Jestem w stanie się założyć, może nie o palec, jak pewien wyrywny dziennikarz, że większość recenzji tej książki będzie się zaczynać od zdań w stylu "gdy krytycy literatury przechodzą na drugą stronę mocy, prawdopodobieństwo porażki wzrasta wprost proporcjonalnie do redukcji znamion energii sukcesu", co w wolnym tłumaczeniu na retorykę względnie zrozumiałą znaczy po prostu: "czy to możliwe, by krytyk literacki napisał porządny kryminał lub w ogóle porządną powieść?". Odpowiedź na tak postawione pytanie wbrew pozorom łatwa nie jest, bo wprawdzie wiadomo, iż krytyk zna wszystkie chwyty, umie twórczo stukać w klawisze laptopa, lecz ta preinstalowana świadomość może przeszkadzać. Niedawno mieliśmy w sumie dość udane wejście smoczkini Magdaleny Miecznickiej w świat ludzi piszących, sukcesy odnoszą Joanna Bator i Inga Iwasiów, teraz porwali się na własną prozę kolejni. Marta Mizuro, recenzentka i redaktorka przepoważnej "Odry" oraz Robert Ostaszewski, redaktor jeszcze bardziej niszowych pism "Fa-art" i "Dekada literacka", oboje laureaci nagrody im. Frydego, przyznawanej przez stowarzyszenie krytyki literackiej. W duecie, bo, jak objaśniał starszy pan, jeżeli robić coś, to nie indywidualnie. We dwoje łatwiej znieść klęskę, choć, z drugiej strony, trudniej skonsumować zwycięstwo. No i napisać zwartą opowieść sensacyjną.
Kryminał to gatunek piekielny, precyzyjny, nieznoszący amatorszczyzny, niezapewniający alibi, jeśli coś pójdzie nie tak, jeśli literacki plan wypali niedoskonale. Poprzeczka została zatem wysoko zawieszona, zwłaszcza że "Mroczna seria", pod której auspicjami rzecz wydano, staje się powoli polską klasyką popularnej literatury sensacyjnej. Istnieją oczywiście poradniki pisania książek z dreszczykiem, zawierające szczegółowe reguły gry, ale w każdej sztuce, a nawet rzemiośle, liczy się to coś więcej. Najprościej to coś osiągnąć poprzez wymyślenie oryginalnych bohaterów i/lub niespotykanej dotąd (zbyt często) aury. Na przykład czasoprzestrzennej (jak u Marka Krajewskiego), na przykład obyczajowej (jak choćby u Szwedów). Mizuro z Ostaszewskim też tak właśnie próbują. Dodając do rezerwuaru środków powieściotwórczych aurę podtekstu kulturowego, no i zwykłego pastiszu.
"Po zmyciu sterty naczyń Gajewski mógł więc znów udać się do swojej samotni. Umościł się w fotelu i z lubością wgłębił w oglądanie obrazków z najnowszego numeru "GQ", edycja brytyjska, stwierdziwszy jednak, że Dylan Jones & S-ka wciąż nie lansują krawatów w bałwanki, przerzucił się na Memento Mori Iana Rankina. Odłożył książkę mniej więcej po czterdziestu stronach. -Taa - powiedział do siebie".
Trzeba przyznać, że odwagi autorom "Kogo kocham, kogo lubię" nie brakuje. Po czterdziestu stronach ich powieść też w końcu można odłożyć, skoro najważniejsza postać, nadkomisarz krakowskiej policji Jan Gajewski, okazuje się być modnisiem, znawcą perfum, mistrzem kulinariów, całkowicie spantoflarzałym w domu, z którego chętnie się wynosi, kiedy dzieci i żona brzmią zanadto dziecięco i małżeńsko. "Boże, niech kogoś zabiją, niech ktoś zadzwoni" - myśli sobie błagalnie pan Jan w takich momentach. I czasem zostaje wysłuchany. Czasem wyciąga go z domowego chaosu niejaki Marek Sroka, współpracownik, by nie używać dwuznacznego określenia partner, pozujący na macho, słuchający Rammsteinu, palacz mocnych, właściciel zdezelowanego volkswagena kobieciarz. Srokę i Gajewskiego uzupełnia młodsza aspirant Beata Źrenicka, "Pamela Anderson z trupiego patrolu", jak ją nazywa Marek. Sami Państwo widzą, że takiego zestawu poważnie traktować się nie da. Tak jak nie da się poważnie podejść do tej książki, dla której kryminalny gatunek i tak zwana intryga są zaledwie pretekstem. Do literackiej zabawy.
I tak tę powieść należy czytać. Nie chodzić po nitce do kłębka, nie śledzić zabójczych tropów, nie zgadywać, czemu zginęli Płatek czy Kotwicka. Wyjaśni się samo, przy okazji ironiczno-dowcipnej narracji, stąd i zowąd biorącej motywy i drobiazgi. "Stowarzyszenie sfrustrowanych policjantów", "Baby, ach te baby", "Brzydka ona, brzydki on" - tak zatytułowano trzy z piętnastu rozdziałów, Zadyma, Beniowski, Mleczko, Rabarbar - takie nazwiska nosi czterech z kilkudziesięciorga charakterów. "Kogo kocham, kogo lubię" - taki tytuł do prawdziwego kryminału też przecież nie przystaje. Książka duetu Mizuro-Ostaszewski bywa błyskotliwa, zwłaszcza w dziedzinie chichotu z naszej popkulturowej cywilizacji, i w tej, pojedynczej, dawce może być lekiem na zło telewizyjnych seriali sensacyjnych czy brutalnych literackich dreszczowców. Tylko po co wydawać ją w "Mrocznej serii"? Dla jaj?
A początkowe pytanie o to, czy krytycy literaccy potrafią być autorami? Odpowiedź zależy od konkretnych krytyków, i konkretnych autorów. Tutaj Mizuro-Ostaszewski (w skrócie MO) częściej pozostają krytykami niż zdobywają się na autorstwo. I może dobrze.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...............................................
Marta Mizuro, Robert Ostaszewski KOGO KOCHAM, KOGO LUBIĘ, W.A.B., 2010
Tuesday, September 28, 2010
Sunday, September 12, 2010
BIAŁE MAŁŻEŃSTWO
Początek tego spektaklu utkany jest z dwóch bliźniaczych scen, w których najpierw główne bohaterki, nastoletnie dziewczyny, czytają podręcznik obyczajów zwierząt i dzikich, potem rodzice Bianki dobierają się do jej młodzieńczych poezyj. Komiczny wstęp zostaje przedłużony rozmową panów deklamujących niby wulgarne, niby pretensjonalne wyjątki i dowcipy. Brzmią m.in. słynne strofy Tetmajera ze skądinąd ślicznego erotyku "Lubię, kiedy kobieta...". I ta pastiszowa, może nawet parodystyczna konwencja świetnie się w "Białym małżeństwie" ciągle sprawdza. Ale nie jako lustro społecznych gier z seksualnością, lecz ludzka komedia z dawnej epoki, do obserwowania i chichotania.
Gorzej się dzieje, gdy w przedstawienie według dramatu Tadeusza Różewicza wpycha się ton serio, motyw traumatyczny, elementy pogłębiające. Zbyt wiele bowiem grzybów w tym z modernizmu wziętym lesie. Podobno autor inspirował się biografią Narcyzy Żmichowskiej, polskiej sufrażystki, pisarki, a zwłaszcza jej związkiem z Pauliną Zbyszewską. Historia Bianki unikającej heteroseksualnych zachowań, wychodzącej wbrew sobie za mąż tuż po dziwnie spóźnionej pierwszej miesiączce, kojarzy się także z losem Marii Komornickiej, poetki, która w 1907 roku ogłosiła, że jest mężczyzną, Piotrem Odmieńcem Włastem. Ostatni moment spektaklu sugeruje właśnie androgyniczny trop, choć w przeciwieństwie do Komornickiej, zmarłej w zakładzie psychiatrycznym, Bianka nie wydaje się szalona, tylko zagubiona w świecie oczekiwań nie dla niej. Ona woli przytulić się do przyjaciółki, a wszelka emocja męsko-damska prowadzi do spazmów. W XXI wieku taki scenariusz trudno uznać za coś więcej niż literacki wymysł lub dokument. Epoka coming-outów nie sprzyja ambicjom uczynienia z tekstu Różewicza dramatu pojemnego i gęstego. Tu Krystyna Meissner idzie za daleko.
Na pewno nie jest nowe wrocławskie "Białe małżeństwo" przedstawieniem o kondycji erotycznej Polaków, nie może być. Nie zobaczyłem też pochwały seksu i seksualności, opowiedzenia się po stronie ciała, jak deklarowała przedpremierowo reżyserka. Wszystkie postaci mają przecież z ciałem jakiś problem. Matka, bo jej temperament nie dorównuje ochotom niekochanego męża, rozbuchana ciotka, bo z konieczności pości, dziadek, bo pipki i dupki ma już za sobą i dziś jedynie przekupuje Paulinkę, by za czekoladki dawała mu zdjętą z siebie garderobę. No i Beniamin, młodzieniec, który po prostu źle wybrał, zamiast w zdrowej trzpiotce zakochał się w nadwrażliwej lub, jak kto woli, pokręconej Biance, czym zresztą powtarza niegdysiejszy krok przyszłego teścia.
Piotr Łukaszczyk (Beniamin) radzi sobie doskonale w kolejnej (po "Pułapce") Różewiczowskiej roli, klasą błyszczy Katarzyna Michalska jako Paulina. Ona jedyna z tego towarzystwa znalazłaby we współczesnym świecie naprawdę swoje miejsce. Katarzyna Bednarz (Bianka) przekonuje w najważniejszych scenach, szczególnie w ostatniej. Stylowo grają Elżbieta Golińska (matka) i Ewelina Paszke-Lowitzsch (ciotka) oraz Jerzy Senator (ojciec), gorzko-frywolny jest Jacek Piątkowski (dziadek). Warto zwrócić uwagę na nagie nimfy pląsające w rytm znakomitej muzyki Piotra Dziubka, ruchem wymyślonym przez niezawodnego Maćka Prusaka. Dzięki scenografii Andrzeja Witkowskiego dwie najlepsze sekwencje scen tego spektaklu, ironiczno-poważne grzybobranie i błyskotliwy, witkacowski w formie, ślub tak są udane.
Brakuje mi więc tylko w zajmującym i atrakcyjnym wizualnie "Białym małżeństwie" Tadeusza Różewicza i Krystyny Meissner czegoś, co mogłoby prawdziwie zająć nas dzisiaj, ludzi z europejskiego miasta, może nie metropolitalnego, lecz zdecydowanie bardziej i świadomych, i rozluźnionych w kwestii seksu niż nasi rodzice. Nie twierdzę, że życie erotyczne nie sprawia nam już kłopotów, przeciwnie, ale w tym tekście, tak zaprezentowanym, samych siebie raczej nie znajdziemy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Tadeusz Różewicz BIAŁE MAŁŻEŃSTWO, reż. Krystyna Meissner, Wrocławski Teatr Współczesny, 10 września 2010
Gorzej się dzieje, gdy w przedstawienie według dramatu Tadeusza Różewicza wpycha się ton serio, motyw traumatyczny, elementy pogłębiające. Zbyt wiele bowiem grzybów w tym z modernizmu wziętym lesie. Podobno autor inspirował się biografią Narcyzy Żmichowskiej, polskiej sufrażystki, pisarki, a zwłaszcza jej związkiem z Pauliną Zbyszewską. Historia Bianki unikającej heteroseksualnych zachowań, wychodzącej wbrew sobie za mąż tuż po dziwnie spóźnionej pierwszej miesiączce, kojarzy się także z losem Marii Komornickiej, poetki, która w 1907 roku ogłosiła, że jest mężczyzną, Piotrem Odmieńcem Włastem. Ostatni moment spektaklu sugeruje właśnie androgyniczny trop, choć w przeciwieństwie do Komornickiej, zmarłej w zakładzie psychiatrycznym, Bianka nie wydaje się szalona, tylko zagubiona w świecie oczekiwań nie dla niej. Ona woli przytulić się do przyjaciółki, a wszelka emocja męsko-damska prowadzi do spazmów. W XXI wieku taki scenariusz trudno uznać za coś więcej niż literacki wymysł lub dokument. Epoka coming-outów nie sprzyja ambicjom uczynienia z tekstu Różewicza dramatu pojemnego i gęstego. Tu Krystyna Meissner idzie za daleko.
Na pewno nie jest nowe wrocławskie "Białe małżeństwo" przedstawieniem o kondycji erotycznej Polaków, nie może być. Nie zobaczyłem też pochwały seksu i seksualności, opowiedzenia się po stronie ciała, jak deklarowała przedpremierowo reżyserka. Wszystkie postaci mają przecież z ciałem jakiś problem. Matka, bo jej temperament nie dorównuje ochotom niekochanego męża, rozbuchana ciotka, bo z konieczności pości, dziadek, bo pipki i dupki ma już za sobą i dziś jedynie przekupuje Paulinkę, by za czekoladki dawała mu zdjętą z siebie garderobę. No i Beniamin, młodzieniec, który po prostu źle wybrał, zamiast w zdrowej trzpiotce zakochał się w nadwrażliwej lub, jak kto woli, pokręconej Biance, czym zresztą powtarza niegdysiejszy krok przyszłego teścia.
Piotr Łukaszczyk (Beniamin) radzi sobie doskonale w kolejnej (po "Pułapce") Różewiczowskiej roli, klasą błyszczy Katarzyna Michalska jako Paulina. Ona jedyna z tego towarzystwa znalazłaby we współczesnym świecie naprawdę swoje miejsce. Katarzyna Bednarz (Bianka) przekonuje w najważniejszych scenach, szczególnie w ostatniej. Stylowo grają Elżbieta Golińska (matka) i Ewelina Paszke-Lowitzsch (ciotka) oraz Jerzy Senator (ojciec), gorzko-frywolny jest Jacek Piątkowski (dziadek). Warto zwrócić uwagę na nagie nimfy pląsające w rytm znakomitej muzyki Piotra Dziubka, ruchem wymyślonym przez niezawodnego Maćka Prusaka. Dzięki scenografii Andrzeja Witkowskiego dwie najlepsze sekwencje scen tego spektaklu, ironiczno-poważne grzybobranie i błyskotliwy, witkacowski w formie, ślub tak są udane.
Brakuje mi więc tylko w zajmującym i atrakcyjnym wizualnie "Białym małżeństwie" Tadeusza Różewicza i Krystyny Meissner czegoś, co mogłoby prawdziwie zająć nas dzisiaj, ludzi z europejskiego miasta, może nie metropolitalnego, lecz zdecydowanie bardziej i świadomych, i rozluźnionych w kwestii seksu niż nasi rodzice. Nie twierdzę, że życie erotyczne nie sprawia nam już kłopotów, przeciwnie, ale w tym tekście, tak zaprezentowanym, samych siebie raczej nie znajdziemy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Tadeusz Różewicz BIAŁE MAŁŻEŃSTWO, reż. Krystyna Meissner, Wrocławski Teatr Współczesny, 10 września 2010
Wednesday, September 8, 2010
Seth Grahame-Smith DUMA I UPRZEDZENIE I ZOMBI
No i doczekała się w końcu biedna Jane Austen skrajnej formy hołdu, a może szyderstwa, bo z tą książką sprawa wcale nie jest taka prosta, a prawda o niej niepowszechna. Seth Grahame-Smith, amerykański spryciarz, literacki cwaniak i numerant, wziął bowiem na warsztat najsłynniejszą powieść słynnej Brytyjki i przerobił na romansidło horrorem podszyte. Całość nazwał (wraz z wydawcą-inspiratorem) "Duma i uprzedzenie i zombi", a potem sprzedali to (na razie) w światowym nakładzie miliona egzemplarzy. Dla zapewnienia sobie wątłego alibi premierowo opublikowali to dzieło dokładnie 1 kwietnia 2009 roku. No i trafili, choć trafniej byłoby powiedzieć: nabrali czytelników na Lizzy i Darcy'ego w niby to odrestaurowanej konwencji.
Smith usiadł sobie przy biurku, przy którym pisywał dotąd niepowieści o tym, jak przetrwać seans horroru, o tym, kogo i jak przeprosić za prezydenturę George'a Busha. Przy tym samym meblu opisał niedawno losy Abrahama Lincolna, sławnego... łowcy wampirów. Ta ostatnia pozycja pojawiła się w marcu bieżącego roku jako pobestsellerowy skok na jeszcze jedną kasę. Uczciwie przyznajmy panu Smithowi skromność, ponieważ kolejność autorstwa na nieprzyjemnie brzydkiej okładce polskiego wydania "Dumy i uprzedzenia i zombich" graniczy z przyzwoitością: najpierw Jane Austen, po niej Seth Grahame-Smith. A rzecz skonstruowana jest po prostu: fabuła, a nawet frazy wyjęte z panny Austen, wypełnione tylko treścią skręcającą ku tematom tradycyjnie dreszcz wzbudzającym.
Austen zaczyna swą książkę tak (tłumaczenie Magdaleny Gawlik-Małkowskiej):
"Powszechnie znana prawda głosi, że majętny kawaler potrzebuje do szczęścia tylko żony. Chociaż poglądy bądź uczucia owego kawalera zazwyczaj są nieznane, gdy po raz pierwszy zjawia się w sąsiedztwie, okoliczne rodziny z miejsca zaczynają go traktować jak prawowitą własność jednej z córek". Po czym następuje dialog między panią Bennet i "drogim panem Bennet".
Grahame-Smith własny początek zaprojektował w formie poniższej (przekład Aldony Możdżyńskiej):
"Jest prawdą powszechnie znaną, że zombi, który posiadł jeden mózg, pragnie ich coraz więcej. Nigdy przedtem prawda ta nie stała się aż tak oczywista jak podczas niedawnych ataków w Netherfield Park, gdzie horda nieumarłych wyrżnęła w pień i pożarła wszystkich osiemnastu domowników.
- Drogi panie Bennet - pewnego dnia pani Bennet zwróciła się do męża - czyś słyszał, że w Netherfield pojawili się nowi mieszkańcy?".
Dalej w podobnym stylu i tonie. Aż do końca,kiedy w oryginale Lady Catherine wysyła do młodych małżonków obraźliwy list, a w przeróbce Lady Katarzyna nasyła na posiadłość w Pemberley piętnastu ninjas. Rozdziałów i tu, i tu mamy po 61. Perypetie podobne, lecz zamiast staroświeckich konwenansów okrasa horroru. Elizabeth i Darcy są tutaj zaplątani bardziej w pojedynki z grasującymi po Anglii truposzami, niż w towarzyski flirt dla pensjonarek.
Więc wyobrażam sobie, iż "Duma i uprzedzenie i zombi" to powieść dla kogoś, kto chce porechotać z bezwdzięcznej akcji przemienionej dla zwykłej zgrywy (znam takich obywateli czytelników) albo dla kogoś, kto nie cierpi wstecznej aury świata Jane Austen, dalekiej przecież od chcącego dziś zapanować w kulturze feminizmu. W posądzanie Smitha o ambicje dekonstrukcyjne bym się nie zapędzał, bo książka zwyczajnie jest na taki kierunek za słaba. W dodatku po "Dumie i zombich" wydawnictwo Quirk wydrukowało kolejne pozycje z pasożytniczej serii (zmienili się tylko tzw. autorzy): "Rozważna i romantyczna i morskie potwory" oraz prequel niniejszej, traktujący o inicjacji Elizabeth Bennet w krucjatę przeciw zombim. Jane Austen pewnie przewraca się w grobie, może śmieje z politowaniem. A Hollywood podobno kręci film, z Natalie Portman. W zaświatach wielcy pisarze zakładają się o to, kto następny. U tamtejszych bukmacherów łeb w łeb idą: "Anna Karenina i gremliny" oraz "Zbrodnia i kara w krainie Muminków".
Książka do odstrzału! Wróć! Do przebicia drewnianym kołkiem.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
Jane Austen, Seth Grahame-Smith DUMA I UPRZEDZENIE I ZOMBI, G+J, 2010
Smith usiadł sobie przy biurku, przy którym pisywał dotąd niepowieści o tym, jak przetrwać seans horroru, o tym, kogo i jak przeprosić za prezydenturę George'a Busha. Przy tym samym meblu opisał niedawno losy Abrahama Lincolna, sławnego... łowcy wampirów. Ta ostatnia pozycja pojawiła się w marcu bieżącego roku jako pobestsellerowy skok na jeszcze jedną kasę. Uczciwie przyznajmy panu Smithowi skromność, ponieważ kolejność autorstwa na nieprzyjemnie brzydkiej okładce polskiego wydania "Dumy i uprzedzenia i zombich" graniczy z przyzwoitością: najpierw Jane Austen, po niej Seth Grahame-Smith. A rzecz skonstruowana jest po prostu: fabuła, a nawet frazy wyjęte z panny Austen, wypełnione tylko treścią skręcającą ku tematom tradycyjnie dreszcz wzbudzającym.
Austen zaczyna swą książkę tak (tłumaczenie Magdaleny Gawlik-Małkowskiej):
"Powszechnie znana prawda głosi, że majętny kawaler potrzebuje do szczęścia tylko żony. Chociaż poglądy bądź uczucia owego kawalera zazwyczaj są nieznane, gdy po raz pierwszy zjawia się w sąsiedztwie, okoliczne rodziny z miejsca zaczynają go traktować jak prawowitą własność jednej z córek". Po czym następuje dialog między panią Bennet i "drogim panem Bennet".
Grahame-Smith własny początek zaprojektował w formie poniższej (przekład Aldony Możdżyńskiej):
"Jest prawdą powszechnie znaną, że zombi, który posiadł jeden mózg, pragnie ich coraz więcej. Nigdy przedtem prawda ta nie stała się aż tak oczywista jak podczas niedawnych ataków w Netherfield Park, gdzie horda nieumarłych wyrżnęła w pień i pożarła wszystkich osiemnastu domowników.
- Drogi panie Bennet - pewnego dnia pani Bennet zwróciła się do męża - czyś słyszał, że w Netherfield pojawili się nowi mieszkańcy?".
Dalej w podobnym stylu i tonie. Aż do końca,kiedy w oryginale Lady Catherine wysyła do młodych małżonków obraźliwy list, a w przeróbce Lady Katarzyna nasyła na posiadłość w Pemberley piętnastu ninjas. Rozdziałów i tu, i tu mamy po 61. Perypetie podobne, lecz zamiast staroświeckich konwenansów okrasa horroru. Elizabeth i Darcy są tutaj zaplątani bardziej w pojedynki z grasującymi po Anglii truposzami, niż w towarzyski flirt dla pensjonarek.
Więc wyobrażam sobie, iż "Duma i uprzedzenie i zombi" to powieść dla kogoś, kto chce porechotać z bezwdzięcznej akcji przemienionej dla zwykłej zgrywy (znam takich obywateli czytelników) albo dla kogoś, kto nie cierpi wstecznej aury świata Jane Austen, dalekiej przecież od chcącego dziś zapanować w kulturze feminizmu. W posądzanie Smitha o ambicje dekonstrukcyjne bym się nie zapędzał, bo książka zwyczajnie jest na taki kierunek za słaba. W dodatku po "Dumie i zombich" wydawnictwo Quirk wydrukowało kolejne pozycje z pasożytniczej serii (zmienili się tylko tzw. autorzy): "Rozważna i romantyczna i morskie potwory" oraz prequel niniejszej, traktujący o inicjacji Elizabeth Bennet w krucjatę przeciw zombim. Jane Austen pewnie przewraca się w grobie, może śmieje z politowaniem. A Hollywood podobno kręci film, z Natalie Portman. W zaświatach wielcy pisarze zakładają się o to, kto następny. U tamtejszych bukmacherów łeb w łeb idą: "Anna Karenina i gremliny" oraz "Zbrodnia i kara w krainie Muminków".
Książka do odstrzału! Wróć! Do przebicia drewnianym kołkiem.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
Jane Austen, Seth Grahame-Smith DUMA I UPRZEDZENIE I ZOMBI, G+J, 2010
Sunday, September 5, 2010
KLAUS DER GROSSE i BIESY
W piątek poszedłem na pokaz skromnego spektaklu przygotowanego za małe pieniądze na konkurs off Przeglądu Piosenki Aktorskiej. "Klaus der Grosse", który tamten konkurs wygrał, wchodzi właśnie na stałe na afisz Wrocławskiego Teatru Współczesnego. I naprawdę jest to przedstawienie udane. Nie żadna rewelacja dekady, ale godzina teatru dającego impuls do rozmowy z samym sobą na temat tego, co było i będzie, co miało być, co może być, a czego powinniśmy się ustrzec. Jako ludzie o ambicjach przekraczających odbębnienie biurowych, korporacyjnych, jednoosobowych obowiązków. Praca to część życia, a nie konieczna, monotonna przerwa w życiorysie. Taki ideał. Ciągle weń wierzę.
"Klaus der Grosse", zainspirowany sylwetką Klausa Nomi, niemieckiego artysty-wokalisty-performera, w latach 1970. dość znanego dzięki karierze w Stanach Zjednoczonych, to godzina opowieści ruchowo-mimiczno-śpiewanej o mężczyznach (i jednej kobiecie), zmagających się z naturalnym rytmem życia. Graniczne napięcie między młodością a dojrzałością, wcale nie tożsamość czy płciowość, wydaje mi się tu najistotniejsze. Bohaterowie są zagubieni w dorosłości, która oferuje nieciekawą egzystencję od-do, używają tańca i śpiewu do wyrażenia siebie i doskonale dają się zrozumieć. A na koniec, prezentując w stylu Klausa Nomi marionetkowe show do "Total Eclipse", zostawiają jednak optymistyczną wersję wydarzeń. Ze zwykłego życia, z niezgody na nie, tworzy się czasem wyrazista Sztuka (Klausa Wielkiego).
Wykonawcy przedni, a po Maćku Prusaku, sprawcy całego zamieszania, cenionym choreografie teatralnym (stały współpracownik Jana Klaty, obecnego na spektaklu wśród widowni), widać, że ma za sobą kilka lat spędzonych w pantomimie Tomaszewskiego. Za to nie wiedziałem, że Marta Malikowska-Szymkiewicz potrafi tak śpiewać! Zastrzeżenia? Do części otwierającej przedstawienie, do sceny WF-u symbolizującego młodzieńczy odcinek naszego życia. Dlaczego tak niewiele się tutaj dzieje, dlaczego najbardziej energetyczny okres został przedstawiony jako jeszcze jeden nudny kierat pełen pustych gestów? Mocniejszy, może komediowy, slapstickowy start mógłby tylko pomóc.
................................................
W niedzielny wieczór poszedłem na "Biesy", repertuarową produkcję dużego teatru, w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego. Przyznaję: nie dość przygotowany, bo powieści Dostojewskiego nie czytałem. Znam tylko wersje filmowe. W konfrontacji z teatrem młodego reżysera poległem zupełnie. Na niewygodnym krześle Sceny na Świebodzkim, z nie bardzo już wytrzymałym kręgosłupem, nie miałem choćby promila woli, by dotrwać do końca. Gdyby nie było antraktu w tym trzygodzinnym (podobno) spektaklu, zdaje się, iż po raz pierwszy w życiu wstałbym i przemierzając prawie całą długość widowni, wyszedłbym bez najmniejszego żalu ani wstydu. Półtorej godziny scenicznej maligny wystarczy.
Pamiętałem wprawdzie o tym, co powiedział mi w wywiadzie niezwykle interesujący i miły w rozmowie reżyser. Że tak naprawdę dąży do teatru-instalacji, że szuka nowej formy. Ale nie byłem w stanie mu (i wykonawcom) tym razem kroku dotrzymać. Może poprowadzenie jakiejś drastycznie skróconej całości w stylu niemego kina (tak jak się rzecz zaczyna) byłoby Pomysłem? Kompletnie nie wiem, po co te ciągnące się w nieskończoność dialogi o niczym, bo bez kontekstu zamierzonego przez Dostojewskiego nie sposób pojąć ich sensu. Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego Marcin Czarnik (Wierchowieński) musi tyle razy powtórzyć nazwisko Stawrogina podczas zwracania się do tej postaci, granej bez ikry przez Katarzynę Warnke z bujnymi blond włosami. Przecież ani głusi, ani ślepi, ani niepojętni nie jesteśmy. Przynajmniej nie do tego stopnia. Podobał mi się Adam Szczyszczaj (Kiryłow) w przekonującej roli człowieka zawieszonego między wcieleniem w Chrystusa a kimś, kto sobie na przekór stara się przekonać świat o nieistnieniu Boga. Podobało się kilka obrazów i mikroidei (świetna dziewczyna z monetami w ustach). Ale z największym entuzjazmem przyjąłem okrzyk "Przerwa" i przyjemny chłód wrocławskiego wieczoru, gdy otworzyłem drzwi wyjściowe.
Bo od nowego sezonu zamierzam nie czekać na przełomy, puenty, przebłyski, oklaski i ukłony, jeśli wszystko mi mówi, że trzeba iść. Tam, gdzie jest życie, a nie nudne błądzenie w teatralnym lesie. Mimo iż tak ten las uwielbiam.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................
KLAUS DER GROSSE (Wrocławski Teatr Współczesny), reż. Maćko Prusak; BIESY wg Dostojewskiego (Teatr Polski we Wrocławiu), reż. Krzysztof Garbaczewski
"Klaus der Grosse", zainspirowany sylwetką Klausa Nomi, niemieckiego artysty-wokalisty-performera, w latach 1970. dość znanego dzięki karierze w Stanach Zjednoczonych, to godzina opowieści ruchowo-mimiczno-śpiewanej o mężczyznach (i jednej kobiecie), zmagających się z naturalnym rytmem życia. Graniczne napięcie między młodością a dojrzałością, wcale nie tożsamość czy płciowość, wydaje mi się tu najistotniejsze. Bohaterowie są zagubieni w dorosłości, która oferuje nieciekawą egzystencję od-do, używają tańca i śpiewu do wyrażenia siebie i doskonale dają się zrozumieć. A na koniec, prezentując w stylu Klausa Nomi marionetkowe show do "Total Eclipse", zostawiają jednak optymistyczną wersję wydarzeń. Ze zwykłego życia, z niezgody na nie, tworzy się czasem wyrazista Sztuka (Klausa Wielkiego).
Wykonawcy przedni, a po Maćku Prusaku, sprawcy całego zamieszania, cenionym choreografie teatralnym (stały współpracownik Jana Klaty, obecnego na spektaklu wśród widowni), widać, że ma za sobą kilka lat spędzonych w pantomimie Tomaszewskiego. Za to nie wiedziałem, że Marta Malikowska-Szymkiewicz potrafi tak śpiewać! Zastrzeżenia? Do części otwierającej przedstawienie, do sceny WF-u symbolizującego młodzieńczy odcinek naszego życia. Dlaczego tak niewiele się tutaj dzieje, dlaczego najbardziej energetyczny okres został przedstawiony jako jeszcze jeden nudny kierat pełen pustych gestów? Mocniejszy, może komediowy, slapstickowy start mógłby tylko pomóc.
................................................
W niedzielny wieczór poszedłem na "Biesy", repertuarową produkcję dużego teatru, w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego. Przyznaję: nie dość przygotowany, bo powieści Dostojewskiego nie czytałem. Znam tylko wersje filmowe. W konfrontacji z teatrem młodego reżysera poległem zupełnie. Na niewygodnym krześle Sceny na Świebodzkim, z nie bardzo już wytrzymałym kręgosłupem, nie miałem choćby promila woli, by dotrwać do końca. Gdyby nie było antraktu w tym trzygodzinnym (podobno) spektaklu, zdaje się, iż po raz pierwszy w życiu wstałbym i przemierzając prawie całą długość widowni, wyszedłbym bez najmniejszego żalu ani wstydu. Półtorej godziny scenicznej maligny wystarczy.
Pamiętałem wprawdzie o tym, co powiedział mi w wywiadzie niezwykle interesujący i miły w rozmowie reżyser. Że tak naprawdę dąży do teatru-instalacji, że szuka nowej formy. Ale nie byłem w stanie mu (i wykonawcom) tym razem kroku dotrzymać. Może poprowadzenie jakiejś drastycznie skróconej całości w stylu niemego kina (tak jak się rzecz zaczyna) byłoby Pomysłem? Kompletnie nie wiem, po co te ciągnące się w nieskończoność dialogi o niczym, bo bez kontekstu zamierzonego przez Dostojewskiego nie sposób pojąć ich sensu. Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego Marcin Czarnik (Wierchowieński) musi tyle razy powtórzyć nazwisko Stawrogina podczas zwracania się do tej postaci, granej bez ikry przez Katarzynę Warnke z bujnymi blond włosami. Przecież ani głusi, ani ślepi, ani niepojętni nie jesteśmy. Przynajmniej nie do tego stopnia. Podobał mi się Adam Szczyszczaj (Kiryłow) w przekonującej roli człowieka zawieszonego między wcieleniem w Chrystusa a kimś, kto sobie na przekór stara się przekonać świat o nieistnieniu Boga. Podobało się kilka obrazów i mikroidei (świetna dziewczyna z monetami w ustach). Ale z największym entuzjazmem przyjąłem okrzyk "Przerwa" i przyjemny chłód wrocławskiego wieczoru, gdy otworzyłem drzwi wyjściowe.
Bo od nowego sezonu zamierzam nie czekać na przełomy, puenty, przebłyski, oklaski i ukłony, jeśli wszystko mi mówi, że trzeba iść. Tam, gdzie jest życie, a nie nudne błądzenie w teatralnym lesie. Mimo iż tak ten las uwielbiam.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
...................
KLAUS DER GROSSE (Wrocławski Teatr Współczesny), reż. Maćko Prusak; BIESY wg Dostojewskiego (Teatr Polski we Wrocławiu), reż. Krzysztof Garbaczewski
Saturday, September 4, 2010
OSKAR I INNE...
Niektórzy zwiedzają tę wystawę po bożemu, czyli od wejścia do sali na pierwszym piętrze kamienicy Pod Złotym Słońcem. Ale wielu kieruje się wprost do gabloty ze złotolśniącym Oscarem nr 2987, przyznanym Andrzejowi Wajdzie przez Amerykańską Akademię Filmową w 2000 roku. Okazja do zobaczenia na żywo najważniejszej nagrody filmowej świata jest sprawą wyjątkową i trudno się dziwić, że pozostałe wyróżnienia bledną w blasku statuetki-marzenia wszystkich filmowców. Lecz nie tylko Oscar zasługuje tu na szczególną uwagę, bo niedaleko do podziwiania mamy Złotą Palmę festiwalu w Cannes za "Człowieka z żelaza", srebrne berlińskie niedźwiadki czy gdyńsko-gdańskie lwy. Nieźle się prezentuje europejski Feliks za całokształt czy francuski Cezar za "Dantona", trochę skromniej ważne nagrody zdobyte w San Sebastian (Srebrna Muszla za "Wesele"), Moskwie ("Ziemia obiecana") czy Mediolanie ("Krajobraz po bitwie").
W liczbach też brzmi to imponująco, bo nagród jest kilkaset, licząc statuetki, medale i dyplomy. Wszystkie, z wyjątkiem paru, ofiarowane przez Wajdę wrocławskiemu Ossolineum. Obok starannie wyeksponowanych w gablotach wyróżnień na mini ekranach można podejrzeć wybory scen z najważniejszych tytułów, a kiedy podejdziemy bliżej do elektronicznego portretu reżysera, zobaczymy, iż złożony został z pikselowych kwadratów, przedstawiających filmowe fotosy. Miesza się więc multimedialna nowoczesność i prezentacja tradycyjna, tak doskonale przepróbowana jakis czas temu w tym samym Ossolineum podczas wystawy poświęconej Juliuszowi Słowackiemu. Nic dziwnego, za najnowszą odpowiadają ci sami autorzy: kuratorka Małgorzata Orzeł i pomysłowi artyści z wrocławskiej ASP, Jakub Jernajczyk oraz Magdalena Kacprzak-Gagatek.
To, co od razu przychodzi do głowy po obejrzeniu tak wielu przedmiotów odebranych przez Wajdę w ciągu dziesiątek lat twórczej pracy, to nie tylko wspomnienie chwil spędzonych w kinie, ale i bogactwo form, jakie była w stanie zaprojektować ludzka wyobraźnia. Są tutaj bowiem nagrody-rzeźby niezwykłej urody lub/i pomysłu. Od zwiewnego Don Kichota, przyznanego przez Polską Federację DKF-ów za "Człowieka z marmuru", dosłowną Złotą Pieczęć (belgradzkie uznanie dla "Dyrygenta"), przez śliczną sarenkę za "Piłata i innych" (Bambi, czyli Niemiecka Nagroda Filmowa), po praskiego Złotego Golema. Jest Złota Kaczka, Żaba, Grono, Orły, jest Srebrna Karawela, zdobyta za "Smugę cienia" w Kolumbii, nie zapomniano o pomniejszych wyróżnieniach wojewody podlaskiego czy liceum plastycznego.
Odbierając Oscara (na co dzień własność Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego), Andrzej Wajda mówił: "Przyjmuję tę zaszczytną nagrodę jako wyraz uznania, nie tylko dla mnie, ale dla całego polskiego kina". Szkoda, że po 10 latach od tamtej wizyty reżysera w Los Angeles widoków na nowego Wajdę (i nowe prawdziwe międzynarodowe sukcesy) w polskim kinie nie ma. Ostatnimi dotąd fabułami nominowanymi do Oscara były (w odwrotnie chronologicznej kolejności): "Katyń" (2007), "Człowiek z żelaza", "Panny z Wilka", "Ziemia obiecana" (1976). I to jedyny gorzki akcent wizyty na tej wspaniałej wystawie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
OSKAR I INNE... Nagrody filmowe Andrzeja Wajdy, Ossolineum, Wrocław, 2010 (dostępna do 21 września, codziennie oprócz poniedziałków)
W liczbach też brzmi to imponująco, bo nagród jest kilkaset, licząc statuetki, medale i dyplomy. Wszystkie, z wyjątkiem paru, ofiarowane przez Wajdę wrocławskiemu Ossolineum. Obok starannie wyeksponowanych w gablotach wyróżnień na mini ekranach można podejrzeć wybory scen z najważniejszych tytułów, a kiedy podejdziemy bliżej do elektronicznego portretu reżysera, zobaczymy, iż złożony został z pikselowych kwadratów, przedstawiających filmowe fotosy. Miesza się więc multimedialna nowoczesność i prezentacja tradycyjna, tak doskonale przepróbowana jakis czas temu w tym samym Ossolineum podczas wystawy poświęconej Juliuszowi Słowackiemu. Nic dziwnego, za najnowszą odpowiadają ci sami autorzy: kuratorka Małgorzata Orzeł i pomysłowi artyści z wrocławskiej ASP, Jakub Jernajczyk oraz Magdalena Kacprzak-Gagatek.
To, co od razu przychodzi do głowy po obejrzeniu tak wielu przedmiotów odebranych przez Wajdę w ciągu dziesiątek lat twórczej pracy, to nie tylko wspomnienie chwil spędzonych w kinie, ale i bogactwo form, jakie była w stanie zaprojektować ludzka wyobraźnia. Są tutaj bowiem nagrody-rzeźby niezwykłej urody lub/i pomysłu. Od zwiewnego Don Kichota, przyznanego przez Polską Federację DKF-ów za "Człowieka z marmuru", dosłowną Złotą Pieczęć (belgradzkie uznanie dla "Dyrygenta"), przez śliczną sarenkę za "Piłata i innych" (Bambi, czyli Niemiecka Nagroda Filmowa), po praskiego Złotego Golema. Jest Złota Kaczka, Żaba, Grono, Orły, jest Srebrna Karawela, zdobyta za "Smugę cienia" w Kolumbii, nie zapomniano o pomniejszych wyróżnieniach wojewody podlaskiego czy liceum plastycznego.
Odbierając Oscara (na co dzień własność Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego), Andrzej Wajda mówił: "Przyjmuję tę zaszczytną nagrodę jako wyraz uznania, nie tylko dla mnie, ale dla całego polskiego kina". Szkoda, że po 10 latach od tamtej wizyty reżysera w Los Angeles widoków na nowego Wajdę (i nowe prawdziwe międzynarodowe sukcesy) w polskim kinie nie ma. Ostatnimi dotąd fabułami nominowanymi do Oscara były (w odwrotnie chronologicznej kolejności): "Katyń" (2007), "Człowiek z żelaza", "Panny z Wilka", "Ziemia obiecana" (1976). I to jedyny gorzki akcent wizyty na tej wspaniałej wystawie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
OSKAR I INNE... Nagrody filmowe Andrzeja Wajdy, Ossolineum, Wrocław, 2010 (dostępna do 21 września, codziennie oprócz poniedziałków)
Wednesday, September 1, 2010
Zdzisława Górska PRZYLĄDKI MOJEJ NADZIEI
"Najgorsze jest to, że wszystko mija", pisze Zdzisława Górska w jednym z tekstów zamieszczonych w książce "Przylądki mojej nadziei". Ale też z innych fragmentów daje się wyczytać nie tyle radość życia, co jego rytm, bieg, któremu trzeba się poddać. Choćby po to, by nie mieć "wiele czasu na rozmyślania" albo "duszy rozwartej jak kosmiczny cyrkiel nad Atlantykiem". Górska przyznaje się do autobiografii emigrantki, czyli tej nie do końca spełnionej, bo rozpiętej między tęsknotą a tytułową nadzieją. Autobiografii szans i strat niedających się zbilansować, lecz tylko wyliczyć. Nikt bowiem nie zna tamtej alternatywnej drogi.
Znajdziemy w tym zbiorze felietonów, które bywają listami, kartkami z dziennika, a nawet szkicami krytycznymi, tematy przeróżne, nierzadko zwietrzałe, do zapomnienia, teksty gazetowe, niekonieczne, jak te o polskich sportowcach. Mamy też, na szczęście, coś więcej, w większej ilości. To, co najbardziej interesujące, to wypowiadane wprost i pojawiające się na komentarzowym marginesie zapisy obserwacji (i wniosków) dotyczących życia jako podróży, nieustannych wyjazdów-powrotów, gdy trzeba (niechętnie) "pożegnać się z mewami" i wejść (równie niechętnie) "w świat bez uśmiechu, w ludzi niezadowolonych".
Często się w literaturze czyta o rozmaitych skrajnych koniecznościach, niewolnych wyborach, wzniecaniu sztucznych entuzjazmów, pożarach bezstresowo zostawianych za sobą mostów, Zdzisława Górska patrzy na to wszystko trochę inaczej. Godzi się z wydarzeniami, szuka dla nich wytłumaczenia, zaczątku czegoś nowego-dobrego, równocześnie jednak czuje uświadomiony niepokój i nutę buntu. A więc, mówiąc kolokwialnie, wchodzi w to autentycznie, zdobywając się na mądry dystans. Intuicyjny, nie ironiczny.
Po osobistych tekstach z "Przylądków mojej nadziei" zostaje więc obraz dookreślony i niejednoznaczny, czyli po prostu prawdziwy, bliski każdemu z nas, czytelnikom w pewnych chwilach tożsamo zdziwionym czasem i światem. Dopóki autorzy będą potrafili tworzyć podobną wspólnotę myśli, emocji, sentymentów wokół konkretnego, własnego, pojedynczego życia, książka będzie ważną potrzebą człowieka wędrującego przez los. W przypadku Zdzisławy Górskiej los polsko-amerykański, amerykańsko-polski, z przystankami w wielkim Wiedniu i wiejskim Bardzie. Między innymi.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
Zdzisława Górska PRZYLĄDKI MOJEJ NADZIEI, Reduthon, 2010
Znajdziemy w tym zbiorze felietonów, które bywają listami, kartkami z dziennika, a nawet szkicami krytycznymi, tematy przeróżne, nierzadko zwietrzałe, do zapomnienia, teksty gazetowe, niekonieczne, jak te o polskich sportowcach. Mamy też, na szczęście, coś więcej, w większej ilości. To, co najbardziej interesujące, to wypowiadane wprost i pojawiające się na komentarzowym marginesie zapisy obserwacji (i wniosków) dotyczących życia jako podróży, nieustannych wyjazdów-powrotów, gdy trzeba (niechętnie) "pożegnać się z mewami" i wejść (równie niechętnie) "w świat bez uśmiechu, w ludzi niezadowolonych".
Często się w literaturze czyta o rozmaitych skrajnych koniecznościach, niewolnych wyborach, wzniecaniu sztucznych entuzjazmów, pożarach bezstresowo zostawianych za sobą mostów, Zdzisława Górska patrzy na to wszystko trochę inaczej. Godzi się z wydarzeniami, szuka dla nich wytłumaczenia, zaczątku czegoś nowego-dobrego, równocześnie jednak czuje uświadomiony niepokój i nutę buntu. A więc, mówiąc kolokwialnie, wchodzi w to autentycznie, zdobywając się na mądry dystans. Intuicyjny, nie ironiczny.
Po osobistych tekstach z "Przylądków mojej nadziei" zostaje więc obraz dookreślony i niejednoznaczny, czyli po prostu prawdziwy, bliski każdemu z nas, czytelnikom w pewnych chwilach tożsamo zdziwionym czasem i światem. Dopóki autorzy będą potrafili tworzyć podobną wspólnotę myśli, emocji, sentymentów wokół konkretnego, własnego, pojedynczego życia, książka będzie ważną potrzebą człowieka wędrującego przez los. W przypadku Zdzisławy Górskiej los polsko-amerykański, amerykańsko-polski, z przystankami w wielkim Wiedniu i wiejskim Bardzie. Między innymi.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................
Zdzisława Górska PRZYLĄDKI MOJEJ NADZIEI, Reduthon, 2010