Odradzałem Państwu kiedyś lekturę tzw. literackiego mash-upu pt. „Duma i uprzedzenie i zombie”, czyli tworu powstałego na podstawie, a raczej nawozie popularnej powieści Jane Austen. Prorokowałem wtedy żartem, że kolejne będą inne dzieła światowego kanonu, nie przewidziałem, że za rasowanie własnej klasyki wezmą się Polacy. A przecież mogłem się tego spodziewać, znając upodobanie rodaków do wszelkich kulturowych zrzynek. Na ślad książki „Przedwiośnie żywych trupów” trafiłem czytając znakomitą w swoim gatunku kryminalnej fantastyki powieść Eugeniusza Dębskiego pod nieco niecenzuralnym tytułem „Moherfucker” (recenzja niebawem). Wśród tytułów-nowości widniało sobie właśnie „Przedwiośnie” podpisane przez autora głównego, a więc Stefana Żeromskiego, oraz autora drugiego, podautora, Kamila Śmiałkowskiego. Dziennikarza mającego na wydawniczym koncie leksykony o Jamesie Bondzie i wampirach. Całkiem zresztą niezłe. Jego „Przedwiośnie żywych trupów” jest, niestety, tragiczne.
Nad pomysłem żerowania na cudzym pastwić się nie będę. Dla kasy różni ludzie robią różne brzydkie rzeczy – ich grzech, ich pokuta. Przyjrzyjmy się samej robocie. Śmiałkowski mówił w jednym z wywiadów, iż unowocześnienie utworu Żeromskiego polegało na zmianach, w sumie, niewielkich, przyznawał się do zaledwie dziesięcioprocentowej ingerencji w tekst-oryginał. To, w sumie, prawda. Porównajmy fragment, gdy Cezary pracuje na porewolucyjnym cmentarzysku, jeszcze w Baku:
Żeromski-Żeromski: Przywykł do tego zajęcia, przyzwyczaił się nawet do wstrętnej woni rozłożonych trupów. Nastawiał nozdrza pod wiatr lecący z wolnych górskich pustyń i obojętnie spełniał swe obowiązki, myśląc o rzeczach i sprawach weselszych od widoku, który wciąż miał przed oczyma. Weselszą była przede wszystkim myśl o jadle, którego skąpo, lecz w porcjach niezawodnych i stałych oraz w wiadomych terminach udzielali zwycięzcy. Ostatnimi czasy, wśród głodówek oblężenia i „na wojnie”, Cezary Baryka bardzo wyszczuplał i stracił na sile. Zdarzały mu się minuty zamroczeń i „podpierania się nosem”, toteż teraz jadł przyznaną mu i przeznaczoną dlań mamałygę z nieopisaną rozkoszą.
Żeromski-Śmiałkowski: Przywykł do tego zajęcia, przyzwyczaił się nawet do wstrętnej woni rozłożonych trupów. Nastawiał nozdrza pod wiatr lecący z wolnych górskich pustyń i obojętnie spełniał swe obowiązki, myśląc o rzeczach i sprawach weselszych od widoku, który wciąż miał przed oczyma. Weselszą była przede wszystkim myśl o jadle, które czasem udało mu się w ramach pracy zorganizować. Nocami po cichu wracał do niektórych celowo płyciej zakopanych ciał i posilał się mózgami.
Subtelna różnica, przyznać trzeba. Co poza tym? Czarek gryzie rękę matki, gdy ta już leży w grobie, kocha ojca, jednocześnie pożądając jego mózgu, a na warszawskiej medycynie z zapałem kraje truposze (tak jak u Żeromskiego), z tym, że pan Szymon Gajowiec ujawnia się w nowej wersji jako „jeden z najwybitniejszych w Polsce nekromantów” i utrzymuje podopiecznego w stanie out-of-zombie za pomocą tabletek. Kiedy ich zabraknie podczas Barykowego pobytu w Nawłoci, Czaruś będzie sobie musiał radzić, smakując klerykalny sok z głowy księdza Anastazego i płyn mózgowy otrutej Karusi. A panna Wanda rozłoży w pewnej chwili skrzydła, unosząc się w niebo i tyle o niej słyszano, tyle ją widziano. I tak dalej. Daleko idących zmian językowych nie znajdziemy. Redukcje są kosmetyczne. Zresztą w kwestii języka Śmiałkowski miał łatwe zadanie, wszak już u autora głównego, wbrew obiegowym opiniom o trudnym stylu, pojawiają się wyrażenia typu: „wygląda cwanie” czy też „miała szesnaście lat, a jednak nie mogła przeleźć z piątej do szóstej klasy szkoły państwowej”.
Przeleźć przez takie „Przedwiośnie”, „Przedwiośnie żywych trupów”, to zajęcie kompletnie bezsensowne. Bo ani błyskotliwej zabawy pastiszowej, ani poważnej lektury nie zaznamy. Przeróbka Śmiałkowskiego jest zbyt grzecznie ubabrana w straszny wątek, by umrzeć ze śmiechu, a jeśli interesuje nas przeczytanie powieści-legendy, po wstrętnie woniejący brudnym zyskiem klon sięgać nie będziemy. Jeszcze przed wydaniem tej nietrafionej publikacji Kamil Śmiałkowski zapowiedział w wywiadzie dla Stopklatki: „Jak tylko to wyjdzie, uważam, że powinniśmy iść dalej i wydać antologię nowel pozytywistycznych. Jaki potencjał tkwi chociażby w ‘Antku’?!”. Wprawdzie nie wyszło, ale do spokojnej głowy w sprawie przyszłego ataku literackich wampirów na naszych pisarzów jakoś mi daleko.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
Stefan Żeromski, Kamil Śmiałkowski PRZEDWIOŚNIE ŻYWYCH TRUPÓW, Runa, 2010
Wednesday, December 29, 2010
Saturday, December 25, 2010
ROMEO I JULIA (Opera Wrocławska)
Premiera pełnospektaklowego baletu w dzisiejszych teatrach operowych, również we Wrocławiu, należy do okazji świątecznych. Raz na sezon to stanowczo za mało, by upoić baletowych miłośników. Więc jeśli już uda się wejść na afisz, to z tytułem wartym oczekiwania. Jak mistrzowski "Don Kichot" Minkusa przygotowany kilkanaście miesięcy wcześniej przez Beate Vollack. Jak "Romeo i Julia"?
Jerzy Makarowski, choreograf wrocławskiej wersji jednego z najpopularniejszych baletów XX wieku, podjął decyzję karkołomną. Oczyścił libretto z tanecznych epizodów, by zaprezentować historię tragicznej miłości w możliwie czystej formie. Nie znajdziemy więc tutaj dekoracyjnych "tanuszków", jak deklarował przedpremierowo niegdysiejszy solista Teatru Wielkiego w Warszawie, potem artystyczny emigrant realizujący w teatrach niemieckich. Cała siła inscenizacji koncentruje się na tytułowej parze i konflikcie między rodzinami, a sceniczne wydarzenia narracyjnie spaja i organizuje pantomimicznie zaprogramowana postać Fatum. I to jest pomysł atrakcyjny, wręcz szekspirowski, niepokojąco zagrany przez Gienadija Rybalchenko, ale niewystarczający, czego świadomość Makarowski zapewne miał. Stąd niezbyt udane próby dodania do kameralnego spektaklu elementów widowiska.
Pierwszą część trzeba przetrwać. Niestety, wieje nudą. Szermiercze walki bardzo się dłużą, wyglądają jak zajęcia w szkole aktorskiej, a nie teatralny, czy też filmowy, jak chciał choreograf, zestaw coraz to ciekawszych popisów. W kółeczku, w duecie, panowie i panie, stykając klingi, krzycząc, popatrując na siebie wilkiem przedstawiają stopień zwaśnienia stron. W epoce 3D taki staroświecki taniec z szabelkami uchodzi tylko przez chwilę. Makarowski nie poczuł w tej sprawie umiaru. Jedna jedyna spełniona scena dzieje się w pokoju Julii, jeszcze dziewczyny, która broni się przed kobiecością. Potem następuje czytelny wprawdzie, lecz konwencjonalny bal (także w scenografii rozegrany zbyt oszczędnie), a spotkanie przyszłych zakochanych nie grzeszy namiętnością. Ten chłód da o sobie znać w najbardziej rozczarowującym fragmencie spektaklu, czyli w duecie Julii i Romea (biegły Sergii Obemerok). Absolutnie zawodzi tu Makarowskiego choreograficzna wyobraźnia lub może po prostu serce do tanecznych intymności. Soliści są technicznie znakomici, ale bez pomocy choreografa cóż mogą zrobić, co zatańczyć? Zwłaszcza że i wybrana muzyka Prokofiewa opiera się właściwie na jednym powracającym temacie. Szkoda tej, klasycznie ujętej, pierwszej części przedstawienia, bo przepływa przed widzem zbyt obojętnie. Dobrze przynajmniej, że wzrok zatrzymują kostiumy (Ryszarda Kai), no i pojawia się Fatum.
Zastrzeżenia co do nierównej inscenizacji są poważne, ale artystom należą się wyłącznie brawa! Spisują się fantastycznie, a Nozomi Inoue jako Julia potwierdza swój aktorski talent, nie tracąc nic z tanecznej perfekcji. Kiedy trzeba jest eteryczna, gdy jej postać rozwija się z biegiem akcji, potrafi pokazać, jak Julia staje się kobietą, walczy o siebie i ukochanego, mimo ciężaru rodzinnych uprzedzeń. W drugiej odsłonie widzimy w Operze Wrocławskiej całkiem inny balet niż przed antraktem. Przede wszystkim tancerze wykorzystują współczesne formy tańca, momentami rewelacyjnie, co świadczy o wysokich umiejętnościach i dojrzałej wszechstronności wrocławskiego zespołu. Wreszcie coś się naprawdę dzieje, choć w ograniczonych mikroświatach, w relacjach między bohaterami. Tu fabuła odchodzi na drugi plan, interpretacja należy do widzów. Co czuje Julia, która musi wybierać z możliwości nie do pogodzenia? Co czuje jej matka (bardzo dobra w drugim akcie Sylwia Piotrowicz), której kochanek został zabity przez zięcia? Kim jest Fatum? Ojcem Laurentym, pragnącym szczęścia i zgody, czy mroczną mocą prowadzącą ludzi tam, gdzie panuje nienawiść, dokąd zresztą sami siebie doprowadzają? Chyba jednak to drugie, co sugeruje choćby wyrazista, przewodnia figura zastygania w pozie niemal dziecięcej kołyski. Mamy więc kawał świetnie zatańczonego teatru tańca i z teatru wychodzimy w sumie usatysfakcjonowani.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Sergiusz Prokofiew ROMEO I JULIA, insc. i choreografia Jerzy Makarowski, premiera w Operze Wrocławskiej 19 grudnia 2010
Jerzy Makarowski, choreograf wrocławskiej wersji jednego z najpopularniejszych baletów XX wieku, podjął decyzję karkołomną. Oczyścił libretto z tanecznych epizodów, by zaprezentować historię tragicznej miłości w możliwie czystej formie. Nie znajdziemy więc tutaj dekoracyjnych "tanuszków", jak deklarował przedpremierowo niegdysiejszy solista Teatru Wielkiego w Warszawie, potem artystyczny emigrant realizujący w teatrach niemieckich. Cała siła inscenizacji koncentruje się na tytułowej parze i konflikcie między rodzinami, a sceniczne wydarzenia narracyjnie spaja i organizuje pantomimicznie zaprogramowana postać Fatum. I to jest pomysł atrakcyjny, wręcz szekspirowski, niepokojąco zagrany przez Gienadija Rybalchenko, ale niewystarczający, czego świadomość Makarowski zapewne miał. Stąd niezbyt udane próby dodania do kameralnego spektaklu elementów widowiska.
Pierwszą część trzeba przetrwać. Niestety, wieje nudą. Szermiercze walki bardzo się dłużą, wyglądają jak zajęcia w szkole aktorskiej, a nie teatralny, czy też filmowy, jak chciał choreograf, zestaw coraz to ciekawszych popisów. W kółeczku, w duecie, panowie i panie, stykając klingi, krzycząc, popatrując na siebie wilkiem przedstawiają stopień zwaśnienia stron. W epoce 3D taki staroświecki taniec z szabelkami uchodzi tylko przez chwilę. Makarowski nie poczuł w tej sprawie umiaru. Jedna jedyna spełniona scena dzieje się w pokoju Julii, jeszcze dziewczyny, która broni się przed kobiecością. Potem następuje czytelny wprawdzie, lecz konwencjonalny bal (także w scenografii rozegrany zbyt oszczędnie), a spotkanie przyszłych zakochanych nie grzeszy namiętnością. Ten chłód da o sobie znać w najbardziej rozczarowującym fragmencie spektaklu, czyli w duecie Julii i Romea (biegły Sergii Obemerok). Absolutnie zawodzi tu Makarowskiego choreograficzna wyobraźnia lub może po prostu serce do tanecznych intymności. Soliści są technicznie znakomici, ale bez pomocy choreografa cóż mogą zrobić, co zatańczyć? Zwłaszcza że i wybrana muzyka Prokofiewa opiera się właściwie na jednym powracającym temacie. Szkoda tej, klasycznie ujętej, pierwszej części przedstawienia, bo przepływa przed widzem zbyt obojętnie. Dobrze przynajmniej, że wzrok zatrzymują kostiumy (Ryszarda Kai), no i pojawia się Fatum.
Zastrzeżenia co do nierównej inscenizacji są poważne, ale artystom należą się wyłącznie brawa! Spisują się fantastycznie, a Nozomi Inoue jako Julia potwierdza swój aktorski talent, nie tracąc nic z tanecznej perfekcji. Kiedy trzeba jest eteryczna, gdy jej postać rozwija się z biegiem akcji, potrafi pokazać, jak Julia staje się kobietą, walczy o siebie i ukochanego, mimo ciężaru rodzinnych uprzedzeń. W drugiej odsłonie widzimy w Operze Wrocławskiej całkiem inny balet niż przed antraktem. Przede wszystkim tancerze wykorzystują współczesne formy tańca, momentami rewelacyjnie, co świadczy o wysokich umiejętnościach i dojrzałej wszechstronności wrocławskiego zespołu. Wreszcie coś się naprawdę dzieje, choć w ograniczonych mikroświatach, w relacjach między bohaterami. Tu fabuła odchodzi na drugi plan, interpretacja należy do widzów. Co czuje Julia, która musi wybierać z możliwości nie do pogodzenia? Co czuje jej matka (bardzo dobra w drugim akcie Sylwia Piotrowicz), której kochanek został zabity przez zięcia? Kim jest Fatum? Ojcem Laurentym, pragnącym szczęścia i zgody, czy mroczną mocą prowadzącą ludzi tam, gdzie panuje nienawiść, dokąd zresztą sami siebie doprowadzają? Chyba jednak to drugie, co sugeruje choćby wyrazista, przewodnia figura zastygania w pozie niemal dziecięcej kołyski. Mamy więc kawał świetnie zatańczonego teatru tańca i z teatru wychodzimy w sumie usatysfakcjonowani.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Sergiusz Prokofiew ROMEO I JULIA, insc. i choreografia Jerzy Makarowski, premiera w Operze Wrocławskiej 19 grudnia 2010
Friday, December 17, 2010
Andrzej Grabowski MAM PRAWO...CZASAMI...BANALNIE
Kiepska płyta świetnego aktora. Ma prawo, ale po co? Więcej w dźwięku:
....................
Andrzej Grabowski MAM PRAWO...CZASAMI...BANALNIE, Universal Music Polska, 2010
....................
Andrzej Grabowski MAM PRAWO...CZASAMI...BANALNIE, Universal Music Polska, 2010
Thursday, December 9, 2010
Grzegorz Chojnowski ALAIN BERNARD
Nakładem Wydawnictwa ISKRY ukazała się książka dokumentująca lata pracy Alaina Bernarda w Polsce. Dla osób zawodowo zajmujących się tańcem Bernard jest postacią, bez której trudno wyobrazić sobie taneczną nowoczesność. To on, pojawiając się w końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w Gdańsku, ucząc swoich pierwszych polskich studentów, sprowadził do nas jazz, styl dziś niezwykle popularny, zdobywający coraz więcej baletowej przestrzeni. Zanim Alain Bernard przyjechał do Polski zaledwie nieliczna grupa tutejszych tancerzy wiedziała, na czym polega specyficzna technika tańca jazzowego, główny element amerykańskiego musicalu. Niewielu wyjeżdżało za granicę, nauka jazz dance wydawała się klasycznie kształconej młodzieży abstrakcyjną atrakcją. Kiedy jednak zostały stworzone możliwości do corocznych kontaktów ze szwajcarskim ekspertem, ochoczo z nich korzystali zarówno uczniowie ostatnich lat szkół baletowych, jak i czynni, sławni już w kraju soliści. Tak rodziło się u nas zainteresowanie innym stylem, zaczęło budowanie nowej rzeczywistości. W 1981 roku Bernard zdążył przygotować dwa pierwsze w polskiej historii jazzowe balety, a po stanie wojennym wrócił, by kontynuować pracę, którą zdecydował się pioniersko podjąć. Znów uczył, inscenizował kolejne spektakle, również czysto klasyczne. Jego dawni studenci stawali się nauczycielami, on sam doczekał się laurów od środowiska.
Po przeszło trzydziestu latach od pierwszych letnich kursów Alaina Bernarda w Polsce nowoczesny taniec przeżywa tu prawdziwy złoty okres. Czas więc na spojrzenie wstecz, na jedno ze źródeł obecnej popularności stylu jazz, na przypomnienie zjawiska, jakim nie tylko w polskim świecie tańca jest szwajcarski choreograf, pedagog, tancerz, dociekliwy badacz, znawca baletowych dziejów, komentator wydarzeń bieżących, znany w Europie kolekcjoner. To właśnie jemu chciało się kiedyś przyjechać na Wschód, na Białoruś, Litwę, do Estonii, Czech, do Rosji, by do baletowej tradycji klasycznej dołożyć w tych krajach też już bogatą tradycję tańca jazzowego. Najczęściej przyjeżdżał do Polski, gdzie znalazł przyjaciół i szacunek, gdzie jego praca okazała się wyjątkowo potrzebna, gdzie w końcu zamieszkał.
Czytelnik znajdzie w tym opracowaniu pełen przegląd polskiej działalności Alaina Bernarda, nauczyciela kilku pokoleń tancerzy i choreografów, inscenizatora pamiętnych baletów, zwieńczony obszernym wywiadem z bohaterem. Na końcu zamieszczono szczegółowe kalendarium bogatego dorobku szwajcarskiego mistrza z lat wizyt i pobytu w Polsce. Warto jednak pamiętać, iż to zaledwie mała część całości, bo Alain Bernard na długo przed przyjazdem do nas zasłużył na miano „ojca tańca jazzowego” w rodzimej Szwajcarii, prowadził zajęcia na całym świecie, z sukcesem wystawiał spektakle. To, że przystanek Polska stał się dla niego przystanią, jest również zasługą wielu mądrych ludzi stąd, artystów i działaczy baletowej kultury, którzy w odpowiednich chwilach widzieli w Alainie Bernardzie człowieka przeznaczonego do wypełniania historycznie znaczącej misji, nauczenia Polaków stylu jazz, a przy okazji odświeżenia polskiego życia baletowego. Niniejsza książka tę misję dokumentuje.
...................................
„Alain Bernard to choreograf, który łączy w sobie wiele zalet, wrażliwość plastyczną, choreograficzną, muzyczną, a także, co bardzo istotne, cierpliwość pedagogiczną. Rzadko spotykałem w życiu ludzi tego pokroju, obdarzonych takim talentem, jaki ma Alain Bernard” (Bogusław Kaczyński)
„Na pewno nie byłoby w Romie takiego dobrego baletu, gdyby nie Alain. To on stworzył te trzy trudne choreografie („Coppélia”, „Dziadek do orzechów”, „Kopciuszek”). Każda na wysokim poziomie artystycznym, podobała się publiczności. Osiągnęliśmy sukces, to czysty rachunek” (Maria Krzyszkowska)
„Robił na nas wielkie wrażenie. Znakomicie pokazywał każde ćwiczenie, dokładnie wiedzieliśmy, czego wymagał” (Maria Kijak)
„Alain Bernard był postacią wyjątkową. Wymagał od nas wielkiej dyscypliny, traktowaliśmy pracę z nim jako duże wyzwanie. Mieliśmy dzięki temu większe możliwości rozwoju” (Roman Komassa)
„Dla nas to było po prostu w tamtych czasach prawdziwe odkrycie. Alain Bernard potrafił dotrzeć do swoich studentów, pokazać nam odmienny styl. Był też dla nas wzorem, ze wszystkich sił starałam się jego taniec naśladować” (Renata Tomaszewska)
„Gdy z podziwem obserwowaliśmy jego taniec, zapominaliśmy, że jesteśmy nie widzami, lecz uczniami” (Ewa Wycichowska)
...................................
Fragment wywiadu z Alainem Bernardem, zamieszczonego w książce:
- Co pan wiedział o Polsce przed przyjazdem na pierwsze warsztaty?
- Nic, zupełnie nic. Oczywiście oprócz wiedzy na temat wielkich nazwisk polskich tancerzy z historii baletu, choćby gwiazd Diagilewa. To był czas żelaznej kurtyny, niewiele informacji stąd docierało do Szwajcarii. Kiedy uczyłem w Dreźnie, w szkole u Gret Palluca, miałem kilku polskich uczniów. Jakiś czas później otrzymałem list z pytaniem, czy byłbym skłonny poprowadzić kursy w Polsce. Gdy przyjechałem, zacząłem się interesować, jak zawsze to robię w nowym kraju, tutejszym życiem baletowym, światem tańca. I powoli zacząłem rozumieć, co się dzieje, jakie są tu zespoły, kto im przewodzi i tak dalej. Wcześniej tego nie wiedziałem. To był skok do zimnej wody, jak mówi się w języku niemieckim.
- Czyli skok na głęboką wodę, jak mawiamy w Polsce.
- Ze Szwajcarii przyjechałem samochodem. Bardzo spodobała mi się polska wieś, piękne krajobrazy. Wszystko wspaniałe, zachęcające. Oprócz hotelu. Pamiętam też sklepy, w których nie było nic poza herbatą. A ja miałem dużo pieniędzy zarobionych tutaj, nie mogłem ich wywieźć , wymienić na zachodnią walutę. Musiałem wydać, ale na co? Zatem gdziekolwiek pracowałem, zabierałem swoich studentów do restauracji, żeby zjedli przyzwoity obiad, nie to, co dostawaliśmy na kartki w stołówce.
- Musi pan mieć duszę pioniera skoro zdecydował się pan w tamtych czasach pracować na wschodzie Europy.
- Na Zachodzie też pracowałem. W Szwajcarii nazywają mnie ojcem tańca jazzowego. Nikt przede mną nie zajmował się tam jazzem. Kiedy po powrocie ze Stanów założyłem własną szkołę, uczyłem jazz dance, bo nikt go nie znał. Potem były m.in. Niemcy, Bułgaria, no i Polska. W pewnym sensie tutaj też zostałem ojcem tańca jazzowego. Powadziłem zajęcia dla tancerzy przygotowujących musical „Metro”, wielu moich polskich studentów uczyło i uczy tego stylu. W ten sposób staje się coraz bardziej rozpowszechniony i popularny. Podobnie w Szwajcarii. Wszyscy pedagodzy starszej generacji brali udział w zajęciach w mojej szkole.
...................................
Alain Bernard – wybitny tancerz, choreograf, pedagog, kolekcjoner i historyk baletu. Tańca klasycznego uczył się w ojczystej Szwajcarii oraz m.in. w nowojorskiej School of American Ballet George’a Balanchine’a. Był pierwszym studentem, który otrzymał stypendium prestiżowej szkoły Marthy Graham, gdzie przez dwa lata poznawał jej technikę. Tańczył od Nowego Jorku po Paryż. Prowadził w Bernie własną szkołę tańca jazzowego. W wielu krajach tworzył choreografię do baletów jazzowych i klasycznych. Do Polski przyjechał po raz pierwszy w latach 70. XX wieku. Pracował tu jako pedagog, choreograf i juror konkursów baletowych. Dziś mieszka na Mazurach.
Grzegorz Chojnowski – z wykształcenia anglista i polonista. Od 1994 roku jest dziennikarzem prasowym, radiowym i telewizyjnym (m.in. TVP, Polskie Radio, Gazeta Wyborcza, Notatnik Teatralny, Der Neue Merker, Fraza, Ha!art). W Radiu Wrocław prowadzi autorski Wieczór z Kulturą.
...................................
SPIS TREŚCI
Wstęp 5
Let’s Jazz It 9
Fascynacja i tortura 10
Nowa jakość 14
Metoda 19
Trudne otwarcie na świat 24
Lepsze teraz 29
„Zatańczmy jazz” 32
Oberek w stylu jazz 34
„Jazz dla dwunastu...” 38
Postscriptum po latach, czyli „Celebration” 42
Szwajcarski Wschodnioeuropejczyk 45
A to właśnie Polska, czyli Opera Nova 47
Pomóc w rozwoju sztuki baletowej 47
Balet mój widzę ogromny 49
Wielki balet to żart 50
Prawda czasu 53
Czysta klasyka. Alain Bernard i Teatr Muzyczny „Roma” 57
„Coppélia” 61
„Dziadek do orzechów” 73
„Kopciuszek” 81
Czysty rachunek. Rozmowa z Marią Krzyszkowską 91
Od walców do tanga w Operze Wrocławskiej 95
„Valses” 96
„Tangos” 100
Liczy się rezultat. Rozmowa z Marią Kijak 106
Pełnia satysfakcji. Wywiad z Alainem Bernardem 111
Kalendarium i varia 137
Indeks nazwisk 168
........................
Grzegorz Chojnowski ALAIN BERNARD – POLSKI ROZDZIAŁ, Iskry, 2010
Angelus 2010 Reportaż
We Wrocławiu przyznano po raz piąty literacką nagrodę Europy Środkowej ANGELUS. W gronie siedmiu finalistów znaleźli się autorzy rumuńscy: Norman Manea, Eginald Schlattner, polscy: Wojciech Albiński, Jacek Dukaj, Zbigniew Kruszyński, Antoni Libera, i pisarz węgierski György Spiró. Stawką była statuetka Angelusa i 150 tysięcy złotych (oraz 20 tys. zł dla tłumacza).
Oto relacja z gali (4.12.2010) i wywiady:
W poprzednich latach wrocławską nagrodę wygrywali: Czech Josef Skvořecky, Węgier Péter Esterházy, Austriak Martin Pollack oraz pisarz ukraiński Jurij Andruchowycz. Angelus to obok nagrody Nike najcenniejsze wyróżnienie literackie przyznawane w Polsce.
Oto relacja z gali (4.12.2010) i wywiady:
W poprzednich latach wrocławską nagrodę wygrywali: Czech Josef Skvořecky, Węgier Péter Esterházy, Austriak Martin Pollack oraz pisarz ukraiński Jurij Andruchowycz. Angelus to obok nagrody Nike najcenniejsze wyróżnienie literackie przyznawane w Polsce.