - przekonywali się w książce Lewisa Carolla Tweedledum i Tweedledee, co Dukaj uczynił mottem własnego dzieła wraz z cytatem z "Drogi" Cormaca McCarthy'ego. Zatem z jednej strony metaforyczna baśń o życiu, z drugiej poapokaliptyczna relacja z podróży ojca i syna ku jakiemuś smutnemu nowemu początkowi. A pomiędzy niesamowity świat do wypełnienia postaciami, dźwiękami, obrazami.
Peszek, który czytał świetny audiobook powieści, zdecydował się obsadzić w roli Adasia nie dziecko, nie lalkę (jak Bielunas), lecz dorosłego, młodego mężczyznę (solidna rola Grzegorza Mazonia). Razem z Robertem Rumasem, autorem doskonałej, samoanimującej się scenografii, wstawił Adama w peerelowskie M, by powspominał, przeniósł się w przeszłość i dokonał rachunku sumienia. Mógł być artystą, tworzyć podobnie przedziwne światy, co rzeczywistość Bubeków, Opornych, Milipantów, Pangłowców, został kolejnym szarym człowiekiem w garniturze, zdolnym do snów (wiszący przez chwilę nad sceną szyld Społem z ogonkiem przy o), bezwolnym na jawie. Bohater przenosi więc nas i siebie w lata osiemdziesiąte, przedstawia charaktery tamtych czasów. Widzimy w pigułce skondensowaną historię Polski, również tę sprzed stanu wojennego, kiedy omamieni przez system zwykli ludzie wyrabiali 1000, 20 000, 250 000 procent normy. A potem przejrzeli na oczy, jak pan Beton, nieoceniony pomocnik i opiekun Adasiowej drogi (przewspaniały Tomasz Maśląkowski). Kołacze się też po głowie refleksja dotycząca naszego wieku telefonów komórkowych już nie na podsłuchu (choć są ciągle tacy, co w to nie wierzą). Że wolność to pojęciowa abstrakcja, być może z drugiej strony lustra.
90-minutowe przedstawienie Peszka ogląda się z nadteatralnym zaciekawieniem i zadziwieniem. Mija szybciej niż finałowy odcinek najlepiej zrobionego amerykańskiego serialu. W każdej sekundzie dzieje się coś, czy to na pierwszym, czy w drugim planie, otwierają się ściany, na scenę wpadają kolejne postaci, brzmią rozmaite dźwięki. Reżyser i jego współpracownicy wypełnili przestrzeń pomysłami prostymi, ułożonymi jednak na wysokim poziomie skomplikowania, wykonanymi w niezwykłym tempie i z absolutną perfekcją (uznanie dla choreografa Cezarego Tomaszewskiego). Unosi się nad wrocławskim "Wrońcem" duch dawnych awangardowych doświadczeń Jana Peszka, przypomina się jego popisowy "Scenariusz na nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego", są też bardzo sugestywne elementy nowoczesne, multimedialne (wielki ekran, który śnieży-szarzy-wroni), jest nawet konwencja farsowa (rodzinne otwarcie). Mogłoby być więcej piosenek (muzyka Dominika Strycharskiego), bo te, które są, działają fantastycznie, nie przerywając, tylko rytmizując akcję. Dwie najważniejsze role (Maśląkowskiego i Mazonia) pojawią się w zestawieniach podsumowujących artystyczny rok we Wrocławiu, warto zauważyć pyszny epizod Członka (Marek Tatko, przekonujący także jako mroczny, vaderowski Wroniec), ale chwałę należy oddać całemu zespołowi aktorów. Widać, że mają świadomość występowania w spektaklu znakomitym, choć pewnie tym razem niekoniecznie dla młodszych widzów przeznaczonym.
Jak to się mówi: czapki z głów! Milion procent normy!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Jacek Dukaj WRONIEC, reż. J. Peszek, adaptacja M. Pakuła, Wrocławski Teatr Lalek, 6 marca 2011
PS
Premierze towarzyszy książka pt. "Wrocław walczy o wolność", dokumentująca lata 1980-1989 (tekst Beaty Maciejewskiej, fotoedycja Mieczysława Michalaka, opracowanie graficzne Elżbiety Lukierskiej).
Saturday, March 5, 2011
Sara Antczak, Aleksander Małecki WOLNY I DE KLESZ
Jest w tej książce wiele dobrego. Po drugie język, który prawie niczego nie udaje, nie jest ani specjalnie literacko przetworzony, ani skrajnie imitujący. Po pierwsze jednak: intryga. Ma się nieodpartą ochotę poczytać to, co napisali Sara Antczak i Aleksander Małecki. Oczywiście, z podejrzliwością podchodzi czytelnik do duetowego autorstwa, bo to ciągle jeszcze nietradycyjny sposób i brak nam przyzwyczajenia, ale w tym przypadku łatwo o tym zapomnieć. Wpadając w fabułę. Młody, 24-letni nauczyciel zaczyna pracę w jednym z renomowanych wrocławskich liceów. Ma konto pełne pieniędzy, mógłby nic nie robić, ale wybrał życiową rolę polonisty. Po co? "Chciałem się bawić - wyznaje. - To był mój cel. Nie miałem zamiaru pozwolić, żeby dorosłość stanęła mi na drodze. Więc bujałem się tu i tam. I tak nagle znalazłem praktyki w liceach. I wierzcie mi na słowo, poczułem pieprzone powołanie". Na słowo, rzecz jasna, trudno mu dać wiarę.
Michał Wolny, czyli nauczyciel, chodzi w markowych ciuchach (Adidas, Reserved, H&M - więc nie takich znowu markowych), jeździ wspaniałą furą, a nauczycielstwo kojarzy mu się z kontaktem z atrakcyjnie niepełnoletnimi pannami. Jedna z nich zresztą od razu ląduje w jego łóżku i przysporzy mu potem pewnych kłopotów. Ale nie martwcie się, przyszli czytelnicy, nie aż takich, o których myślicie. Michał przejmuje najtrudniejszą klasę w szkole, pełną zbuntowanych nastolatków pałających nienawiścią do każdego, kto kojarzy im się z władzą i życiowym oportunizmem. Początkujący anarchiści znaczą swój świat niechęcią do innych, gettowością, lecz także traumą. Kacpra bije bezwzględny bogaty ojciec, Ninę wychowuje samotna 33-letnia matka-dziennikarka, Ewelina matki już nie ma. Biedne dzieci. Wolny się miota. W końcu jak zabawa, to zabawa. Jednakże rola urzędnika publicznego, wychowawcy zobowiązuje. "Daj spokój, bycie nauczycielem jest do dupy - perswaduje Michałowi kolega chirurg (ksywa Skalpel). - Wracasz, a tu telefony to od uczniów, to od policji. Brak czasu wolnego. Musisz brać odpowiedzialność za to, co oni zrobią. Poderwie cię uczennica i wylatujesz. Pobijesz ucznia i masz sprawę w sądzie". Ale Wolny się uparł.
Relacja między młodym nauczycielem a tylko kilka lat młodszymi licealistami powinna być tutaj kręgosłupem, bo to właśnie ten element naprawdę interesuje, zwłaszcza tu i teraz, w kraju przemian, które jeszcze może da się uformować ku lepszej szkolnej przyszłości następnych pokoleń. Chociaż pewnie się nie da, skoro nikt sobie z problemem anarchizowania się młodzieży nie poradził. Radzi sobie życie, prędzej czy później usamodzielniając i, siłą fatalną, uspołeczniając zapalonych faszystów, anarchistów, punkowców, alterglobalistów. Ale tego jeszcze w tej książce nie znajdziemy. "Wolny i De Klesz" zatrzymuje w kadrze okres licealny, jedynie szkicując ciąg dalszy poprzez żywot Michała lub jego umiarkowanie wyluzowanych kumpli. Wraz z postępem akcji proporcje się chwieją. O Wolnym pisze się coraz mniej, o ludziach z klasy 1D coraz więcej. I coraz bardziej konwencjonalnie, niestety. Pojawiają się nieśmiertelni ikoniczni: Cobain, Morrison, Curtis (czarną tasiemkę z ich nazwiskami nosi Majka). Ważnym punktem staje się koncert Sex Pistols, na który wędrują dwudziestopierwszowieczni fani bez krytycyzmu. Żeby co? Zobaczyć pięćdziesięcioletniego Rottena w Hali Stulecia?
Dolega więc tej powieści literacki anarchizm, czyli brak decyzji, kto tu jest bohaterem. Kacper czy Michał? Jednostki czy zbiorowość? Układ między przeciwnymi stronami czy układziki w ramach stron? Trudno czasem zaakceptować radosną umowność i prosty pokoleniowy psychologizm, brak punktu dojścia, schematyzm, nagłe moralizatorskie ciągoty. Ale wygrywają emocje. To dlatego czytamy powieść Antczak i Małeckiego z czymś więcej niż zainteresowaniem. Chcemy przecież poznać dzisiejszą młodzież, nasze dzieci, kilkunastoletnie poczucie humoru, honoru i hormonów, spojrzeć na świat ich oczami, zrozumieć i współodczuć. Rozczarujemy się w finale, lecz bez żalu. Bo młodzi autorzy potrafią wciągnąć w tzw. świat przedstawiony, zarysować naprawdę wyraziste portrety postaci. Wcale niemało jak na debiut. "Wolny i De Klesz" to 300 stron prozy, którą po prostu świetnie się czyta. Bardzo jestem ciekawy następnej książki wrocławskich autorów.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Sara Antczak, Aleksander Małecki WOLNY I DE KLESZ, Jirafa Roja, 2011