Anglosasi mają na takie pozycje idealne słowo. Mówią po prostu "decent", co znaczy i godne, i porządne, i przyzwoite. Ale jednak nie wspaniałe (marvellous) albo fantastyczne (fantastic). I taka właśnie jest najnowsza książka Marka Krajewskiego. Bez fajerwerków, bez świeżości, bez błysku, jak lubią mówić fani skakania na nartach. Ale OK, na poziomie.
A może to tylko wrażenie czytelnika, który styl opisu i opowiadania wrocławskiego mistrza mrocznych historii zna już zbyt dobrze? Bo właściwie czego tu się czepiać? Literatura tego typu nigdy nie aspirowała do Nike czy Angelusa, więc nie musi wysilać się na nowatorstwo. Wystarczyć powinna zgrabnie skonstruowana kryminalna intryga, nieoczywistość rozwiązania oraz bohater, a najlepiej dwóch, ten biały i ten czarny. U Krajewskiego jest wszystko powyższe. Może z wyjątkiem bieli bohatera, bo jego policjanci to postacie z zadrą, doświadczeni życiowo i przez życie, to typy krwiste i niepozbawione odcieni. Też zresztą wzięci z tradycji, tradycji czarnego kryminału Raymonda Chandlera, o czym niejeden analityk twórczości Krajewskiego nieraz wspominał. Więc jednak i tu jakaś sztampa. To, co wyróżniało dotąd pisanie tego autora wypływało z pasji poznawania kontekstu czasów, w których dzieje się akcja, dzięki czemu wciągała nas nie jedynie fabuła, lecz także (a może zwłaszcza) czar czasoprzestrzeni. Przedwojenny Breslau prawdziwie odkrywany przez ambitnego filologa klasycznego, dziś już zawodowego pisarza, przekładanego na 18 języków (w tym np. hebrajski). Inaczej zamierzone powieści przygotowane w duecie z Mariuszem Czubajem nie dorównały popularności serii z Mockiem. Krajewski był z pewnością tych meandrów świadomy, zatem zamiast dać się przywołać pięknym i znanym dźwiękom syreniej muzyki zachodu wybrał się na wschód, by potowarzyszyć nowemu bohaterowi. Tyle że Lwów pod piórem Marka Krajewskiego cudownie udaje Breslau, a komisarz Edward Popielski (znany już ze współpracy z Mockiem w "Głowie Minotaura", tu stuprocentowo samodzielny) to bliźniaczy literacki brat Eberharda. Chociaż niejednojajowy.
W poprzedniej książce, kiedy autor wprowadzał Popielskiego w swój (i nasz) świat, zetknięcie dwóch podobnych charakterów działało i nawet cieszyło, jak cieszy rzeczywiste spotkanie z kimś nadającym na wspólnej częstotliwości. Tak w końcu rodzi się przyjaźń. Ale tutaj, w, znów mitologicznie zatytułowanych, "Eryniach", słabnie moc Edwarda. Mimo klasycznych zabiegów warsztatowych, czyli ujawnienia szczegółów trudnej biografii Popielskiego i brnięcia w coraz okrutniejsze okoliczności. Minotaur zabijał młode kobiety, Herod z najnowszego dzieła zajął się dziećmi. Tam w kręgu troski ojca była córka, zagrożona kontaktem z zabójcą, tu znak zapytania dotyczy wnuka. Za wiele tych bisów. Trochę. Bo z drugiej strony dostajemy czytadło z górniejszej półki, stylowe i znajome, a inżynier Mamoń przecież dysponował mądrością wręcz sokratejską (jak uważają tzw. specjaliści od kultury popularnej). Świetnie się czytają kolejne etapy śledztwa lwowskiego Kojaka, bezbłędnie grają swoją rolę wyszperane z annałów realia. Maj 1939, aura nadchodzącej wielkiej wojny, czasem nastrój perwersyjnej dekadencji, motyw żydowski, cygański. Nieźle, naprawdę całkiem nieźle. A w audiobooku Robert Więckiewicz.
"Nad lwowskim Starym Rynkiem wstawał świt. Różowy blask wdzierał się pomiędzy nędzne budy, w których baby zaczęły ustawiać swe kociołki z barszczem i pierogami, osiadał na bańkach z mlekiem, które żydowski handlarz targał na dwukołowym wózku z mleczarni Estery Fisch, i załamywał się na daszkach kaszkietów baciarów, którzy stali w bramach i nie mogli się zdecydować, czy pójść spać czy czekać na otwarcie pobliskiego szynku na rogu, gdzie mogliby zaspokoić bombą piwa palące poalkoholowe pragnienie".
Ktoś powie: powtórka z rozrywki, ktoś zawoła: patent!
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Marek Krajewski ERYNIE, Znak, 2010
Wednesday, May 26, 2010
Tuesday, May 18, 2010
MATKA CZARNOSKRZYDŁYCH SNÓW
Epitetowy tytuł dla współczesnych pretensjonalny, złożony, bo wzięty z Eurypidesa, a temat na operę zadziwiający, bo psychiatryczny. Schizofrenia, choroba Klary – bohaterki, do powszechnego wyobrażenia o teatrze muzycznym nie przystaje, jak nie przystaje tytuł do sztuki czasu aktualnego. To mogłoby się sprawdzić w teatrze dramatycznym, gdzie choćby Wyrypajew stworzył swoją „Księgę Rodzaju 2”, a Sarah Kane „Psychozę 4:48”. Ale opera? Okazuje się jednak, że opera świetnie sobie z takim tematem radzi. Co więcej, swojego rodzaju sztuczność, śpiewność zamiast naśladującego rzeczywistość monologu czy dialogu, celnie podkreśla obcość tożsamości w momencie osobowościowego rozszczepienia. Na scenie widzimy od początku jedną kobietę w pięciu postaciach. Jedne śpiewają, jedne mówią, prezentując własną/własne historie zarówno językiem intymnego wyznania, jak i absurdu. Dramatycznym zwrotem będzie pojawienie się kruka, mężczyzny, który zagrozi porządkowi psychicznego chaosu, próbując wprowadzić inny. Stanie się oprawcą, demonem, kochankiem, mężem, lekarzem, a więc wrogiem świata, w jakim Klarze źle, ale bezpieczniej.
Łatwo by było wdać się realizatorom w międzypłciowy dyskurs, mając taki materiał do zinterpretowania. Woodraven mordujący kolejne wcielenia niezależnej dziewczyny, przystosowujący ją do potrzeb zewnętrznej, męskiej rzeczywistości – oczywisty to schemat. Ale reżyserka Ewelina Pietrowiak, na szczęście, nie zdecydowała się na podobny, dziś już archaizujący, kierunek, utrzymując wymowę pierwowzoru. Oglądamy i słuchamy opowieści o dezintegracji, przedstawionej bardzo wymownie jako sen-majak pacjentki zmagającej się z odśrodkową siłą swojej psychiki. Inscenizacyjne pomysły bardzo ciekawie współgrają z pełną napięcia, od startu do finału intensywną muzyką wykonywaną perfekcyjnie przez kameralny zespół pod dyrekcją Wojciecha Michniewskiego. Smyki wykorzystywał w niezapomnianych thrillerach Alfred Hitchcock, tu sprawdzają się znowu jako instrument wyrażający emocje bohaterki i element potęgujący niepokój. Działa mocna kulminacja, muzyczne presto i forte napędza gonitwę myśli i obrazów w umyśle Klary, podpowiadanych widzom przez dynamiczne projekcje. Pozorne uspokojenie trzeciej części nie wyda nam się trwałe, zwłaszcza gdy nowocześnie wyglądającą przestrzeń scenograficzną zamknie na koniec tradycyjna teatralna kurtyna, pozostawiając wrażenie rozdwojenia światów.
To muzyka jest w tym spektaklu najważniejsza, ona nadaje rytm narracji. Hanna Kulenty miała na „Matkę...” pomysł, dzięki któremu przygotowała pasjonująca partyturę i zawładnęła wykonawcami. Po raz pierwszy chyba stuprocentowo podobał mi się Mariusz Godlewski (Woodraven, Gash), doskonały śpiewak, nie zawsze mnie dotąd przekonujący aktorsko. Tym razem stworzył prawdziwą postać (postaci). Marcie Wyłomańskiej (Klara) należą się brawa nie tylko za idealnie skojarzony z muzyką śpiew, lecz także za samą decyzję, by zaśpiewać tę trudną, wymagającą dla głosu partię. Z aktorek najwyrazistsza była Katarzyna Baraniecka (Scissors B). Tylko polskie tłumaczenie libretta chwilami zawiodło, brzmiąc konwencjonalnie, z niepotrzebnymi inwersjami lub książkowym spójnikiem „niczym” zamiast zwykłego „jak”.
Ta opera powstała w połowie lat 1990. i od swojej premiery w Niemczech leżała w symbolicznej szufladzie, czekając na łaskę losu. W tzw. międzyczasie kompozytorka ukończyła kolejne dzieło w tym gatunku, czyli „Hoffmanianę”. 7 lat mija i nie znalazł się nikt, kto by rzecz wystawił. Może więc pomoże ta najnowsza, druga w historii i pierwsza w Polsce, wersja „Matki czarnoskrzydłych snów”, którą właśnie zajęła się Opera Wrocławska. Bo takie wydarzenia zmieniają stereotyp myślenia o nowej muzyce jako o dźwiękach niedostępnych i ostrzą apetyt na doświadczenia kolejne.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Hanna Kulenty MATKA CZARNOSKRZYDŁYCH SNÓW, libretto Paul Goodman, reż. E. Pietrowiak, kier. muz. W. Michniewski. Premiera w Operze Wrocławskiej 15 maja 2010
Łatwo by było wdać się realizatorom w międzypłciowy dyskurs, mając taki materiał do zinterpretowania. Woodraven mordujący kolejne wcielenia niezależnej dziewczyny, przystosowujący ją do potrzeb zewnętrznej, męskiej rzeczywistości – oczywisty to schemat. Ale reżyserka Ewelina Pietrowiak, na szczęście, nie zdecydowała się na podobny, dziś już archaizujący, kierunek, utrzymując wymowę pierwowzoru. Oglądamy i słuchamy opowieści o dezintegracji, przedstawionej bardzo wymownie jako sen-majak pacjentki zmagającej się z odśrodkową siłą swojej psychiki. Inscenizacyjne pomysły bardzo ciekawie współgrają z pełną napięcia, od startu do finału intensywną muzyką wykonywaną perfekcyjnie przez kameralny zespół pod dyrekcją Wojciecha Michniewskiego. Smyki wykorzystywał w niezapomnianych thrillerach Alfred Hitchcock, tu sprawdzają się znowu jako instrument wyrażający emocje bohaterki i element potęgujący niepokój. Działa mocna kulminacja, muzyczne presto i forte napędza gonitwę myśli i obrazów w umyśle Klary, podpowiadanych widzom przez dynamiczne projekcje. Pozorne uspokojenie trzeciej części nie wyda nam się trwałe, zwłaszcza gdy nowocześnie wyglądającą przestrzeń scenograficzną zamknie na koniec tradycyjna teatralna kurtyna, pozostawiając wrażenie rozdwojenia światów.
To muzyka jest w tym spektaklu najważniejsza, ona nadaje rytm narracji. Hanna Kulenty miała na „Matkę...” pomysł, dzięki któremu przygotowała pasjonująca partyturę i zawładnęła wykonawcami. Po raz pierwszy chyba stuprocentowo podobał mi się Mariusz Godlewski (Woodraven, Gash), doskonały śpiewak, nie zawsze mnie dotąd przekonujący aktorsko. Tym razem stworzył prawdziwą postać (postaci). Marcie Wyłomańskiej (Klara) należą się brawa nie tylko za idealnie skojarzony z muzyką śpiew, lecz także za samą decyzję, by zaśpiewać tę trudną, wymagającą dla głosu partię. Z aktorek najwyrazistsza była Katarzyna Baraniecka (Scissors B). Tylko polskie tłumaczenie libretta chwilami zawiodło, brzmiąc konwencjonalnie, z niepotrzebnymi inwersjami lub książkowym spójnikiem „niczym” zamiast zwykłego „jak”.
Ta opera powstała w połowie lat 1990. i od swojej premiery w Niemczech leżała w symbolicznej szufladzie, czekając na łaskę losu. W tzw. międzyczasie kompozytorka ukończyła kolejne dzieło w tym gatunku, czyli „Hoffmanianę”. 7 lat mija i nie znalazł się nikt, kto by rzecz wystawił. Może więc pomoże ta najnowsza, druga w historii i pierwsza w Polsce, wersja „Matki czarnoskrzydłych snów”, którą właśnie zajęła się Opera Wrocławska. Bo takie wydarzenia zmieniają stereotyp myślenia o nowej muzyce jako o dźwiękach niedostępnych i ostrzą apetyt na doświadczenia kolejne.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................
Hanna Kulenty MATKA CZARNOSKRZYDŁYCH SNÓW, libretto Paul Goodman, reż. E. Pietrowiak, kier. muz. W. Michniewski. Premiera w Operze Wrocławskiej 15 maja 2010
Tuesday, May 11, 2010
SILESIUS 2010
Poznaliśmy już wszystkich zwycięzców Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. 2 tygodnie temu podczas festiwalu Port Literacki ogłoszono nazwisko laureata nagrody za całokształt (Piotra Sommera), w sobotę okazało się czyje wiersze jurorzy obdarzyli mianem Książki Roku i Debiutu Roku. Zwycięzcy otrzymali statuetki i czeki na łączną kwotę 170 tysięcy złotych. Silesiusy przyznano po raz trzeci. Poprzednio zdobywali je: Tadeusz Różewicz i Stanisław Barańczak (całokształt), tomiki Andrzeja Sosnowskiego i Krystyny Miłobędzkiej (Książka Roku), Julii Szychowiak i Dariusza Basińskiego (Debiut). W konkursie udział biorą premiery literackie z roku poprzedniego, zgłoszone przez wydawców oraz członków jury. W tegorocznym uczestniczyło 120 pozycji, z czego 20 stanowiły debiuty.
To nie jest jeszcze nagroda bardzo istotna, dlatego, że ma zaledwie 3 lata i dlatego, że dotyczy poezji, czyli czegoś absolutnie niszowego, elitarnego, grupkowego w dzisiejszej rzeczywistości. Polacy wierszy nie czytają, chętniej je piszą. Samo wrocławskie Biuro Literackie co chwilę wydaje nowy tom czyjejś twórczości poetyckiej, przekład albo antologię, no i dba o nowe postaci, publikując arkusze. Podczas ostatniego spotkania z Piotrem Sommerem w księgarni Port Literacki popatrzyłem na jedną z półek, gdzie umieszczono książki tych najnowszych poetów i poetek. Na okładkach ich fotograficzne portrety. Wszyscy w okularach. Co by mogło znaczyć, iż nie da się pisać wierszy do zauważenia przez poważnego wydawcę bez wcześniejszego oczytania w tym, co było.
Kim są dzisiejsi idole młodszych twórców? To ciągle jeszcze Marcin Świetlicki, chociaż jego blask słabnie, zapewne z powodu medialnych romansów autora nominowanych w tym roku do Silesiusa "Niskich pobudek" oraz przejścia na ciemną stronę, czyli w przestrzeń pisanych najzwyklejszą prozą kryminałów. Mocniejszy we wpływach jest więc Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, może właśnie dlatego, że mediów unika, a powieści nie pisze i woli lirykę od publicystyki. Na pewno nie cieszą się u młodych szczególnym uznaniem Piotr Matywiecki czy Jan Polkowski, ale Piotra Sommera darzą szacunkiem (i Andrzeja Sosnowskiego). A to znacząco wskazuje na kierunek, w jakim podążać będzie nasza poezja w przyszłości. Grzebanie w języku, trochę w sobie, bez zobowiązujących podroży metafizycznych.
Zwycięstwo Sommera nie było zawodem ani rozczarowaniem, bo to rzeczywiście artysta zasłużony, a jego teksty bywają fascynujące. Polska szkoła nowojorska - tak się czasem twórczość Sommera określa i kto wie, czy nie najtrafniej. Niegdysiejsze dokonane przez laureata przekłady wierszy amerykańskiego poety Franka O'Hary i innych reprezentantów personalistycznej poezji potocznej musiały oddziałać także na samego ich tłumacza. Sommer wyznaje: "Ulubione kawałki / to te, w których ktoś opowiada / jakieś naprawdę drobne zdarzenie / z przeszłości, ale tak, że ta zupełnie / zwykła rzecz, ognisko nad jeziorem, sen / z kimś bardzo bliskim, wspomnienie domu / albo wspólne palenie papierosa na balkonie / w nieznanym mieście ni stąd ni zowąd / rośnie w piersiach do czegoś najważniejszego / na świecie". I ta otwartość poezji (jak deklarował O'Hara) na drobiazg prywatny i codzienny ubrana w normalne słowa, nie językowe monumenty, wydaje się najpopularniejsza w polskiej liryce ostatnich lat kilkunastu, parudziesięciu. Także dzięki Sommerowi.
"A to jest zwyczajna historia o człowieku, który budzi się codziennie w innym łóżku" (to Świetlicki), "chciałbym być tobą teraz, chciałbym w twojej skórze przejść przez skrzyżowanie na czerwonym świetle" (Bartosz Konstrat), "zaczyna się od wyjścia na balkon. mówię sobie: na końcu tego pokoju jest balkon. można spróbować wyjść, przewietrzyć się. może coś więcej" (Jakobe Mansztajn), "Kawałek kradzionej przestrzeni, pod którą rozrzucam sny i zużyte chusteczki. Jakoś od razu się odbarwiają na szaro, jakby na styku podłogi zaczynał się rozkład, którym na dobre przesiąkło powietrze" (Joanna Lech). Trochę inaczej (jednak!) brzmią starsi: "jaskinie wyjmuje się z ziemi / i otwiera w muzeach / podziemna wycinanka / wydobyta na powierzchnię / zwiedzana / zabawka Hadesu" (Piotr Matywiecki), „Umarł diabelski wiek. Nie będzie zadośćuczynienia. Pokolenia / przesypują się przez dłonie kapłanów / nicości, przez nasiąkniętą śmiercią / klawiaturę Bacha" (Jan Polkowski).
I tak, i tak, jakby mógł ująć to Sommer. Gdyby w kategorii Książka Roku wygrał na przykład Mariusz Grzebalski czy Marcin Sendecki nie byłoby kontrowersji, tak jak nie ma w przypadku zwycięstwa Matywieckiego. Gdyby za całokształt uhonorowano Szymborską, pokiwalibyśmy z uznaniem. Zwyciężył Sommer - w porządku. Bo to jest największa wartość Silesiusów: spotkanie poetyckich światów i pokoleń, wskazanie, że są różne sposoby, wizje, potrzeby, nawet języki na wyrażenie nie tego samego. Nie ostateczny werdykt był więc dla mnie najistotniejszy, lecz obecność tej różnorodności. Obecność nie do końca realnie zrealizowana, bo nominowani w tym roku symboliczni antagoniści, Jan Polkowski i Marcin Świetlicki, nie dojechali na wręczenie nagród. Czyżby ich książki mogły się spotkać w finale, a oni, ludzie, nie? Jeszcze nie?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Wszyscy nominowani w tym roku:
Książka roku:
1. Mariusz Grzebalski, Niepiosenki – Biuro Literackie
2. Bartosz Konstrat, Samochody i krew – Korporacja Ha!art
3. Piotr Matywiecki, Powietrze i czerń – Wydawnictwo Literackie
4. Feliks Netz, Trzy dni nieśmiertelności – Instytut Mikołowski
5. Jan Polkowski, Cantus – Wydawnictwo a5
6. Marcin Sendecki, 22 – Wojewódzka Biblioteka Publiczna, Centrum Animacji w Poznaniu
7. Marcin Świetlicki, Niskie pobudki – Wydawnictwo EMG
Debiut roku:
1. Joanna Lech, Zapaść – Oddział Łódzki Stowarzyszenia Pisarzy Polskich
2. Dawid Majer, Księga grawitacji – MAMIKO
3. Jakobe Mansztajn, Wiedeński high life – Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne „Portret”
To nie jest jeszcze nagroda bardzo istotna, dlatego, że ma zaledwie 3 lata i dlatego, że dotyczy poezji, czyli czegoś absolutnie niszowego, elitarnego, grupkowego w dzisiejszej rzeczywistości. Polacy wierszy nie czytają, chętniej je piszą. Samo wrocławskie Biuro Literackie co chwilę wydaje nowy tom czyjejś twórczości poetyckiej, przekład albo antologię, no i dba o nowe postaci, publikując arkusze. Podczas ostatniego spotkania z Piotrem Sommerem w księgarni Port Literacki popatrzyłem na jedną z półek, gdzie umieszczono książki tych najnowszych poetów i poetek. Na okładkach ich fotograficzne portrety. Wszyscy w okularach. Co by mogło znaczyć, iż nie da się pisać wierszy do zauważenia przez poważnego wydawcę bez wcześniejszego oczytania w tym, co było.
Kim są dzisiejsi idole młodszych twórców? To ciągle jeszcze Marcin Świetlicki, chociaż jego blask słabnie, zapewne z powodu medialnych romansów autora nominowanych w tym roku do Silesiusa "Niskich pobudek" oraz przejścia na ciemną stronę, czyli w przestrzeń pisanych najzwyklejszą prozą kryminałów. Mocniejszy we wpływach jest więc Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, może właśnie dlatego, że mediów unika, a powieści nie pisze i woli lirykę od publicystyki. Na pewno nie cieszą się u młodych szczególnym uznaniem Piotr Matywiecki czy Jan Polkowski, ale Piotra Sommera darzą szacunkiem (i Andrzeja Sosnowskiego). A to znacząco wskazuje na kierunek, w jakim podążać będzie nasza poezja w przyszłości. Grzebanie w języku, trochę w sobie, bez zobowiązujących podroży metafizycznych.
Zwycięstwo Sommera nie było zawodem ani rozczarowaniem, bo to rzeczywiście artysta zasłużony, a jego teksty bywają fascynujące. Polska szkoła nowojorska - tak się czasem twórczość Sommera określa i kto wie, czy nie najtrafniej. Niegdysiejsze dokonane przez laureata przekłady wierszy amerykańskiego poety Franka O'Hary i innych reprezentantów personalistycznej poezji potocznej musiały oddziałać także na samego ich tłumacza. Sommer wyznaje: "Ulubione kawałki / to te, w których ktoś opowiada / jakieś naprawdę drobne zdarzenie / z przeszłości, ale tak, że ta zupełnie / zwykła rzecz, ognisko nad jeziorem, sen / z kimś bardzo bliskim, wspomnienie domu / albo wspólne palenie papierosa na balkonie / w nieznanym mieście ni stąd ni zowąd / rośnie w piersiach do czegoś najważniejszego / na świecie". I ta otwartość poezji (jak deklarował O'Hara) na drobiazg prywatny i codzienny ubrana w normalne słowa, nie językowe monumenty, wydaje się najpopularniejsza w polskiej liryce ostatnich lat kilkunastu, parudziesięciu. Także dzięki Sommerowi.
"A to jest zwyczajna historia o człowieku, który budzi się codziennie w innym łóżku" (to Świetlicki), "chciałbym być tobą teraz, chciałbym w twojej skórze przejść przez skrzyżowanie na czerwonym świetle" (Bartosz Konstrat), "zaczyna się od wyjścia na balkon. mówię sobie: na końcu tego pokoju jest balkon. można spróbować wyjść, przewietrzyć się. może coś więcej" (Jakobe Mansztajn), "Kawałek kradzionej przestrzeni, pod którą rozrzucam sny i zużyte chusteczki. Jakoś od razu się odbarwiają na szaro, jakby na styku podłogi zaczynał się rozkład, którym na dobre przesiąkło powietrze" (Joanna Lech). Trochę inaczej (jednak!) brzmią starsi: "jaskinie wyjmuje się z ziemi / i otwiera w muzeach / podziemna wycinanka / wydobyta na powierzchnię / zwiedzana / zabawka Hadesu" (Piotr Matywiecki), „Umarł diabelski wiek. Nie będzie zadośćuczynienia. Pokolenia / przesypują się przez dłonie kapłanów / nicości, przez nasiąkniętą śmiercią / klawiaturę Bacha" (Jan Polkowski).
I tak, i tak, jakby mógł ująć to Sommer. Gdyby w kategorii Książka Roku wygrał na przykład Mariusz Grzebalski czy Marcin Sendecki nie byłoby kontrowersji, tak jak nie ma w przypadku zwycięstwa Matywieckiego. Gdyby za całokształt uhonorowano Szymborską, pokiwalibyśmy z uznaniem. Zwyciężył Sommer - w porządku. Bo to jest największa wartość Silesiusów: spotkanie poetyckich światów i pokoleń, wskazanie, że są różne sposoby, wizje, potrzeby, nawet języki na wyrażenie nie tego samego. Nie ostateczny werdykt był więc dla mnie najistotniejszy, lecz obecność tej różnorodności. Obecność nie do końca realnie zrealizowana, bo nominowani w tym roku symboliczni antagoniści, Jan Polkowski i Marcin Świetlicki, nie dojechali na wręczenie nagród. Czyżby ich książki mogły się spotkać w finale, a oni, ludzie, nie? Jeszcze nie?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Wszyscy nominowani w tym roku:
Książka roku:
1. Mariusz Grzebalski, Niepiosenki – Biuro Literackie
2. Bartosz Konstrat, Samochody i krew – Korporacja Ha!art
3. Piotr Matywiecki, Powietrze i czerń – Wydawnictwo Literackie
4. Feliks Netz, Trzy dni nieśmiertelności – Instytut Mikołowski
5. Jan Polkowski, Cantus – Wydawnictwo a5
6. Marcin Sendecki, 22 – Wojewódzka Biblioteka Publiczna, Centrum Animacji w Poznaniu
7. Marcin Świetlicki, Niskie pobudki – Wydawnictwo EMG
Debiut roku:
1. Joanna Lech, Zapaść – Oddział Łódzki Stowarzyszenia Pisarzy Polskich
2. Dawid Majer, Księga grawitacji – MAMIKO
3. Jakobe Mansztajn, Wiedeński high life – Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne „Portret”
Thursday, May 6, 2010
POLSKIE SERIALE
Wpadła mi ostatnio w ręce płyta ze ścieżką dźwiękową do serialu telewizji TVN pt. "Majka". Otwiera ją czołówkowy temat pod polskim tytułem "Nie pytaj mnie", będący przeróbką hiszpańskiego przeboju z lat 1970. "Porque te vas". Śpiewała go Jeanette, gwiazdka jednej piosenki, która zdobyła sławę dzięki Carlosowi Saurze i jego filmowi "Nakarmić kruki". Film jest dziś legendą jako metaforyczna opowieść o reżimowej Hiszpanii, a piosenka widzom pamiętającym filmowe sceny kojarzy się ze wszystkim tylko nie z telenowelą. Wprawdzie znamy dyskotekowy remiks "Porque te vas", ale to co innego niż włożenie tego motywu w serialową szafę. Zwłaszcza że słowa są w całości zmienione, w wersji polskiej tekst opowiada zupełnie inną historię, nie przystając do muzyki. No ale trzeba znać kontekst, a ten ma przecież swoją żywotność.
Dlatego na plakatach promujących nowy film Woody'ego Allena widnieje dopowiedzenie: Woody Allen, reżyser "Vicky Christina Barcelona". Kiedyś rzecz niesłychana i nie do wyobrażenia. Woody Allen to Woody Allen, reżyser kilkudziesięciu dzieł, od "Manhattanu" po "Jej wysokość Afrodytę" i dalej. Zresztą Ridleya Scotta też specjaliści od reklamy zdecydowali się na bilbordach "Robin Hooda" przedstawić ogłupiałym przechodniom jako twórcę "Gladiatora". Co tam np. "Obcy 8 pasażer Nostromo" czy "Łowca androidów". Nic to jednak przy telewizyjnych metodach wprawiania widzów w osłupienie, że tak można. Serial "Majka" jest polską pożyczką od Wenezuelczyków, ale muzykę dobierają Polacy. Kompozycje oryginalne napisał Jacek Perkowski (kiedyś T Love), a szumną koncepcję muzyczną, jak oznajmia strona filmpolski.pl, opracował Piotr Metz. Rutynowe słowa o niczym sklecił Ryszard Kunce.
Inny rodzaj muzycznego zapożyczenia prezentuje czołówka do innego polskiego serialu, tym razem autorskiego, jak dumnie deklarują twórcy, Polsatowskiego "Hotelu 52". Tu ktoś się sprytnie zainspirował tematem otwarcia amerykańskiego "Seksu w wielkim mieście", oryginalność serialu poddając w mocną wątpliwość. Polacy uwielbiają pożyczać, imitować od wieków, ale bardzo przesadzamy. "Usta, usta", "Klub szalonych dziewic", "Ojciec Mateusz", "Siostry", "Pierwsza miłość", wcześniej "Niania", "Hela w opałach"... Proszę dodać resztę. Przepis na telewizyjne hity zdaje się prosty i brzmi po prostu: FORMAT, no ale można by chyba mniej bezczelnie i w rozsądniejszych ilościach. Wiem, wszędzie na świecie korzystają z cudzego, nawet Amerykanie mieli swoją "Brzydulę", tyle że jakąś inną od latynoskiej, polskiej, niemieckiej, jakąś własną. My idziemy w odmiennym kierunku i nie w tym jedynie słusznym.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Dlatego na plakatach promujących nowy film Woody'ego Allena widnieje dopowiedzenie: Woody Allen, reżyser "Vicky Christina Barcelona". Kiedyś rzecz niesłychana i nie do wyobrażenia. Woody Allen to Woody Allen, reżyser kilkudziesięciu dzieł, od "Manhattanu" po "Jej wysokość Afrodytę" i dalej. Zresztą Ridleya Scotta też specjaliści od reklamy zdecydowali się na bilbordach "Robin Hooda" przedstawić ogłupiałym przechodniom jako twórcę "Gladiatora". Co tam np. "Obcy 8 pasażer Nostromo" czy "Łowca androidów". Nic to jednak przy telewizyjnych metodach wprawiania widzów w osłupienie, że tak można. Serial "Majka" jest polską pożyczką od Wenezuelczyków, ale muzykę dobierają Polacy. Kompozycje oryginalne napisał Jacek Perkowski (kiedyś T Love), a szumną koncepcję muzyczną, jak oznajmia strona filmpolski.pl, opracował Piotr Metz. Rutynowe słowa o niczym sklecił Ryszard Kunce.
Inny rodzaj muzycznego zapożyczenia prezentuje czołówka do innego polskiego serialu, tym razem autorskiego, jak dumnie deklarują twórcy, Polsatowskiego "Hotelu 52". Tu ktoś się sprytnie zainspirował tematem otwarcia amerykańskiego "Seksu w wielkim mieście", oryginalność serialu poddając w mocną wątpliwość. Polacy uwielbiają pożyczać, imitować od wieków, ale bardzo przesadzamy. "Usta, usta", "Klub szalonych dziewic", "Ojciec Mateusz", "Siostry", "Pierwsza miłość", wcześniej "Niania", "Hela w opałach"... Proszę dodać resztę. Przepis na telewizyjne hity zdaje się prosty i brzmi po prostu: FORMAT, no ale można by chyba mniej bezczelnie i w rozsądniejszych ilościach. Wiem, wszędzie na świecie korzystają z cudzego, nawet Amerykanie mieli swoją "Brzydulę", tyle że jakąś inną od latynoskiej, polskiej, niemieckiej, jakąś własną. My idziemy w odmiennym kierunku i nie w tym jedynie słusznym.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Tuesday, May 4, 2010
Nick Rennison SHERLOCK HOLMES
Na Nicka Rennisona jako autora trafiłem jakiś czas temu, sięgając po niewydaną w Polsce książkę pt. "Rywale Sherlocka Holmesa". To była antologia opowiadań prezentujących przygody mniej słynnych literackich detektywów Anglii końca wieku XIX i początku XX. Bardzo interesująca poznawczo i rozrywkowo rzecz, której kompilator nie napisał jeszcze własnej opowieści kryminalnej (od paru lat podobno nad nią pracuje), wydał za to parę pozycji przewodnikowych typu "100 obowiązkowych kryminałów do przeczytania". Rennison nie ukrywa, że największym szacunkiem i podziwem darzy Holmesa. Stąd też niniejsza nieautoryzowana biografia ekscentrycznego mieszkańca Baker Street 221B.
Wydawałoby się, iż podobna praca ma sens niewielki, bo w końcu co tu o nieistniejącym bohaterze można jeszcze powiedzieć nowego? Poza ewentualnym wymyślaniem kolejnych odcinków literatury zaprogramowanej na bawienie czytelników, którzy dojeżdżali do pracy gdzieś w centrum ówczesnego Londynu albo może raczej Edynburga (tu urodził się sir Artur Ignatius Conan Doyle). Od czego jednak pióro utalentowanego fana. Rennison obrał historie autorstwa szkockiego pisarza za punkt wyjścia do własnych rozważań i wyobrażeń. Czyli lepi wątki biografii Sherlocka Holmesa wyjęte z różnych nowel i powieści, uzupełniając o brakujące fakty. I trafia w dziesiątkę, tworząc rzecz przeznaczoną nie tylko dla działaczy licznych (w tym uralskiego) towarzystw miłośników detektywa, który doczekał się hitowych filmów o sobie, a nawet musicalu, wystawionego w 1989 roku bez szczególnego powodzenia. W rolę Holmesa wcielali się na małym i dużym ekranie m.in. John Gielgud, Charlton Heston, John Cleese czy Roger Moore (w czasach swojego romansu z Jamesem Bondem) oraz ikoniczny w kulturze brytyjskiej Basil Rathbone. Tutaj Sherlock sam staje się przedmiotem śledztwa i, tak jak to bywało w literaturze o nim, pociąga za sobą również oddanego przyjaciela Watsona.
Na początku poznajemy zatem wioskę Hutton le Moors z pubem pod nazwą the Green Man, co polska tłumaczka przełożyła finezyjnie, choć niewiernie jako Pod Umajonym Chłopcem. W tej właśnie mieścinie przyszedł na świat późniejszy postrach przestępców jako drugie dziecko państwa Holmes, dziecko trudne, być może autystyczne. Wolał studiować nauki przyrodnicze w Cambridge zamiast prawa w Oksfordzie, jak chciał ojciec i na co wybrał się starszy brat. Starszy brat, Mycroft, podsyłał zresztą początkującemu w zawodzie Sherlockowi sprawy do rozwiązania, lecz kariera detektywa jakoś nie chciała się szybko rozwijać. Nabrała tempa po spotkaniu z doktorem Watsonem, medykiem po Uniwersytecie Londyńskim, w młodości zdolnym graczem rugby, no i narratorem holmesowskich historii. Dalej śledzimy kulisy najciekawszych zagadek, co rusz wykraczając poza ramy czystej biografii w kierunku czasoprzestrzennego kontekstu. Irlandzcy republikanie, próby zamachu na życie królowej, powstanie MI6, postać Kuby Rozpruwacza, Lewis Carroll, Zygmunt Freud czy Oscar Wilde uwiarygodniają opowieść Rennisona, nie tylko przyjemną w czytaniu, lecz także sprawiającą wrażenie niezwykle rzeczowej. Czasami nie wiadomo, co jest prawdą, co fikcją, czasami Holmes rzeczywiście ożywa jako człowiek z najprawdziwszej kroniki, i kryminalnej, i romantycznej, bo wspomina się tu o uczuciu do pięknej amerykańskiej awanturnicy Ireny Adler.
"Sherlock Holmes. Biografia nieautoryzowana" to książka z pogranicza rozrywki i dokumentu, urzekająca jak wrzosowiska Yorkshire, miejscami zabawna jak czterdzieściodzięwięciosekundowy film o Holmesie z 1900 roku (można obejrzeć na youtube, nazywa się "Sherlock Holmes Baffled") i intrygująca jak każde z 56 opowiadań Conan Doyle'a (plus cztery powieści). A to, że Rennison często używa słów "prawdopodobnie, możliwe, być może" zupełnie nie przeszkadza. Czyż nie na tym polega jeden z etapów legendarnej holmesowskiej dedukcji?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Nick Rennison SHERLOCK HOLMES. Biografia nieautoryzowana. W.A.B., 2010
Wydawałoby się, iż podobna praca ma sens niewielki, bo w końcu co tu o nieistniejącym bohaterze można jeszcze powiedzieć nowego? Poza ewentualnym wymyślaniem kolejnych odcinków literatury zaprogramowanej na bawienie czytelników, którzy dojeżdżali do pracy gdzieś w centrum ówczesnego Londynu albo może raczej Edynburga (tu urodził się sir Artur Ignatius Conan Doyle). Od czego jednak pióro utalentowanego fana. Rennison obrał historie autorstwa szkockiego pisarza za punkt wyjścia do własnych rozważań i wyobrażeń. Czyli lepi wątki biografii Sherlocka Holmesa wyjęte z różnych nowel i powieści, uzupełniając o brakujące fakty. I trafia w dziesiątkę, tworząc rzecz przeznaczoną nie tylko dla działaczy licznych (w tym uralskiego) towarzystw miłośników detektywa, który doczekał się hitowych filmów o sobie, a nawet musicalu, wystawionego w 1989 roku bez szczególnego powodzenia. W rolę Holmesa wcielali się na małym i dużym ekranie m.in. John Gielgud, Charlton Heston, John Cleese czy Roger Moore (w czasach swojego romansu z Jamesem Bondem) oraz ikoniczny w kulturze brytyjskiej Basil Rathbone. Tutaj Sherlock sam staje się przedmiotem śledztwa i, tak jak to bywało w literaturze o nim, pociąga za sobą również oddanego przyjaciela Watsona.
Na początku poznajemy zatem wioskę Hutton le Moors z pubem pod nazwą the Green Man, co polska tłumaczka przełożyła finezyjnie, choć niewiernie jako Pod Umajonym Chłopcem. W tej właśnie mieścinie przyszedł na świat późniejszy postrach przestępców jako drugie dziecko państwa Holmes, dziecko trudne, być może autystyczne. Wolał studiować nauki przyrodnicze w Cambridge zamiast prawa w Oksfordzie, jak chciał ojciec i na co wybrał się starszy brat. Starszy brat, Mycroft, podsyłał zresztą początkującemu w zawodzie Sherlockowi sprawy do rozwiązania, lecz kariera detektywa jakoś nie chciała się szybko rozwijać. Nabrała tempa po spotkaniu z doktorem Watsonem, medykiem po Uniwersytecie Londyńskim, w młodości zdolnym graczem rugby, no i narratorem holmesowskich historii. Dalej śledzimy kulisy najciekawszych zagadek, co rusz wykraczając poza ramy czystej biografii w kierunku czasoprzestrzennego kontekstu. Irlandzcy republikanie, próby zamachu na życie królowej, powstanie MI6, postać Kuby Rozpruwacza, Lewis Carroll, Zygmunt Freud czy Oscar Wilde uwiarygodniają opowieść Rennisona, nie tylko przyjemną w czytaniu, lecz także sprawiającą wrażenie niezwykle rzeczowej. Czasami nie wiadomo, co jest prawdą, co fikcją, czasami Holmes rzeczywiście ożywa jako człowiek z najprawdziwszej kroniki, i kryminalnej, i romantycznej, bo wspomina się tu o uczuciu do pięknej amerykańskiej awanturnicy Ireny Adler.
"Sherlock Holmes. Biografia nieautoryzowana" to książka z pogranicza rozrywki i dokumentu, urzekająca jak wrzosowiska Yorkshire, miejscami zabawna jak czterdzieściodzięwięciosekundowy film o Holmesie z 1900 roku (można obejrzeć na youtube, nazywa się "Sherlock Holmes Baffled") i intrygująca jak każde z 56 opowiadań Conan Doyle'a (plus cztery powieści). A to, że Rennison często używa słów "prawdopodobnie, możliwe, być może" zupełnie nie przeszkadza. Czyż nie na tym polega jeden z etapów legendarnej holmesowskiej dedukcji?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
Nick Rennison SHERLOCK HOLMES. Biografia nieautoryzowana. W.A.B., 2010